Fabryka Maszyn Elektrycznych
Opowiadanie
wrocławskie
Praktykę zawodową uczniowie klasy Icel
TPP odbyli w Dolnośląskich Zakładach Wytwórczych Maszyn Elektrycznych,
Przedsiębiorstwo Państwowe Wyodrębnione M-5, Wrocław, ul. Pstrowskiego Nr 12,
C.Z.P.E., telefony: centrala 50-81; 50-82... telefony do użytku służbowego. Zadzwoń.
Dyrekcja: 42-19; personalny: 49-19.
Miałeś dzwonić. Spróbuj jeszcze raz.
Ale ja nie wiem jak to się robi.
W zaświadczeniu napisano, że L. R. pracował w przedsiębiorstwie od dnia
3. VIII. do dnia 29. VIII. 195... roku w charakterze praktykanta. Podpisał:
Szef Biura Personalnego (-) K. Świta (skreślony) pieczątka z nazwiskiem:
Winnicki Michał, podpis nieczytelny. Po skończonej praktyce Liwiusz Leoniusz przekazał ten dokument w
sekretariacie szkoły we Włocławku.
Było ich dziesięciu z ukończonej Icel TPP. Dość zgrana paczka, która
potrafiła też narozrabiać. Potrafili przyjaźnić się ze studentami
politechniki, ale i toczyć bitwę o miejsce na ziemi przywalonej cegłami. I
chociaż nie o to chodzi, miło jest walnąć tego lub tamtego deską z rozbiórki
zakładu pogrzebowego z 1935 roku. Nazywali to oddechem. Nadszedł dzień odjazdu na praktykę
do Wrocławia.
Uczeń pożegnał
się z rodzicami, siostrami i Henią, która
w tym dniu wracała do Inowrocławia. Henia Ubiakówna była w czasie wakacji
specjalnym rozdziałem, samodzielną osobą pięknej płci do specjalnych zadań. Nic
o niej nie wiedział, nie wiedział, czy ona naprawdę jest mu bliska, czy on jej
jest bliski. Mimo to stała się w krótkim czasie źródłem pomysłów, czuł się w
jej obecności jak słonecznik i stała się dla niego sympatią na czas
nieokreślony. Wydawało się, że Henia to dziewczyna z kwiatów, dziewczyna jak
bogini, ta która sięga do jego uczuć, manipuluje nimi, a może zna lub pozna
kogoś innego... Dziewczyna z wykwintnego albumu piękności.
Chłopcy znają po
kilka dziewczyn, jednak on zna tylko tę jedną. Ale zaraz, on przecież zna
Stefanię i Halinę... To celowe egoistyczne zapominanie. Henia miała w sobie
tyle czaru, w jej spojrzeniu było tyle czułości i uniesienia, że w tej chwili
była tylko ona.
Liwiusz spalał się w
sobie, gotował wewnątrz wrzątek. Jej głos pewnego chłopaka powalił, a jego wodził
na pokuszenie. Mówiła ciepło, wyraźnie, akcentując niektóre słowa, jakby
chciała powiedzieć przez to jeszcze więcej i żeby jej słowa były poezją. To poetka głosu. Patrzył na nią nie mogąc
oderwać oczu. Ona trzymała go wzrokiem przy sobie. Co za dziewczyna. Henia ze
stolicy północnych Kujaw. Przeżywał finał
wątpliwości i już za nią tęsknił. On jako melodramatyczny aktor, trwający w
roli zawiedzionego, okolicznościowego chłopaka dziewczyny z powodzeniem. Zagajnik
przygód. Las symfoniczny. A mimo to. A co ze Stenią i Haliną? Podjeżdżały
gigantyczne maszyny i ścinały go jak nożyce chwasty. Odgryzały kłody od części
podziemnej. Przedtem kilkanaście bursztynowych a może żywicznych kubków... Usta
koralowe. Fascynacja miedzą i wiedzą. Ale ciekawa wiedza przekracza granice.
Kiedyś w pewnej chwili oboje dymili zapałem. To była zapachowa ciekawość, jak
zawsze. Równoważyli namiętność... Szale nie były w równowadze. Duch i materia w
jedności. Miotanie ogniem... to spełnienie pragnienia. Aż odłożyli kwortę z
wodą ze studni.
Rozstanie z tylu bliskimi osobami było więc
smętne. Za dużo naraz. Dlaczego ludzie muszą się rozstawać? Gorące i serdeczne
do widzenia, do zobaczenia, nawet za chwilę, to trudne. Niestety, to będzie
bardzo długa chwila. Konieczność wyjazdu zmąciła jego uczucia. Nie było mu tak
przykro, to była inna sytuacja, jak podczas pierwszeg w życiu wyjazdu z domu, ale też przeżywał katusze.
Udawał, że jest opanowany. Walizkę, którą wczoraj spakował, przywiązał sznurkiem
do bagażnika roweru. Starał się być bardzo zajęty tą czynnością, jednak tak
naprawdę to bał się odezwać, ponieważ czuł w oczach łzy i nie chciał, aby wypłynęły spod powiek pod
wpływem bodźca, jakim mogła się stać ewentualna dalsza rozmowa.
Spojrzał na swoją rodzinę, jeszcze raz na Henię, ale krótko, bo mógł się
przewrócić z rowerem, udawał spokój, uśmiechał się wsiadając, zajmując miejsce
na siodełku i kreśląc krzywe.
– Jedź z Bogiem – powiedziała mama. – I zaraz
napisz – dodał tata. – Liwuch,
pamiętaj... – usłyszał aksamitny głos Heni. – Napiszę –
tyle udało mu się powiedzieć bez żadnych następstw.„Napiszę” – myślał, „do wszystkich napiszę”, a koła
roweru wężykiem kreśliły linie na piaszczystej, wiejskiej drodze.
Pokiwał ręką.
Rower
nabierał rozpędu. Walizka przechyliła się na bok jakby chciała zeskoczyć, ale
nie dała rady. Sznurek za mocno ją trzymał. Jechał w najbliższą przyszłość. Po
kilkuset metrach koła wtoczyły się w koleinę i rower zaczął się rzucać,
chcąc Liwiusza zwalić na ziemię. Zachowywał się jak nieujeżdżony koń i dalsza
jazda została zachwiana przez wykolejoną teraźniejszość. Jego bliscy zostali
daleko w tyle, już ich nie widział. Koła roweru kulały się po łące Włodzimierza
Polewicza, dalej przez łąkę Malinowskich, obok zabudowań Galewskich na Łomnie,
przez Kurzegrzędy, Jastrzębowo, Dąbrowę... Niewolno, nie szybko do Trzemeszna.
Miejscami „łąkowy asfalt” zwężał się do szerokości nieco ponad pół metra
i łatwo można było zjechać na manowce, spaść na łąkę lub do torfnika czyli torfowiska.
Były dziury, nie było sęków. Najlepiej jechało się szosą wykonaną z drobnych
kamyków, nazywanych szutrem. Już uspokojony zaczął obserwować okolicę. Przejeżdżał
obok pola, na którym przed laty rósł tytoń. On z chłopakami nakradli liści,
złożyli w stos i liście zgniły. Nie wiedzieli, co trzeba zrobić, aby otrzymać tytoń,
a chcieli palić... Teraz kawałek przewiewnego lasu. Właśnie. Liście się
rozwiesza na sznurku. Sam ze sobą rozmawiał. Nie będzie przecież mówił do
fagotu albo do klarnetu. Ojciec już dzieciom opowiedział jak te instrumenty
wyglądają, a nawet jaki mają dźwięk. Instrumenty narysował na kartce papieru.
Podobały mu się wiejskie krajobrazy, chciał je zwinąć w rulon, były
piękne, chociaż znane. Mówi się, że to, co blisko nas, co widzimy na co dzień,
z czasem brzydnie i przestajemy zauważać. Kiedy podniósł głowę na dłużej,
przyglądając się topolom, wierzbom i akacjom, rower znowu zaczął wariować i
przywoływać Liwiusza do porządku. Głowę zaprzątnęły mu aksamitki i macoszki. Przestał
się więc gapić, przecież znał te okolice i niech się nie wygłupia.
Taka melancholia ścieliła się wokół jak
roztrząsane siano, taka tęsknota z ostentacją. Za światem niewyobrażonym, za
światem znanym i pozostawionym... i za czymś, czego już nie ma. Przed nim znana
kraina, pełna zwykłości. Nie odjeżdżał na długo, na cztery tygodnie, mimo to
nie umiał znaleźć równowagi duchowej.
Do tego
przyplątała się gorączka podróży. Musiał przystanąć i załatwić sprawę pod drzewem.
Do dworca
kolejowego w Trzemesznie dojechał w całości, rad że jest już tu. Zaprowadził
rower do przechowalni, z której ojciec miał go odebrać. „Jak tata go odbierze?
Będzie wiózł rower na rowerze?
Po prostu poprowadzi
go jedną ręką obok tego, na którym będzie jechał.” Zdjął walizkę z bagażnika. Przyszło mu na
myśl, że rower mógłby sam wrócić do bazy? Gdyby Liwiusz chciał. Nie chciał.
Kupił w kasie bilet. Był pierwszy, więc nie stał w kolejce. Miał jeszcze
czas, wyszedł z holu i stojąc na kilkustopniowych schodach dworca rozglądał się
wokół, jakby spodziewał się zobaczyć kogoś znajomego, spotkać kogoś i
porozmawiać. Chciałby. Ale nikogo nie było, nic się nie działo. Leniwe ciepło
ogarnęło jego myśli. Naprzeciw skwerek, a na nim studnia z ręczną pompą, obok na
wprost ścieżka do miasta, którą też już chodził, obok domu pani doktor Izabeli
Halki. W lewo – droga
do domu albo dokądkolwiek, w prawo – do magazynu węgla, w górę – do nieba, w dół – do ziemi... w tył do pociągu, aby
jechać w przód.
Najpierw
usłyszał za drzewami stukot kół i klapanie, stukanie kopyt końskich, a potem
zza rogu wyłoniła się bryczka zaprzężona w dwa konie. Wysiadł z niej „panicz
piękny i młody” (ten był ważny!), może ostatni z kułaków, może już student.
Szedł jakby fruwał, unosił się kilka centymetrów nad ziemią. Kucier czyli
woźnica zajmował miejsce na przednim siedzeniu. Był od wio i prrr, więc na
razie nie opuszczał pojazdu i milczał.
Za młodzianem
walizka sama szła, a on się jej przyglądał z dumą i nieufnością zarazem... czy czasem
nie ma zamiaru zwiać do jakiegoś PGR-u albo do spółdzielni produkcyjnej w
charakterze udziału fornala... Tak jakby sama... Zatrzymał się w drzwiach
wejściowych, zawahał, wejść nie wejść, odwrócił się, spojrzał do tyłu, odsunął
się w bok i przepuścił walizkę przodem, potem wszedł. Fala zapachów dopłynęła
do Liwiusza pod studnię. „Ten się uperfumował” – pomyślał. Podszedł
do okienka i z wielką gracją wyjął portfel. Liwiusz widział, ponieważ z
ciekawości podbiegł do schodów. To było jednorazowe. Sama pycha, paw wysiada w
przedbiegach. Bażant. Liwiusz zapomniał, że przed godziną był w innym nastroju.
Powoli i
ostrożnie wysiadł z bryczki drugi mężczyzna, właśnie ów kucier, starszy gość o
włosach przyprószonych siwizną. Przywiązał lejce do bryczki, pokręcił korbą, aby zahamować koła i też wszedł do budynku dworca, ale
zupełnie zwyczajnie. Nie odzywał się. „Tak sobie myślałem: Jakie ważne
wydarzenia mogą mieć miejsce, kiedy wokół nic ważnego się nie dzieje.” Starszy
mężczyzna zajął miejsce na ławce w poczekalni. Po kilku
minutach od przyjazdu bryczki, podjechał rowerem nieznajomy z widzenia w
spiętych agrafkami nogawkach spodni, oparł rower o ścianę i energicznym krokiem
podszedł do kasy. I musiał stanąć w kolejce, ponieważ kasa była jeszcze zajęta
przez tego młodziana, który wdał się w wielką dyskusję z kasjerką.
To Liwiusza
zaskoczyło i zdziwiło, że on rozmawia „z taką” kasjerką, wydawał się przecież
niedostępny, jak gęste zarośla. Widać, że gość z roweru się wkurzał, ale nie
odepchnął tamtego. Liw też by czekał. Taką już ma kulturę, różną, być może
średnią. To nic, że podejrzewa go o wykolejone poglądy, o kułactwo. Takie
czasy, wszyscy są podejrzani i podejrzewają. I podgrzewają podejrzenia.
Gdyby Liwiusz
ubrał się dość ekstra, to może inni również i jego wzięliby za takiego, co pachnie
nadmierną świetnością. A dziewczyna z
kasy może chętnie by pokonwersowała z nim. Spokrewniona z rodziną Liwiusza? To może
kuzynka? Tak, ze strony dalszej ciotki Felicji Błasiak z Orchowa. Tego mu
trochę zazdrościł. Klasa robotnicza i małorolne chłopstwo nie miewają
„strojnych fanaberii”. Wreszcie zrobiło się miejsce przy kasie. „Panicz” się
utlenił. Kolejnym
przybyszem był chyba miejscowy „chuligan”, a więc z Trzemeszna. Bikiniarz. Buty miał na słoninie, jak to się mówi, zaczesany
w plerezę – z tyłu kaczy kuper, namaszczony olejkiem do
włosów. Marynarka samodziałowa, jasna w kratkę, szeroka, luźna. Ten się czuł
również znakomicie, podobnie stąpał, jakby w powietrzu nie dotykając ziemi, tak
się poruszał lekko, niemal tanecznym krokiem. Znowu bażant. Spodnie w kancik,
dość krótkie, bo nad buty, spod których widoczne były żółte, w paski skarpetki.
„Skąd on ma takie skarpetki?” – dziwił się Liw, ponieważ w sklepach takich nie ma. „Jak on to robi,
że spodnie mają taki kancik? – zastanawiał się. – Przecież kanty trzymają się tylko na materiale z wełny”.
Ludzie może żartowali, a może mówili serio, że tacy goście
używają do tego mydła, nacierają nim spodnie od wewnętrznej strony. A kiedy zmokną to się
pienią. Spodnie. Kanty się spiorą i jest czysto.
Elegancik
popatrzył obojętnie na rower stojący przed stacją i podszedł do kasy. W tym czasie rowerzysta
wziął swoją maszynę i też
postawił na stojaku w przechowalni.
Zainteresowanie
Liwiusza przeniosło się teraz i to dość gwałtownie, na dziewczynę, która akurat została podwieziona do schodów budynku dworca z czerwonej cegły.
Już dwa razy w życiu ją widział. Mieszka w Dąbrowie, w dużym domu w narożniku
zakrętu, naprzeciw sadzawki – kacerku, mającego pełnić funkcję zapasowego zbiornika wody w razie
pożaru, a w którym kąpią się gęsi i kaczki, ale znanego i z tego, że jest to
staw czarownic.
Podobno przed
dziesiątkami lat pewien Niemiec hodował w nim żółwie błotne i woził na sprzedaż
do Paryża a może do Pragi, kto to wie. Za nimi znajdował się kolejny gospodarz.
Na zakręcie już
w lewo w stronę śródmieścia gospodarstwo rodziców przyszłej żony Zbigniewa
Libnera, Marii Dobrowolskiej, którzy mieszkają we Wrocławiu. Właśnie... Zabudowania
Peca a raczej Petza, świadczą na niekorzyść gospodarza – są duże i dobrze
utrzymane, co może oznaczać, że to również kułak. „Niech będzie, nic mnie to...
Natomiast panna jest prima. Zgrabna, ładna na buzi, niebieskie oczy, szatynka. Zwiewna.
Szalona w ruchach, czy zupełnie obojętna? Namiętność zamalowana powagą.
Alabastrowe policzki. Uciekła malarzowi
z obrazu. Jak ma na imię? Izabela? Eleonora? Julia? Lucyna? Pecówna?
Petz...” Cieszył się, że ją znów zobaczył, chociaż ona nie miała pojęcia o jego
istnieniu, w ten sposób mógł na chwilę zapomnieć o tym, co przeżył przy
pożegnaniu. Bezskutecznie sobie przypominał. Powie jej swój życiorys a ona
zaciekawiona jego młodzieńczymi wybrykami, odpowie: spotkajmy się na Mlecznej
Drodze. A on, w takich zawiłościach? A ona na to, że ta droga tylko z daleka
wygląda na zaśnieżoną. Jest prosta do serca. Wtedy on, że nie rozumie. Wtedy
ona, że z takim tumanem się nie umówi.
„Znam cię
urocza od zawsze. Byłaś kiedyś u mnie w nocy. Nie pamiętasz?” W wieku Liwiusza
to możliwe. Mogła przyjechać tym swoim powozem na dwóch kołach. Jej oczy
udawały, że on jeszcze się nie urodził lub rzeczywiście nigdy jeszcze go nie
widziały. Nogi na medal. Należy ogłosić jaki konkurs... Podniecające wypukłości
i wgłębienia.
Wzorzec kobiecej zachęty. W ogóle twarz Maryli pana Adama,
tak sobie wyobrażał. Poruszała się jak łania czy modelka. Wszystko miała do
podobania.
Na stację
przywiózł ją dwukółką, czyli dokartem, kilkunastoletni chłopak, może brat.
Liwiusz zszedł ze schodów, by lepiej widzieć, nie przejmując się natręctwem.
No nie, uważał,
obserwował dyskretnie, a nie nachalnie. Ponownie usiadł na trawie przy studni. Podeszła
inna piękna dziewczyna, ruszyła kilka razy ramieniem ręcznej pompy, poczuł na
sobie jej wzrok. Polała się wodą, umyślnie pryskała, obejmując kroplami
zaczadzonego Liwiusza. Odsunął się nie spuszczając oczu z tej na schodach.
Dziewczyna przy pompie szepnęła: cymbał. Ten dziewczęcy urok mógł poczuć się
urażony, ale jego to nie brało, on nie odwrócił głowy, by ujrzeć to cudo, wcale
nie mniej frenetyczne. On wolał, żeby on ścigał, a nie żeby jego dziewczyna
wypatrywała. Taki dziwak. A ta piękność nie widziała świata. Jaka dumna!
Stąpa... podnosi lewą nogę, prawą opiera na progu... wejść... nie wejść...
Poruszyła biodrami, postawiła drugą... zatrzymała się... Jaka gracja, wyszukane
zachowanie czy gra? Odwróciła się. Odwrócił głowę w drugą stronę. Nie patrzył
na nią. Gdy zdecydował się spojrzeć na księżniczkę, już jej nie było na
stopniach, weszła do środka. Wtedy Liw postanowił, że też musi tam wejść, nie
zwracając uwagi na pannę grację.
Zbliżała się pora odjazdu i pociąg powinien wkrótce przybyć na stację.
Jak to zrobić, żeby ona go nie widziała, ale żeby on mógł patrzeć na Izabelę...
„Niech to będzie taki epizodzik...” Podróżnych przybywało i hol zapełnił się przyszłymi pasażerami. A Liw już myślał, że będzie sam.
Wziął walizkę i poszedł się załatwić do toalety, niezbyt pewien, czy aby zdąży.
Dochodząc do tego obiektu, poczuł gdzie się znajduje. To miejsce zawsze było zawstydzające i odstraszające, i jak zwykle
opiekunowie stacji przekraczali wszelkie normy niechlujstwa. „Muszę zdążyć...”
– Liw zatkał sobie nos, ale go puścił, bo w jednej ręce trzymał walizkę, a
druga była mu również potrzebna. Gdy już załatwił pomyślnie sprawę, wyszedł i wmieszał
się w tłum oczekujących, którzy zamierzali jechać w kierunku Poznania.
Nieznajoma zgubiła się w tym rozgorączkowanym zgromadzeniu. Nie widział
też ani „pawia”, ani „elegancika”.
Pożałował. Konduktor peronowy
dziurkował jeszcze bilety i wpuszczał kandydatów na pasażerów na drugą stronę
kryzy. Rozeszli się wzdłuż drugiego peronu. Rozlewisko.
Przez megafon odezwał się niezbyt
wyraźny głos: Pociąg osobowy z... do... wjedzie na tor przy pe... dwa i poczeka...
o.. tka... puch...
Wtedy się zaczęło. Kandydaci na pasażerów ruszyli z miejsca i szykowali się do skoku na pociąg.
Niektórzy zaczęli biec naprzeciw lokomotywy, inni utworzyli szpaler, a
każdy chciał mieć ludzi za plecami i stanąć naprzeciw drzwi wagonu. Każdy
nauczony wcześniejszymi zdarzeniami na wielu peronach w kraju, wiedział jak się
ustawić. Ktoś krzyknął: Jedzie! I wszystkie oczy zwróciły się w
stronę trasy do Mogilna. Z daleka zobaczyli szary dym, potem czarną maskę
przodu parowozu z trzema białymi oczami reflektorów. Wydawało się, że
pasażerowie unieśli się nad peronem i udali w sposób lotny w stronę
nadjeżdżającego pociągu, zamieniając się w substancję zwaną parą wodną.
Tfu tfu fuu fuu szuuu szuuszu buch duch, morze much, co za ruch, uch
brzęk lęk puf puf i puch... zatrzymałłł... sięęę pociąąąg. Pierwsi kandydaci
frustraci zaatakowali drzwi wejściowe do wagonów. Paru ludzi chciało też wyjść,
bo to była ich stacja końcowa. No to co, że ich. Niech jadą dalej, ale niech
ich nie będzie w tym pociągu, bo są nowi pasażerowie i muszą się wcisnąć. Mieli
trudności, mówiąc oględnie. Zaproponowano, że mają się także zamienić w parę,
wtedy z łatwością wyparują na peron. Niech biorą przykład z lokomotywy. Para
buch i są na peronie. Pieronie. Co tam się dzieje, jacyś złodzieje. Kto to pieje? Drudzy
zaatakowali od tyłu. Ci co byli już wewnątrz, wdzierali się do przedziałów.
Korytarz zapełniał się gwałtownie i chaotycznie. Każdy chciał jechać, i to wygodnie,
z pośladkami na drewnianych ławkach. Z przedziałów wypchnięto resztki tlenu.
Fuuu fuuu szszszuuu... szuch, puch, zuch, zuch... Ziarniste niedopałki węgla
ranią oczy, buch. Hau hau hau, co pan miał? Puścili korzenie, cyckali wrażenie...
Jakby weszli w dyby i jak nie zrobi się szybki zwrot, zgasili szyby, ja w
stronę Gniezna, ja pana nie znam, o napiwek prosi Prot, i do Lecha na golonko, czy woli pan
dzwonko? Te fajfurki z farsodurki jadą z górki, tu fasola, tam marmurki, to dla
pana panie Władku, jak pan wie, nie mam statku, tylko kajak ze skrzydłami i dwa
plendze z powidłami. Proszę ja ciebie, czy ja w
niebie, mam coś w garści i
kartofle w glebie. Coś mi śmierdzi,
kto tak twierdzi? Zabrał mi pan torbę, zaraz dam mu w mordę.
Co za ciuch, jaki szum, jakie bum, jakiś duch, gdzie mój
brzuch, wszyscy ciach, to nie ciacho, ani plaża ani piach, szyba brzęk, para w jęk, jakiś sęk? Co za tłok, zróbmy
skok, nie za rok, do przedziału tylko krok, a to smok, wszedł mi w zad, widzę
kwiat. Jakem rada, a on rad? Ktoś się boczy i się
tłoczy, moje oczy, a walizka?
Taka śliska,
taka bliska, ona krzyczy, że pożyczy, mnie uciska, no a w torbie... znowu siorbie nie na temat. Och
ta morda, na dwóch morgach, o rety, ktoś mnie trzyma za mankiety,
czy tu nie ma konduktora, tu jest miejsce już zajęte, zaraz przez to będę
chora, usiądę komuś na kolanach, nie wytrzymam tak do rana, proszę siadać,
drzwi zamykać, zaraz pociąg zacznie zmykać, jak się zmieszczę, to popieszczę,
panie, to jest ławka nie ruchawka, weź pan zaraz swoje grabie, może schowaj w
baobabie, on znowu syczy, coś pan się tak nabzdyczył, ach to ten, co obok je cukinię, przekreślony przez dwie linie, ma
dwie córki, na peronie pary szum i chmura, a w portfelu pusto - dziura, bo tuż
obok jedzie złodziej, ten ma łapy jak czarodziej, oni wiszą na wagonie, to na
pewno jakieś konie, czas już jechać, przecież jedzie, może z przodu ma dwa
śledzie, co za stanie, a to dranie, powiem mamie, powiem mamie, może ruszy jak
się wzruszy, ależ jedzie, zobaczcie za oknami, coś się dzieje z matołami, ktoś
wybucha, to psia jucha, skąd u niego ta dziewucha, tyle kości, ach, on pości,
pod żebrami u mnie gości, panie rzuć pan te gnaty i wracaj do chaty albo baty,
pan żonaty, ino mi się pan nie rzucaj, bo możesz dostać w laczki, a skąd
weźmiesz wycieraczki? Co za cham, co za łupek, ja ci jeszcze dam, nie przy
ludziach ty poczwaro, ty koszaro, do choinki, piękna maro, ale w puszce, trzymam tyłek na poduszce, niech no
mi się kto nasunie, najważniejsze, że się jedzie, ciasno trochę, to nie
szkodzi, ze sto wiosen będzie, przyjdzie siłacz to pomoże, teraz jakby w oczach
dym, czyżby zbliżał się już Rzym? A my z czym? Z masą ciał, ciał bambino, ciał,
jeden szał, czy ktoś strzelał, kogut piał, bo on taki, ma dwa baki i się
cieszy, on ptak pieszy, coś się chwieje, może tory tu są krzywe, może w kasie
banknoty fałszywe, czuję jakiś dziwny swąd, może jest w pobliżu sąd, w takim
tłoku jeszcze pali, chyba zgłupiał, świat się wali, weźcie tego tu palacza, bo o sufit go zahacza, moja torba, gdzie się
skryła, czy ją szajka jakaś zmyła? Ale
ciasno i gorąco, chyba rozbiorę się do naga, to rozumiem, to odwaga, zaraz
zrobię na stojąco... tych co wiszą, tych co stoją, tych co siedzą są tysiące,
tych co pierdzą, tych co już się kiszą, niech się boją, jak zające, zaraz
strącę do koszyka, a my wreszcie wyciszeni tak jedziemy niechby nawet do
jesieni, poruszani przez parowóz, doświadczeniem nauczeni, że najlepiej
siedzieć w chacie, może być to przy kominku, zarobimy na herbacie, dosypiemy
babci kminku, my w pociągu do Wrocławia, spod Mogilna, w Ciechocinku, w
sierocińcu na gościńcu... Taki ruch i pot, kto mnie drapie, a to kot. Jak to
kot, zrób w tył zwrot i przez płot, do babeczki, na kolację, na kluseczki i tak
dalej, i tak dalej, już nie szalej, lepiej nalej, bo czas mija, w kłębek zwija...
i kieszenie ponabija, karty w grze, ktoś
coś z siebie mocno prze, robi szlema a nikogo tutaj nie ma, bo to karty czarodziejskie,
jajka wiejskie, kury miejskie, piękna laska. Co za lacha. Ale Laska.
Laszka. Ciało przy ciele, bez żadnych szpar. Z wielu
powodów, kilka rozwodów. Gęstość miodu, od spodu drzwi otwarte, kieszenie wydarte.
Natarcie, rozpychanie łokciami, na nogach nogi, miedzy nogami nogi. Pod tyłkami
walizki, tobołki, aniołki, człowiek człowiekowi jaki bliski, daleko do miski,
na pewno śliski węgorz komuś wchodzi, za krawatkę służy, ale ma pan duży...
kawał drogi do swej muzy, bo na świecie jest jak w piekle, coś na głowę panu
cieknie, a to dziecko, nic się nie stało, sika sobie z górnej półki, a myślałem
że jaskółki, jestem śpiący, zasnę pani na ramieniu, ale pan gorący, czy o
spanie panu chodzi, pewnie komuś wódka szkodzi. Jak wytrzymać
taką podróż? Inteligencja w kończynach dolnych, a zamiast głowy dynia czyli korbol. To za
mało. Ludzie krzyczeli, przeklinali, jeden drugiemu groził, po sądach woził, jeżeli
się dało odbierał miejsce siedzące, ale też żartowali i po cichu się żegnali,
to były miejsca niemnące. Na pośrednich stacjach wchodzili do wagonów przez
okna. I tak aż do Wrocławia. I ten co stał, i ten co siedział, i ten co wisiał,
i ten co puścił pawia. Na zdrowie! Byle dojechać do celu, panie i panowie.
Pasażer za pasażerem, stawał się serem, tym pachnącym i tym domowym, tym
chodzącym i tym jak kamień. Co pan powie. Zdarzył się epizodzik,
ze sportu młodzi, wcale nie z Łodzi: W Poznaniu do pociągu wsiadła, czyli
wcisnęła się spora grupa sportowców, siatkarze i piłkarze. Miłości malarze. Oni
właśnie weszli do wagonu przez okna. Jechali do Leszna. Rzecz może pocieszna. Mecze, które jakoś odbębnili, natchnęły ich
całująco z dziewczynami od piłki ręcznej. Ten tłok im sprzyjał. Tak się roznamiętnili,
tak zanurzyli w erotycznych myślach, że zapomnieli, gdzie się znajdują. Zaczęli
się całować, a potem zajmować sportem wyczynowym...
Przynajmniej próbowali. Najpierw były słowa. Gdy już byli
gotowi, to jednak nie odważyli się na akt strzelisty.
Strzelali ustami i mlaskali.
To było trudne
do wytrzymania. Słychać pryskające od spodni guziki. Pewien jegomość zwrócił im
uwagę, że znajdują się w pociągu, a nie w krzakach. Poskutkowało. Sflaczeli na
chwilę, ale to mało, obiecując głośno, że dokonają erotycznego czynu po dojechaniu
do celu. Pewnie w chmielu. Dopiero wtedy atmosfera się uspokoiła. Ludzie nagle
uświadomili sobie, że jadą. Atmosfera się znów ożywiła. Nawet siedzą i
plotkują, są dla siebie wyrozumiali i uprzejmi. Faceci szukali kobiet, kobiety spoglądały na mężczyzn.
Pewnie do tej pory wszyscy byli bezpłciowi. A w międzyczasie znowu to granie w markach, zakamarkach, spór o
jakość, kości rzucone, życie sknocone, co pon chcioł od tej kobity, jest pon
nabity, czy napity, jak szkop, słomy snop. Stop. Miasto Wrocław.
Smutne, zniszczone, szare. Kawałki obiektów porozrzucane przez siły wybuchu
wielu bomb i pocisków. Żywe. Leczące
rany. Wciąż wracające do życia. O bogatej historii. Radecki widział tu Józefa
Ignacego Kraszewskiego. „Co wiem o Wrocławiu? Znał je Kraszewski.” W akacjach,
które już przekwitły, zarośnięte krzewami, trawą i dorodnym zielskiem,
zniszczone domy, zakurzone liście jakiekolwiek, ogrody otoczone dzikimi
zaroślami, między nimi gruzy, zwały cegieł, kikuty samotności, resztki bólu i
gniewu. Wrażenie bardziej przykre, niż parę lat temu w Gorzowie Wielkopolskim. Oddechy
oknodołów. Tam tylko dworzec straszył swą resztą jestestwa i zagubione przęsło
kolejowego mostu w Warcie. Wielkie ślady wojny, już prawie zapleśniałe, wprawdzie
namacalne, ale czy można tu znaleźć swastykę albo żelazny krzyż zasługi? To się
rzuca w oczy, jak nigdzie poza Warszawą! Można by napisać kilka fajnych kryminałów. Wrocław Główny.
Wysiadać! Z ulgą wygramolił się z przedziału na peron. Teraz dopiero zaczął
myśleć. Jak dostać się do zakładów M-5? Liwiusz usiadł w poczekalni.
„Może kogoś z naszej ferajny spotkam? Pewnie też będą wyglądać na zblazowanych,
zbankrutowanych i łatwiej się z nimi dogadam i doprowadzę do fabryki maszyn
elektrycznych.” Cała ta podróż zaczęła wyłazić Liwiuszowi uszami i bokami. Zmęczenie zamykało oczy. Mętniał.
Długo nie musiał się rozglądać. Przez otwarte drzwi poczekalni zauważył
grupę kolegów z Wackiem Bielskim na czele. Znikali po kolei w tłumie. Zerwał
się z miejsca i gapiąc się w przestrzeń między szarymi, stalowymi konstrukcjami
dworca, chciał dostrzec swoich kolegów. Podbiegł i z daleka zawołał:
– Cześć goryle!
Obejrzał się Stasiek Nakwas.
Powiedział „cześć”
i poszedł dalej. Liw poczuł się obrażony i wkurzony, ale szybko przyłączył się
do nich, bez zbędnej paplaniny, zadowolony jednak, że są razem.
Przywitał
się z nimi w marszu i pruli dalej w przyszłość. Gdy już znaleźli się za
dworcem, Wacek jako przewodnik klasy, przemówił:
– Drodzy
parafianie, nic nie wiemy. Nie wiemy w jakim kierunku i czym się udać, aby trafić do Fabryki Maszyn
Elektrycznych. Ale mam projekt, czyli propozycję. Wybierzemy delegację, która
odszuka fabrykę i nas tam zaprowadzi. Po co mamy się wszyscy męczyć. Zaczekamy
a nasz delegat załatwi co trzeba.
– O, widzisz
– powiedział kochany minister od majstrowania, Zdzichu Większy
– Racja –
dodał Liw. – Walizy są coraz cięższe.
Wrocław,
Wrocław... Duże miasto. Jak duże? Obszarowo pół świata. Tyle o nim słyszeli, a
niektórzy już je widzieli. Strasznie stare... zabytkowe, rozwalone, zawalone,
było zbyt rozzuchwalone. Ale nie zmieni nazwy jak Katowice. Czekające na
budowniczych. Zapewne dla wielu ukochane i cudowne. Nareszcie je Liwiusz
ujrzał. Tu był Kongres Pokoju... Jest wielka hala widowiskowa, stadion olimpijski,
zabytkowe, zniszczone Stare Miasto. Tajemnicze miasto nad Odrą. „Ach, jak
odpoczniemy, wszystko będzie wyglądać zupełnie inaczej, zachęcająco. Zwiedzimy
je... Musimy tylko się wyspać.” Na razie ich
myśli leżały w gruzach, razem z gruzami domów, zajmując wolne place i
skwery.
Delegacyjny
wywiad, który szybko wrócił, zabrał ich z dworca na trasę prowadzącą do celu.
Rozglądali się. Jednak nie całe miasto powalone, chociaż nie klęczało, rozbite i
posiniaczone, a ilu tu ludzi już mieszka! Mijali piękne, stare domy i budowle. Coś
podobnego. A zdawało się... Tramwaje zatłoczone i nie
potrafili do nich wejść. Szli więc pieszo aż do mety. Ludzie walili do roboty.
Oni byli najważniejsi, praktykanci mieli czas.
Tuż przy
budynku administracyjnym czekał na nich Rysiek – minister informacji, o zmyśle organizacyjnym,
czyli Muszyński.
– No, stary,
skoro tu już jesteś, to co wiesz? – zapytał przewodniczący Rogucki.
– To jest
właśnie fabryka M-5 – odpowiedział Rysiek.
– Na pewno? –
żartował Nakwas.
– O,
kochany, o tym się wkrótce przekonasz – odparł Muszyński.
– Musicie
wiedzieć – mówił dalej – że tu jest bałagan, nie ma żadnej organizacji, nikogo
nic nie obchodzisz. A może jest porządek, ale my go nie widzimy... na tylu
ludzi... Spałem przez noc w portierni, bo chcieli mnie wysłać do jakiegoś hotelu, ale powiedzieli zaraz, że tam jest burdel,
szczury i kradzieże, to się nie zgodziłem. Jak ruszymy gromadą, to może będzie
inaczej.
Weszli do dużej
sali, gdzie było pełno wiary – studenci z Politechniki Gdańskiej i Wyższej Szkoły Inżynierskiej ze
Szczecina, uczniowie z różnych techników. Kolejka jak cholera, a jeszcze
zebranie, szkolenie bhp... „Jak my to wytrzymamy...” Ludzie z Włocławka wtopili
się w tłum. Okazało się, że kupą też nic nie można załatwić, jeśli druga kupa
jest większa. Swoje trzeba odstać i odczekać, nie ma rady. To i tak wspaniale, że chcą ich tu przyjąć.
Obiecali, to chcą.
Po kilku
godzinach dowiedzieli się wreszcie, że już są na praktyce. To znaczy załatwili
formalności i nikt już nie mógł powiedzieć, że ich stąd wyrzucą. Za
wstawiennictwem ministra Ryśka, otrzymali pokoje w internacie technikum mechaniczno-elektrycznego. Muszyński
powiedział w biurze, że do hotelu robotniczego nie pójdą i ważna osoba zgodziła
się na internat. W ogóle, jak się tak zastanowić, to ludzie są tu uprzejmi i
życzliwi, a że mają huk pracy i nie nadążają, i występują różne braki, to już inna para
kaloszy. Zamieszkali w tych samych salach, co wcześniej ich koledzy z klasy.
Otrzymali pościel. Kilka minut
później naród spał, słychać było tylko pochrapywanie, jakby pobrzękiwania
szablami. Z niektórych delikwentów wychodziły marzenia senne i spacerowały
między łóżkami. Po trzech godzinach obudził wszystkich wielki hałas. Okazało
się, że druga grupa praktykantów nie otrzymała pościeli, bo zabrakło. I oni tak
hałasowali –
wrzeszczeli i przeklinali, nie przejmując się kolegami z Włocławka.
W końcu
kierownik internatu coś załatwił i pogoda się poprawiła. Przestało padać. Spać
już się nie dało.
Wobec tego cała dziesiątka zabrała się do żarcia. Każdy
wyjmował z walizki, co miał i pałaszował aż mu się uszy
skręcały. To były bardzo ważne i niemal dostojne chwile, przynajmniej na początku.
Być głodnym i być sytym –
dwa różne stany fizjologiczno-fizyczne.
Jak już
zaspokoili pierwszy głód, niektórym zachciało się prostackich żartów. Najpierw
Liwiusza coś kopnęło, może Polewicza gniady. Uderzył pięścią w stół bez żadnego
powodu i się śmiał jak do sera. Prowiant podskoczył, a Wacek spadł z krzesła,
bo siedział na brzegu i się przestraszył. Ktoś błyskawicznie zareagował
– rzucił w Liwiusza pomidorem. On oddał mu tego pomidora, nie wiedząc
czy dobrze strzela. Inny dowcipniś, ale kto? Rzucił w Bartka jajkiem.
I tak grali
skacząc z a2 na b5, z g8 na h4, z c3 na
e5... Ludzie zaczęli kląć, chodzić po pokoju, udawać różnych idiotów. Trwało to
ładnych kilka minut. Stół i podłoga wyglądały jakby ktoś wymiotował, a prawie
wszyscy byli zapomidorowani i zajajczeni.Kiedy duch niesforności opuścił salon zmartwili się tym
bałaganem. Posprzątali jednak
solidarnie stół i podłogę, i wymyślili następny punkt programu: zobaczyć
Wrocław i nie umierać! Tu nie było zgodności. Całą dziesiątką nie da się w
sposób niezauważony włóczyć po mieście, mogliby łatwo podpaść.
Mogliby
zatarasować ulice, zwłaszcza te, gdzie leżą gruzy i nie ma chodnika. Wyszli
więc grupką z Władkiem, który powiedział, że zna trochę Wrocław. Ale ile to
jest, to trochę? Zapalili po sporcie i udali się najpierw na piwo. Doczekali
się też tramwaju nr 13 i tym pojazdem do PDT... Zamierzali nim jechać i udało
się, chociaż był przeładowany, że zabrał ich z wielkim trudem. Wiózł i wiózł.
Pierwszym obiektem, który zadziwił ludzi z daleka, był olbrzymi, stary gmach
sądu.
– No, tu
pewnie jak wydadzą wyrok, to mucha nie siada, dożywocie jak ta lala – któryś z
chłopaków raczył się odnieść do obiektu.
Kiedy ten gmach się im ukazał, wszystko
inne schodziło z ich oczu. Nigdy wcześniej nikt z nich takiego giganta nie
widział. Ani w Gębicach, ani w Gorzowie, ani we Włocławku, a w Nowym Jorku nie
byli.
Zanim zaspokoili swoją ciekawość i
przestali się gapić, tramwaj zostawił sąd gdzieś z tyłu. Wysiedli przed PDT-em
i tu znowu czekali na pojazd elektryczny na szynach. – Jedziemy –
powiedział Waldek Dębowy, gdy tramwaj stanął na wyznaczonym miejscu. Znowu
chmara ludzi, że strach się wciskać w ten tłum.
– Najpierw
musimy wejść – powiedział Wacek
Ponowili swój trud i jakoś się załadowali. Na następnym przystanku
pewien biglarz zaczął się rozpychać. Nawet przepraszał, ale Wacka to
zdenerwowało i swoim basowym, zdecydowanym i poważnym głosem powiedział:
– Czego się
pan pchasz, widząc że jest dosyć ciasno! Biglarz też się zdenerwował. Wykonał
przy głowie Wacka taki ruch swoją makówką, jakby chciał go uderzyć. Wacek
postawił mu się w sztorc:
– No, no,
bez zaczepek! Zaraz po wypowiedzeniu tych słów, na wszelki wypadek, przedostał
się do swoich na przednim pomoście, żeby gościa mieć z głowy. Ten „łokciowy”
nie wyglądał na wrocławiaka. Widząc Wacka jak „odjeżdża”, uśmiechnął się i
pokiwał mu ręką. Wysiedli przy Hali Ludowej.
Waldek się
chwalił:
– W tej hali
odbyła się Wystawa Ziem Odzyskanych. Byłem, widziałem, mówię wam, wspaniała,
jak na mój pierwszy raz i powojenne czasy. To zaledwie kilka lat po rozwaleniu
miasta i już wystawa. Trzeba się pokazać... O, ta iglica jest pamiątką. Trochę
dalej cztery kopuły. Też piękne, prawda? Po drugiej stronie wesołe miasteczko z diabelskim młynem i karuzelą, ale zwykłą, i w ogóle... – zakończył wystąpienie. Kwiat młodzieży bawił
się na całego. Biglarska muzyka, dopasowana do butów na słoninie, do plerez,
samodziałowych marynarek, kolorowych krawatów, pstrych skarpetek i spodni w
kancik, nieco przykrótkich i wąskich. To był również ich gust i smak. W każdym
razie bażanterii dużo. Słoninowcy kwitli, rzucając pety pod nogi bliźnich.
– Słuchajcie, musimy się przejść przez Most Grunwaldzki – powiedział
nagle Liwiusz. Chłopcy spojrzeli na niego jak na chcącego.
– Zachciało mu się mostu – rzekł Muszyński.
– Słuchajcie. On jest zupełnie inny niż ten we Włocławku. Krótszy –
mówił Radecki nie rezygnując z namowy. – Ten we Wrocławiu przekazano do użytku
w 1910 roku, a we Włocławku... Chłopcy milczeli. – Nie wiem. We Wrocławiu na
pewno nie jeden raz spacerował przez stalowy Most Cesarski Józef Ignacy
Kraszewski...
– A we Włocławku wiele razy chodziłem po
moście z moją dziewczyną – ironizował Zdzichu Większy.
– Na pewno kiedyś też ktoś będzie o tym
wspominał. Wiem nawet, kto. Liwiusz w swoich dziennikach, czy jak on te zapiski
nazywa.
No i się przeszli.
– To nic wielkiego – Muszyński po drugiej stronie mostu, śmiali się i
radzili, aby Liwiusz notował. Nadszedł czas,
że należało wracać. – Co będziemy
jeszcze oglądać? – zapytali Władka. – Możemy
pojechać na Krzyki – zaproponował.
– Krzyki już
mieliśmy – przypomniał Większy.A człowiek, który miał auto, pytał: – Kto jedzie
na Krzyki? Proszę bez hałasu! Nie drogo!
Wsiedli do
tramwaju. Na auto nie było ich stać. Poza tym we Włocławku nie ma tramwajów,
muszą się najeździć we Wrocławiu. Piosenka o Wrocławiu, jakoś tak szła: „...Mkną
po szynach wrocławskie tramwaje”... „ulic sto”... Ale muzykalni, raczej nie...
Nikt z nich nie znał całego tekstu piosenki, chociaż melodię, owszem. Zrobiło się
późno. Wlekli się dość ociężale do miejsca zatrzymania. Do ulicy Młodych
Techników szli ulicą – jezdnią,
która praktycznie nie istniała, nie było chodników, nawet jednego całego domu,
same gruzy. Czuli ciężar i zapach wojny, zaduch spalenizny, staroci,
wietrzejącej, przerażającej przeszłości. Tu można było się wywalić na niewypał,
przewrócić na fragment muru, znaleźć kość, zastanawiając się, czy to fragment
człowieka, jedna z 206, a może gdzieś pod gruzami leży armata, pistolet gotowy
do strzału i można by... się wykopyrtnąć, wybuchnąć i świeczkę zdmuchnąć. Ulica,
na której mieszkali była w lepszym stanie. Nie tylko grunt, ale stare płyty
chodnikowe i cegły w stertach gotowe do
odjazdu. Wojenna majolika.
W notatkach, które Liwiusz sporządził we Wrocławiu, w
ostatnią sobotę i w czasie praktyki, napisał:
„Sierpniowa praktyka dobiegła końca.Przez miesiąc codziennie przebywaliśmy siedem godzin na
praktyce w M-5 we Wrocławiu. Pierwsze wrażenie sięgało horyzontu. Tu wojna już dawno
została zgaszona. Olbrzymie hale fabryczne już w całości, po remoncie, wielkie
maszyny elektryczne prądu stałego i zmiennego, jakich dotąd nie widziałem,
budowane od podstaw, a nie remontowane...
Nie sądziliśmy, że coś tak wielkiego może w ogóle istnieć.
Tu zobaczyliśmy inny świat. Elektryczny. Zapoznaliśmy się z kilku wydziałami, w
tym z wydziałem pakietowania blach do budowy stojanów i wirników oraz tworników
silników i prądnic elektrycznych, wykonywania cewek uzwojeń i uzwajania maszyn,
to jest wsuwania boków cewek do żłobków maszyn, obsługiwaliśmy urządzenia do
nawijania cewek i gięcia szyn miedzianych do maszyn elektrycznych. Oczywiście,
najpierw przyglądaliśmy się zaciekawieni i nieśmiali, a pracownicy sądzili, że jesteśmy powietrzem. W
zasadzie tylko majster nas zauważał.
Na początku wykonywaliśmy
proste roboty, jeżeli pracownik nam zaufał i chciał nas czegoś nauczyć. Po
tygodniu wykonywaliśmy próbne uzwojenia, męcząc się z formowaniem cewek pod
okiem fachowca, wkładaniem preszpanu i uzwojeń do żłobków.
Ale był też
czas na lenistwo, gdy nikt się nami nie interesował. Wtedy wychodziliśmy za
hale fabryczne, w jakieś krzaki i zielska i tam się opalaliśmy. Zielska były przepastne.
W nich zarośnięty złom wojenny, już niegroźny, na razie nikomu nie przeszkadzający.
Pośród stert jeszcze nie uprzątniętych cegieł, różnego żelastwa z konstrukcji nam
nieznanych, można było znaleźć różne rzeczy. Znalazłem zardzewiały odłamek
pocisku. Grozę wywołał w nas szkielet ludzki. Co z nim zrobić? Próbowaliśmy wyjaśnić sprawę,
ale się baliśmy jak nie wiem co. Mógł pochodzić z lat przedwojennych? Czy tu
był cmentarz? A może to żołnierz... Zostawiliśmy go do odkrycia innym, odsłaniając
tak, aby był widoczny, co wymagało powyrywania zielska z okolicy. Po kilku dniach szkieletu już nie
było i nie pisano o tym w prasie.
Tajemnicza sprawa. Lepiej do niczego się nie przyznawać, nikomu niczego nie
opowiadać. Zdania były podzielone. Gdyby było nas tylko dwóch to mogły być dwa
zdania, a tak było z osiem... A jeszcze zachciało się niektórym makabrycznych żartów, wzajemnego
posądzania o morderstwo.
Internat technikum elektrycznego przy ulicy Młodych Techników 58, gdzie
znajdowała się również szkoła. Obiady jedliśmy w zakładowej stołówce, natomiast
śniadania i kolacje robiliśmy sobie sami. Przeważnie chleb ze smalcem, topione
sery, pomidory, czarna kawa z mlekiem i cukrem. Woda w kranach zimna, ale
po co ciepła, przecież było lato. Szare mydło, jakim dysponowaliśmy, potrafiło
zmyć także olej, ale w razie oporu, stosowaliśmy sodę kaustyczną. Ta dla smarów
była bezwzględna.
Niestety, w razie zadrapania albo zranienia, także i ciało przenikał
ostry ból wynikający z działania sody. To postępowanie środka kaustycznego
nikomu się nie podobało, ale należał do użytecznych i był stosowany.
Tramwaje zawsze były zatłoczone i zdarzało się, że zwisaliśmy jak
winogrona, trzymaliśmy się uchwytów, z
jedną nogą na stopniach wozu, nie płacąc za bilet, ale gdy dotarł do nas
konduktor, żądał biletu, próbował też wciągać nas do wozu, co na ogół się nie
udawało.
Spotykaliśmy wielu Greków zarówno na ulicy, jak i w tramwajach, w
fabryce i w sklepach. To byli ci, którzy uciekli z Grecji przed represjami
wojskowej junty, która obaliła poprzedni ustrój.
Nie wiem, jacy są Grecy obecnie, ale ze względu na historię, mitologię i
literaturę, widziałem w nich starożytność. Budziły w wielu zainteresowanie.
Szukałem Sokratesa... Chodził między nimi i Homer, i Platon, Diogenes... Dość
łatwo można tu znaleźć kości i ślady działalności komendanta twierdzy w postaci
milionów ton zmiażdżonych domów przez pociski armatnie i wybuchy. Naprawdę wspaniałe
miasto legło jak kłoda rozłupana piorunem. Chodziliśmy codziennie, coraz
bardziej naszą i sąsiednią ulicą, na których leżały gorzkie żale i smutek, tu nie
było ani jednego całego domu. Wolny był tylko środek jezdni. Naliczyłem takich
ulic chyba z osiem. Z gruzów wystawały kawałki murów, kawałek komina, żelazna
lub drewniana belka, kikut znaku drogowego, rosły też już zielska. Władek
powiedział, że to nie tak jak w Warszawie. Tam Niemcy obrócili w gruz całe miasto. Wyróżnił się w
tym jeden z największych zbrodniarzy... Tak nienawidził powstańców. Władek nie
pamiętał, który, ale we Wrocławiu... Tu generał Herman Niehoff był komendantem
twierdzy. Kto wie, który to? Sparta po wojnie. To mogłoby być suche koryto
rzeki. W ogóle miasto, które jest doprowadzone do stanu średnio 0,6, podnosi
się i chce znów być wielkie..
Te ogromne zwały ludzkiej nienawiści działały przygnębiająco. Nie
wyobrażaliśmy sobie takich skutków ludzkiego upadku. Niektórzy z pracowników
mówili, że Rosjanie niszczyli miasto z nienawiści do nazistów, a naziści, żeby
nie oddać miasta w dobrym stanie. Trudno się dziwić, ale którym?
Determinacja, wściekłość i burza zmysłów. Stałem czasem i patrzyłem w tę
przeszłość ludzkiego zacietrzewienia, patrzyłem w ulicę zasypaną trupami domów,
efektami ludzkiej chciwości. Moje myśli też były zgruzowane. To wojenne tornado
trwało we mnie.
Żeby się nie stać z tego powodu tylko stertą zdruzgotanych uczuć,
pomyślałem, że te cegły mogłyby być zużyte do budowy nowych domów. I ktoś powiedział,
że są...
We Wrocławiu
mieszka Feliks Zarzecki z Łogąbek.
Spotkaliśmy się przypadkowo na ulicy. Jak to możliwe?
Nigdy bym nie pomyślał. Takie wielkie miasto o trzech wielkich dzielnicach
Krzyki, Fabryczna i Psie Pole, jest jeszcze Śródmieście na poziomie zero, i
Stare Miasto jako nizina... i dwóch gości z małej wsi, którzy nigdy nie spodziewali się, że mogą się tu
spotkać, którzy nie widzieli się kilka lat, nie utrzymywali ze sobą żadnych
kontaktów i może z raz w życiu ze sobą rozmawiali, nagle się rozpoznają
w zupełnie innym
świecie. Jak ci się podoba Wrocław, żartował Feliks. To
był żart, ironia? Feliks wiedział o wiele więcej o pokonanym mieście. Dociekał,
dlaczego doprowadzono je do takiego stanu. Od kolegi wojskowego i rosyjskiego kaprala, dowiedział się,
że to był, przecież zaledwie kilka lat temu, Festung Breslau. Wyznaczono szereg
miast jako miasta zaporowe dla nadciągającej Armii Czerwonej. Obroną miasta dowodził
Karl Hanke. Zginęło przez niego ponad osiemdziesiąt tysięcy cywilów, nie tylko Niemców,
ale i Polaków... Wiesz, gdzie jest plac Grunwaldzki?
On tam wybudował lotnisko, na miejscu pięknej dzielnicy. Budowano je pod
latającymi pociskami i spadającymi bombami. Ginęli ludzie. Co zbudowano, to
pociski podziurawiły. Życie ludzkie nie miało znaczenia. Wreszcie Hanke ogłosił
ewakuację, Rosjanie zajęli krwawiące ruiny. Niehoff je poddał. Poddał gruzy. Zaledwie
dziesięć tysięcy budynków zostało, reszta ponad trzydzieści tysięcy obróconych
zostało w stan zupełnego zmielenia. A wiesz, kiedy Hanke uciekł, z
groźnego zbrodniarza wylazł tchórz, Niehoff zapewnił mu samolot. Zresztą, co
nas to już obchodzi. Feliks się uśmiechnął. Wyjechałem na zachód pięć lat temu,
gdy byłem już gotowym gościem do żeniaczki, ale tego kroku nie zrobiłem. W takich
czasach... Zapraszam cię do mojego mieszkania, chyba masz czas? Mieszkam na
Krzykach w kawalerce. Mieszkanie jednopokojowego z łazienką, ale wygodne. Gdy
dotarli na miejsce, w domu wyjął ćwiartkę wódki i pokroił pęto kiełbasy w
talarki, wsypał na talerz.
Wypiliśmy
ćwiartkę czystej. Mówi się, że świat jest mały. Pewnie tak. A pijąc powoli i przywołując
inną rzeczywistość, opowiadałem, jak jest wytwarzany prąd elektryczny, a Feliks
opowiadał, jak się buduje wagony i z kim on się kocha. Śpiewaliśmy wreszcie miękkimi
altami, co mężczyznom się nie
powinno zdarzyć, intonowaliśmy marsz saperów, jakbyśmy chcieli
wylecieć w powietrze, po saperach ryczały w nas złote lwy... To jednak nie mogła
być jedna ćwiartka. Jeszcze się nie ożenił... chociaż jest akurat do małżeństwa,
ciekawe.
Nie narzekał. Czuje
się wolny. Wieje, kiedy chce i gryzie, kiedy ma ochotę. To był tylko ten jeden
raz. Przodownikiem pracy też raz był
i żartował, że jeszcze może
zbudować wagon dla siebie, już rozmawiał dyrektorem pafawagu, ale dyrektor
zapytał go, po co mu wagon? Gdzie on nim będzie jeździł? Musiałby posiadać jednostkę
napędową, i na kołach gumy, bo pojedynczego wagonu na tory nie wpuszczą. Jak
zmieścić jeden wagon w rozkładzie jazdy, to kolejny problem. Mogę nawet
powiedzieć, że świat jest do obejścia na piechotę, bo na trzeci dzień pobytu w
tym wielkim mieście o ulicach leżących w ceglanych szczątkach, przed
restauracją, w której byłem z kolegami na oranżadzie i potem sam jeszcze się
wałęsałem i przechodziłem obok tej knajpy, spotkałem Bogdana Kamassę z Łogąbek.
Też najpierw zdziwienie, czy to ty, a może nie ty... Przywitaliśmy się serdeczniej,
niż gdyby to było w naszej rodzinnej wsi, w której Bogdan latem wystawiał w
oknie radio i grał w południe na całą wieś, a dzieci przybiegały słuchać muzyki, zwykle akordeonowej na swojską
nutę. Powiedziałem mu, dlaczego tu jestem. To było tak, że Bogdan zobaczył
Liwiusza przez okno. Wyszedł z lokalu, aby się przywitać i pogadać. Mówił chyba
całkiem serio, że urządzili sobie z kolegami konkurs obżarstwa. Właśnie
zamówili planowane dania, wynikało to ze słów Bogdana. Z czymś takim jeszcze się
nie spotkałem. Jeść, jeść żeby wygrać...
Bogdan jest na filologii
rosyjskiej na uniwersytecie we Wrocławiu. Po okazaniu radości ze spotkania, w
czym obaj brali szczery udział, również chciał powiedzieć kilka słów o
przeszłości miasta, zanim mogliby dojść do innych spraw. To mówisz, że jesteś
we Wrocławiu, powiedział. Mówię, odparłem. To powiem ci, że jesteś w
szczególnym mieście. Pewnie dziwisz się, skąd tyle rozwalonych domów?
Wojna tu się srożyła, odparłem. Właśnie. Jak cholera.
Wrocław skapitulował na czwarty dzień po upadku Berlina. Wyobrażasz sobie,
wytrwał dłużej niż stolica hitleryzmu. Popatrz, jak się ten gauleiter Hanke cholernie
długo bronił. Jak już było po wszystkim, to nasi zwycięscy przyjaciele brali,
co się dało i wywozili. Trudno się dziwić, to oni wywalili Niemców... Na razie
nie ma co oglądać. Ostała się Hala, i to spod niej Hanke zwiał samolotem, jest
kawałek uniwersytetu, może kiedyś ci pokażę odnowioną aulę Leopoldina, ale nie wiadomo
czy zdążą ją odnowić do ukończenia moich studiów. Jak chcesz to się umówimy na
jakiś dzień... a mam ci ja nieco wolnego, bo ja tu w wakacje trochę pracuję. Mam
stypendium, ale każdy grosz się liczy. Jestem protokolantem w miejskiej radzie,
a jak nie ma nic do pisania, to roznoszę listy. Wyobrażasz sobie? Już poznałem
Psie Pole, ale mówię ci, psia robota. Co ci będę mówił. Jak tu znaleźć adresata
w takich rumowiskach...
Wreszcie
rozmowę zakończyliśmy stwierdzeniem, że musimy się spotkać osobno, koniecznie,
niebawem. Bez ustalenia terminu...
Połowa paczki
klasowej wybrała się też do opery na „Cyganerię” Giacomo Pucciniego, napisaną w
1896 roku. Jak wietrzyk, melodyjna, aktorsko zabawna, o życiu balzakowskiej
grupy artystów, żyjących swobodnie i nie pruderyjnie. Piękne soprany i basy. Podobał
się nam teatr – jego
wystrój, elegancja... Opera wodziła nas po zupełnie innych czasach. Ładna
muzyka (najważniejsza), ale słów w ogóle nie zrozumiałem i tylko domyślałem się,
o co chodzi w akcji tej muzycznej sztuki. To moja pierwsza w życiu opera, jaką
obejrzałem.
Oczarowany
muzyką, wchodziłem na scenę między aktorów i grałem razem z nimi, śpiewając
swoją partię solową. Oczywiście w wyobraźni, która otwarła kilka różnych
pomieszczeń.
Zakład urządził
też wycieczkę pod Górę Sobótkę. Pojechaliśmy otwartymi, ciężarowymi
samochodami. Część wiary siedziała na krzesłach, ale niektórzy stali i trzymali
się bocznych klap i drewnianych listew bocznych ciężarówki, nadbudowanych nad
pakę. Trzęsło nami jak choinką, ale śmialiśmy się z tego. Wycieczka polegała na
tym, że ci, którzy byli pracownikami, nie wspinali się na żadną górę.
Wyciągnęli z kieszeni wałówki, półlitrówki gorzały i ucztowali. Razem z dwoma
monterami wspięliśmy się na Sobótkę. To była moja pierwsza góra.
Zobaczyłem Wrocław, bo tak mi podpowiedział monter z
wydziału budowy pakietowych części maszyn elektrycznych. Z niej lepiej widać.
Ale tych podchmielonych nie ujrzeliśmy. Po kilku godzinach spali. Na szczęście
dla wszystkich wracali prawie trzeźwi. A kierowca jechał wolniej, jakby bał
się, że któryś z nich może wypaść z paki. Mało rozmawialiśmy. Tych obcych ludzi
nie dotykaliśmy ani słowem. Nie zamierzaliśmy się narażać na szwank.
Jeszcze daleko było do czasów, gdy w takich
okolicznościach agresywni i
nieuregulowani psychicznie młodzieńcy wybuchali jak petardy... Najczęściej
przebywałem w towarzystwie kilku kolegów i razem wychodziliśmy do miasta. Pod
koniec praktyki ta większa grupa z kolegami z innej szkoły urządziła sobie popijawę, w trakcie której jakiś demon wlazł w
towarzystwo i zaczęli chuliganić. Zaczęli skracać perspektywę najbliższych dni.
Jakby chcieli wysiąść na wcześniejszej stacji nie myśląc o tym. Bili się z
praktykantami z jeszcze innej budy, czy też może ze studentami ze Szczecina.
Nikt nie wie dokładnie. Uważali, że to tak na niby. Na niby. Bili się
deskami, walili w ściany butelkami po winie. To było groźne. Przynajmniej tak
wyglądało. Czy ktoś zaczął? Kto? Za takie draki szło się do izby wytrzeźwień, a
po powrocie do świadomości wylatywało się ze szkoły i wykonywało prace
wychowawczo-pożyteczne. Więc jednak się myliłem...
Nie wiem, jaką
kto odegrał rolę, bo wyniosłem się jeszcze przed awanturą. Opowiadali o
niebezpiecznej wojnie Wacek Bielski, Zdzichu Większy, Janek Kolor, Bartek Wieloch,
Waldek Dębowy... Wszyscy szybko się ze sobą pogodzili, ponieważ rzekomo bardziej
udawali, że się biją, niż było to na serio, ale przykrości mieli, ze względu na
hałas i jednak kilka sztuk poturbowanego sprzętu. Załatwienie tej sprawy,
doprowadzenie miejsca do porządku, to było ambitne zadanie, wydostające się z
obawy o ostre konsekwencje. Nigdy nie znalem z tej strony moich przecież bardzo
fajnych kolegów. Może ich ktoś zatruł? W gromadzie często można spotkać się z
jednostką o natężeniu wewnętrznych zakłóceń, przekraczających normę.” Z Wrocławia nie
jest zbyt daleko do Katowic. Katowice dla uczczenia pamięci Stalina siódmego
marca 1953 roku stały się Stalinogrodem. Temu to się koń nawet dziwił. Liwiusz
z Waldkiem Dębowym spotkali dziewczyny, które jechały do Stalinogrodu. Rozmawiali
i umawiali się na spotkanie w... Katowicach. – Mówię ci, kiedyś to się zmieni.
Po żałobie – żartował Waldek.
Patrzyli w stronę tego miasta, gdy nagle nadjechał pociąg
z przeciwnego kierunku i ich
przestraszył. – Mówiłam wam, że pociąg przyjedzie z tamtej... – krzyknęła
wystraszona Ola. Wsiadła do pociągu i pojechała do Stalinogrodu. Polskie miasto
oddane pamięci Stalina. Szczyt Śnieżka. Bolesław Bierut narażony na zawał, ale nie
dostał... Mógłby też jego portret spaść ze ściany roztrzaskując się na elementy
pierwsze i drugie, ale nie spadł.
Potem nagle
ostatni dzień praktyki. Liwiusz wracał do domu oczyszczony z miłosnych zaklęć.
Koniec sierpnia, zaraz początek roku szkolnego. Na dworzec we Wrocławiu
przybywali w różnym czasie, bo ich pociągi odjeżdżały o różnych porach. W drodze powrotnej
już nie widział zielska i zburzonych domów. Nie wracali sportowcy, nie pchali
się ludzie jak do pociągu w Trzemesznie. Czy może Radecki teraz nie chce
widzieć tego wszystkiego? Jest rozładowany. Są tylko pakiety blach
nakrzemionych, nawijarki cewek, żłobki pełne boków uzwojeń, miedziane
komutatory maszyn prądu stałego, pierścienie silników asynchronicznych, chleb z
serem do smarowania
i dżem oraz zimna woda do mycia i golenia, na szczęście co trzeci dzień, bo się golił co trzeci dzień.
Jest też tych
kilka kości i czaszka, które być może pochowano i nikt nie dowiedział się więcej
na ten temat, a powinien, bo chodziło o człowieka.
W domu rodzice
jednak wypytali dokładnie o wiele rzeczy. Zwłaszcza ojciec.
– Mam nadzieję,
że nie narozrabiałeś – stwierdził pytająco.
– Jakoś nie
miałem okazji – wyznał Liwiusz po sekundzie namysłu. – No to, kiedy
będzie u nas prąd elektryczny? – zapytała żartobliwie mama. – Widziałem
takie prądnice, które wytwarzają prąd. Zresztą elektrownię widziałem już w
Gorzowie Wielkopolskim i wam opowiadałem... Wtedy myślałem, że za rok, dwa, a
teraz to już nic nie wiadomo. Ale najważniejsze było dla mnie samo miasto...
rzucone na twarz, na kolana... Rozbite, smutne. A w nim mimo wszystko tętni
życie, budzi się wciąż długi dzień. Trochę radości to spotkanie z Feliksem i Bogdanem... – To opowiadaj o nich – zachęcała mama. –
Przecież to ważne, co tam przeżyłeś. Opowiadaj o kolegach, o mieście...
1965
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz