Pan Marek
Melancholijny impresjonista Alfred
Sisley pozostawił przyszłości obrazy, które o nim mówią lub szepczą
odwiedzającym muzea. Artysta chce wiedzieć, że jego dzieła trwają i nadal wzbudzają
zainteresowanie. Tak jest, że satysfakcja nadchodzi razem z uznaniem współczesnych,
lecz w duchu skrywa się myśl o przyszłości. Jest to taka tęsknota, jak ta za
dzieciństwem. Nie mieszkał przy ulicy 3 Maja. Chce pozostać tam... pozostać w swojej wyobraźni, która
nabrała kształtów rzeczy. Chciałby być
ze zwiedzającymi, również rozmawiać i się przyglądać ich oczom i twarzom,
poważnym, zamyślonym lub rozmarzonym, a może tylko zauroczonym. Niewielu ma
taką szansę.
Wchodzę
do jego ogrodu z wyobraźni, i w jeden z obrazów „Moret-sur-Loing” (Z włoskiego:
Zawiadomienie dotyczące wniosku o
wyłączne zezwolenie na poszukiwanie węglowodorów płynnych lub gazowych, zwane
zezwoleniem de Moret-sur-Loing; w tej miejscowości malarz zmarł) z 1892
roku, oczywiście bez jego zgody, już jestem na przejściu o ciasnej zabudowie,
gdzie między dwoma drzewami, które kojarzą się z bramą wejściową między dwoma
kasztanami przy ulicy Stabika 5/7. Tędy wchodziło się do wulcowni, i widzę
przez otwartą furtkę tyle, ile mogę zobaczyć
i mogę się wsunąć za murowane ogrodzenie, między ściany tkliwości, i
mogę zagadnąć osobę podążającą w głąb albo wyjrzeć zza parkanu i pogonić za
oddalającą się niewyraźną już postacią, zapytać, co u niej? Czy ona zbiera
złom? Czy ty zbierasz cokolwiek? A ona powie, nic takiego, u mnie palą się
świece i nie mam czym zagrzać wody na herbatę. A ty masz? Ja mam elektryczny
czajnik. A co to takiego? Rozglądam się za metalowymi elementami...
Nie
ma na tych obrazach żadnego złomiarza, zbieracza surowców wtórnych, jakby
ludzie stanowili mniejszość pośród ich wytworów, którymi się posługują i je
zużywają. Być może Sisley to też buntownik, zbudowany z pragnień, a inny
artysta Max Liebermann, też nie znał zbieraczy. Twórca, artysta, wie, że zyskać
uznanie i trwały byt w pamięci, to jak wyjść z abisalu i nie pękać. To były dawne czasy.
A we współczesności również mało jest pewności jutra.
Dochodzę
do numeru trzy. Tu mieszka pan Marek... Właśnie opuszcza bramę, za nim podąża
zużyty dziecięcy wózek, na którym ledwie się mieści plastikowa skrzynia, czego
Alfred jeszcze nie znał. Marek, być może, bo pewnego razu powiedział, że tak,
ale nie wie jak ma na imię, bo mówią też do niego Paweł i Prosper, tak, z krwi
i kości, gościł już u mnie, wiele razy przechodził ulicą Wolności obok domu
numer 26, gdzie naprzeciw w jego dzieciństwie znajdował się hotel i restauracja
„Magnolia”, a teraz okna pana Bronka sprzed lat na pierwszym piętrze są szare,
zakurzone, zapomniane, lecz Marek ich nie widzi. Marek Prosper widzi przede
wszystkim to, co znajduje się na ulicy, na chodniku, w koszach na śmieci,
zauważa pojazdy, jeżeli one są przeszkodą, zauważa ludzi, jeżeli znajdują się
na jego drodze…
Podwórka
odcięto domofonami, bramy z metalowych krat, jeszcze błyszczą lakierem albo
inną warstwą nie cierpiącą rdzy, których nie da się wyciągnąć i zawieźć do
huty, wprost do martena. Elementy okuć okien, drewnianych drzwi, rygli, młotków,
rynien, kraty na studzienkach ściekowych też można by zerwać i zawieźć na złomowisko, ale Marek Prosper nie
należy do ludzi dewastujących ludzkie efekty pracy.
Teraz
może wychodzi właśnie przez tę furtkę do pozazdroszczenia, do Liebermanna.
Wcześniej ja się przez nią wdarłem, by zobaczyć nad jakim dziełem malarz się
trudzi, a może, co mieści się za tymi jasnymi obrazami parkanu i ścianami
Alfreda Sisleya. Być może Paweł czy pan Marek nie interesuje się malarstwem.
Marek został już sam i nie zrezygnował z ubóstwa, bo to nie premia, którą można
odebrać albo powiedzieć, że się nie chce. Życie dotyka go mocno i dokuczliwie.
Matka pracowała w szkole przy ulicy Piotra jako higienistka wnętrz szkolnych i
zarabiała tyle, że nie na wszystko starczyło. Marek Prosper skończył podstawówkę,
a potem los nie był dla niego łaskawy. Kiedyś palił papierosy. Teraz nie widzę,
nigdy nie spotkałem go z cigaretem w
ustach. Nigdy też nie widziałem go w stanie pod wpływem alkoholu
albo innych zgubnych środków trujących organizm ludzki. Mimo to dotknęło go to,
co jest widoczne dla innych ludzi i nie można się tego pozbyć. Jestem nim nieco
onieśmielony i zatroskany. Widzieliśmy go oboje z żoną kilka razy, ale ja
spotykam Marka częściej. Buntuje się we mnie ta bezradność i obawa. Z końca
nosa zwisa mu wielka jakby śliwka, jakby drugi nos. To jest przeszkoda jak
dotąd nie do przeskoczenia. Gdyby żył w XVI wieku w Europie, na przykład w
Gdańsku, jego sąsiedzi mogliby posądzić odpowiednią kobietę, że to ona,
czarownica, spowodowała nieszczęście mężczyzny i zasługuje na stos… albo gdyby
żył naście lat później, niż obecnie, to może dałoby się już wydrukować część
zamienną, a nawet głowę. Marek ciągnie swój los na tym wózku, patrzy w chodnik,
lekko pochylony do przodu, kołyszący się i nie przekracza prędkości
spacerowej. Skromny, niebogaty ubiór… Narośl na czubku nosa delikatnie kołysze
się w rytm jego kroków. W pojemnikach na odpadki wywraca zawartość ręką, lub
podłużnym przedmiotem, jeżeli taki jest w zasięgu. Wybiera otwarte bramy i
zatrzymuje się przy pojemnikach, raczej większych. Sprawdza, może znajdzie
złom, puszki po piwie, gazety, kartony… W pewnej odległości ode mnie, przy
bilboardzie widzę kilka sztuk… pocynkowanej blachy korytkowej i nie myślę o
Prosperze, i nie widzę Prospera. Jakbym chciał je podnieść, ale nie podnoszę,
zostawiam. Kiedy jednak nadchodzi Marek Prosper, ja staram się go uprzedzić i
biegnę do tego miejsca, żeby mu go zabezpieczyć, ale złomu już nie ma. Jestem
rozczarowany. Dlaczego nie pomyślałem o nim wcześniej? Aż chce mi się…
Wchodzę
do zdewastowanego parku, otoczonego starym miastem, gdzie łatwo znaleźć
żelastwo. I oto naprzeciw mnie idzie
zardzewiały człowiek z zardzewiałym działem na ramieniu. Niech się pan nie boi,
mówi, nie strzelam, idę do huty… To daleko, mówię. Przecież pana wrzucą do martena,
niech pan tam nie idzie, ostrzegam. Niech pan mi da to działo, przekażę
Prosperowi. Proszę pana, ja żyję i to widać, prawda? Zatem nie ma strachu. Ja
też jestem złomiarzem. Ja się tylko boję, że pan się boi... Jestem w przebraniu.
Wychodzimy na zaniedbaną ulicę. Pan taki gąbczasty, jak mięśniak, mówi. Wyjmuje
z lufy pomadę i zaczyna mnie mazać ciemną mazią. A przecież ja jestem tylko w
trykocie. Co pan robi, pan mnie brudzi. Przepraszam, nie wiedziałem. Teraz od
strony sąsiedniej ulicy odzywa się donośny, liryczny śpiew altowy, napełniający
przestrzeń. Jakby nas obu wabiły syreny. Zardzewiały odzywa się, zrezygnowany:
To mnie woła ten śpiew. Idę, trudno się z tym pogodzić, ale idę. Pan niech
szuka Prospera, czy też Marka, a może Marka
i Prospera… To możliwe, przecież mamy już trzecią płeć. Jeszcze tu
wrócę, to postrzelamy. A ja nie jestem z siebie zadowolony i staram się o
rekompensatę. Wkładam rękę do kieszeni. Mam tylko dziesięć złotych, no tylko
dziesięć…
Panie Marku, nie zdążyłem, mówię,
a Marek patrzy na mnie przez zamglone oczy i jest jakby zdziwiony. Jego
pasożyt, który nie jest pożyteczną jemiołą, kiwa się i milczy. Dałem mu ten
banknot, a on wziął bez słowa i schował do kieszeni. To zdarzyło się już kilka
razy. Szukam w kieszeni, wyjmuję i przekazuję… Marek Prosper, a może Paweł, ma
zamknięte usta. Chowa pieniądze i rusza w dalszą drogę, a ja patrzę za nim.
Może mógłbym mu kupić lepszy wózek? Kiedyś już taki nawet zrobiłem, ale wtedy
Marek zniknął mi z oczu na dość długi czas i wózek powędrował do ogródka
sąsiada. A przychodzi do pana ktoś z
opieki społecznej, pytam i Prosper się zatrzymuje. Odpowiada nie patrząc na
mnie, bo zawsze oczy ma zwrócone ku ziemi. Czy panem ktoś się opiekuje? W czym
mogę panu pomóc? Prosper wzrusza ramionami. Otrzymuję tylko milczące pokwitowanie.
Prosper Marek zbliża się do następnej, na szczęście otwartej bramy. Wejdzie tam
i sprawdzi, co znajduje się w pojemnikach na odpadki.
Max
Liebermann, taki poważny i ważny impresjonista, dziwi się dwom jeźdźcom na
koniach wałęsających się wzdłuż wybrzeża morza, czy to Bałtyk, obsadzonych
przez pańskich jeźdźców? Woli dwukółkę stojącą w płytkiej morskiej toni, czekając
aż pani się wykąpie, odważnie zanurzając nagie ciało w zimnej wodzie. I ogarnia go
wstręt, gdy widzi pochód nazistów. Mówi: Nie mógłbym tyle zjeść, ile chciałbym wyrzygać. I ja zostałem ścięty, nawet delikatnym mrozem.
Pan
Prosper znalazł dwa kawałki płaskownika, trzy puszki, które przydeptuje, by
zmniejszyły swój wymiar i pudło z twardego kartonu. Chwyta za wózek i przenosi
się na następne podwórko, jeżeli będzie otwarte, bo nie ma domofonu. Kiedyś
jego sprawniejsi znajomi z widzenia wchodzili na teren huty, przeskakiwali mur
rzeźni, starej elektrowni (z przyrządem do szukania metali pod ziemią), by
zdobyć kawałek złomu, teraz to tam rosną krzaki, które nie są z metalu i nie
można ich zawieźć do składnicy złomu. Tak się rozgościły, że rosną nawet na kominie
i dachach… Marek nie miał takiego przyrządu, ale czy wiedział o starej
elektrowni? O tym zakopanym złomie?
Muszę go kiedyś spytać.
Skręciłem
w ulicę Piechowicką. Obok mnie śmignął rowerzysta. Spojrzałem na niego z tyłu.
Jechał chodnikiem zdecydowanie za szybko, po mojej stronie. Posiadał tylko
jedną nogę. Zaskoczony patrzyłem jakbym nie mógł uwierzyć. Myślałem, że drugą
ma opartą na ramie. Nie, nie było drugiej nogi, wyraźnie to spostrzegłem na
łuku ulicy. Drugi pedał samotnie biegł po kołowej orbicie. Paweł Palaczyński vel Marek Propser na szczęście
ma dwie nogi.
Człowiek
potrafi radzić sobie w różnych sytuacjach. To optymistyczne. Gdyby jeszcze taka
była przyszłość. Człowiek gra na syryndze i nie chce się nazywać fletniarzem.
Bo on jest flecistą Pana. Panu zawsze ufamy…
Wracam
do obrazu Alfreda Sisleya, już mniej melancholijny.
2018
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz