sobota, 27 czerwca 2020

Każdy chciałby

Każdy chciałby                 

Wówczas fabryka kwitła i potrafiła mówić,
a myśmy szli przez halę od podszewki
do gotowego wyrobu,
zaglądaliśmy do rozłożystych kielichów

sukcesów zakładu i miasta –
śledziliśmy proces stawania się
narzędzi, napędzanych silnikami
elektrycznymi –

od tłoczenia blach (lecz nie w tłumie),
przez montaż kadłubów i wirników,
przez uzwajanie stojanów
do stanowiska prób (ale nie błędów).

W jaźni każdy z nas chciałby
posiadać taką maszynkę –
szlifierkę do wygładzania trudnych dni
i piłę do odcinania niepowodzeń,

i wiertarkę ręczną…
by dowiercić się do dobrobytu.
Gotowe produkty od razu trafiały
do stojącego w kolejce adresata.

Później na lekcjach przedmiotów
elektrycznych wiele razy
przywoływałem obrazy z fabryki,
ale ze zmiennym szczęściem.

Nie każdy adept na elektrotechnika
nosił je w pamięci jak piosenkę. 
Wielu nie zostawiło ich nawet w domu
– ujęcia i wrażenia  

pierzchły jak zające w Brennej.
Obecne lata to już czas niepewności
i żonglowania pływaków,
ścigających pieniądze w morzu

konkurencji i lata światów równoległych.
Niedawno rozmawiałem z absolwentem,
co słychać – zapytałem, a on odrzekł
– ja wciąż pamiętam tamtą wycieczkę…

W międzyczasie gorsze było już w drodze,
lecz optymizm jeszcze nie wdziewał
kombinezonów ochronnych, nie zakładał
maseczek na twarze
i nie chodził w rękawiczkach.

                                               2020
                         (wspomnienia z wycieczki
                                     do Cieszyna 18.5.65)
                                                                                                                                                                                                                                  




środa, 10 czerwca 2020

Tamara

 

 
 
Tamara
Opowiadanie oparte na faktach, dotyczy w znacznym stopniu TPP we Włocławku 
         
        
     Dziadek Tamary był flisakiem i Wisłą transportował kłody do przeróbki na celulozę w zakładach papierniczych we Włocławku, i do tartaków na grube deski i belki. Pracował ciężko i całymi tygodniami nie bywał w domu. Drugi dziadek pracował w fabryce cykorii i kawy zbożowej, dbając o prawidłowy przebieg procesu palenia. Z kolei ojciec Tamary był majstrem w fabryce manometrów. Zaś ze strony mamy jej starszy wujek miał być spokrewniony ze Żwirką – słynnym polskim lotnikiem, a Tamara w przypływie humoru mówiła, że był spokrewniony 
z Ikarem i ona z nim nie jeden raz rozmawiała.
     Te fakty mogły być oprawione w legendę, ale nie musiały być potrzebnymi faktami i mogły nie mieć znaczenia w jej życiu, jednak legły     u podnóża znajomości dwojga młodych, którzy otwierali przed sobą wszelkie drzwi, furtki i okna. Podłożyły się mimo woli.
     Może aż tyle, a może tylko tyle znaczyły. Od pokoleń mówiono w jej rodzinie, iż człowiek powinien umieć się znaleźć w każdej sytuacji, zarówno wśród ludzi, jak również w wodzie, na lądzie i w powietrzu.         W kłopocie i niebezpieczeństwie i gdziekolwiek się znajdzie, co już jest przejaskrawianiem. Ceniono więc pracowitość, odwagę 
i zapobiegliwość.
     Wydawało się Tamarze, że powie wyniośle: „Zejdź mi z oczu, niech się nie zmartwię twoim widokiem.” Drażniła ją jego pozorna obojętność. Patrzyła na niego wściekła albo rozstrojona uczuciowo. A za chwilę była znowu inna. Nic takiego się nie stało – myślała.                                                                       
     I wreszcie pewnego dnia była szczęśliwa, że Dariusz ją zauważył i się uśmiechnął. Znała jego zainteresowania i one jej imponowały.
     Tamara od pewnego czasu obserwowała tego wysokiego i jak oceniła, przystojnego chłopca, ciągle się spieszącego, zamyślonego i jakby zmartwionego. Już kilka razy spotykali się na korytarzu w czasie przerwy, lecz on nie zwracał uwagi na dziewczęta. Nie wiedział więc, że interesu- 
je się nim czarnowłosa, o zielonych oczach, nieznana mu osobiście, koleżanka szkolna z trzeciej klasy technikum. Ona zaś idąc do szkoły, każdego ranka rozglądała się, czy go gdzieś nie ujrzy. Na myśl, że  to  może  się  zdarzyć,  serce  jej  spieszyło  się 
i  niepokoiło.  Z  tym  niepokojem wchodziła do sali lekcyjnej, myśląc, czy uda się jej spotkać Darka 
w przerwie między lekcjami. Nastawiona pesymistycznie, uważała, że raczej nie, mając nadzieję, że będzie odwrotnie. Gotowa była wykonać nawet z papieru model samolotu i puścić w jego kierunku, byle by on ją spostrzegł. Ale poza opowieściami starszego wujka, nic poza tym o lataniu nie wiedziała i latanie dla niej nie było zbyt ważne. Przynajmniej do pewnego momentu.            
     Natomiast zainteresowanie Dariusza modelarstwem lotniczym i lataniem w ogóle było tak silne, że poza nim nie widział świata. Koledzy wołali na niego „Lotnik” lub „Ikar”, czym się nie przejmował, raczej czuł się zaszczycony. Posiadał już szeroką wiedzę na temat współczesnego lotnictwa i uważał, że klub szybowcowy i modelarstwa lotniczego, na zajęcia którego uczęszczał od dawna, ułatwi mu start na prawdziwym, szybkim samolocie. Był zdrowy 
i sprawny fizycznie, biegał i grał  
w koszykówkę. Jego pasją były też podróże kosmiczne, o których  astrofizycy  pisali  ciekawe  artykuły,  oraz... marzenie o małym, indywidualnym środku lokomocji dla każdego człowieka, umożliwiającym poruszanie się po ziemi i w powietrzu. Takiego, który nie wymaga długich pasów startowych, może wznosić się i lądować poziomo  i  pionowo,  nie  jest ciężki, zmieści się w normalnym garażu, może stanąć na chodniku i na wodzie, i nie hałasuje, doskonale radząc sobie z powszechnym ciążeniem 
i nie pożera łapczywie paliwa. Jednym słowem ideał. Zdawał sobie sprawę, że to iluzja, ale w ten sposób czuł się wolny 
i niezależny. To młodzieńcze zafascynowanie wolnością i ucieczką od ciążenia dawało mu poczucie wyższości nad ziemskimi sprawami; chociaż był realistą, potrafił oddalić się od szarego, brudnego chodnika i skryć po drugiej stronie słońca.                                                                   
     Stało się to nagle i zostało zaplanowane przez Tamarę z pełną świadomością. Uważała, że nie wypada jej zaczepiać chłopca i mówić, że ona by 
z nim nawet mogła zebry paść, niechby on tylko zechciał się z nią umówić. Postanowiła więc, że zrobi coś takiego, jak to bywało, w dawnym stylu, że nie chusteczkę, ale zeszyt przed nim upuści, może on go podniesie. Wtedy będzie okazja coś powiedzieć, zwrócić na siebie uwagę. Wprawdzie korytarz szkolny jest wąski i zeszyt może podnieść ktoś inny, ale spróbować można.
     W czasie dużej przerwy poszła więc z koleżanką 
w kierunku sali dydaktycznej nr 220, w  której Darek  miał często lekcje. Dość długo spacerowały po korytarzu, a on jakoś się nie pojawiał. Już obie zaczęły wątpić, czy go zobaczą. Nagle odezwał się dzwonek. Tamara stanęła 
w miejscu, przestraszona i zawiedziona. I chociaż nie chciała, upadły jej dwa zeszyty. Nie widziała Darka, nie widziała zeszytów; przez sekundę, może dwie nie wiedziała, co się dzieje, a kiedy już chciała się schylić i podnieść te nieszczęsne notatki, ujrzała uśmiechniętą twarz Darka. Właśnie miał je w ręce i prostując się, podał patrząc Tamarze prosto w oczy. Zarumieniła się i uśmiechnęła starając się spojrzeć mu w oczy.
     – Czy to możli... – nie dokończyła. „On chyba 
z nieba spadł” – pomyślała. – Dziękuję – wypowiedziały jej szczęśliwe usta, pełne uśmiechu.
     – Wszystko jest możliwe – odpowiedział śmiało. – Tak myślę.  Szkoda, że już dzwonek – dodał, ale ani on ani ona nie powiedzieli: Są następne przerwy, może się spotkamy? Oboje jednak byli przekonani, że tak będzie. Tymczasem pani profesor Wanda Domanowska poleciła klasie, 
w której było więcej dziewcząt niż chłopców, spakować zeszyty i przybory szkolne, 
i poinformowała, że idą do „pedałówki” na odczyt profesora astronomii z UMK w Toruniu i już dzisiaj nie wrócą do szkoły. Tamara natychmiast poczuła się chora. Znowu zaskoczona i przerażona nie wiedziała, co ma robić, chociaż chciała jakoś temu przeciwdziałać.
     – Ale ja nie mogę, pani profesor – powiedziała 
z bólem. Pani Domanowska spojrzała z niepokojem na dziewczynę i niczego nie zauważyła, nie domyśliła się, o co chodzi.
     –  Co ci jest, skarbie? – zapytała. – Dlaczego nie możesz?
     – Bo ja, pani profesor... –  nic jej nie przychodziło do głowy. Spąsowiała i patrzyła bezradnie na panią, która uczyła ich historii.
Dziewczęta zaczęły parskać śmiechem, a chłopcy pobekiwać.
     –  Nie widzę powodów bym miała cię zwolnić – stwierdziła profesorka.
     Tamara już nic nie powiedziała. Kiedy wyszli na ulicę Sempołowskiej 
i szli w stronę Płockiej, obejrzała się kilka razy, ale nikt jej nie wołał, nie wyglądał za nią z okna szkolnego gabinetu. „To znaczy, że Dariusz siedzi gdzieś tam 
w klasie i może w ogóle o mnie nie myśli.
Co on zrobi, jak mnie nie spotka? A może nie będzie mnie szukał?”– zastanawiała się Tamara.
     Darek jednak szukał tej „wdechowej” koleżanki. Nie wiedział, że już jej nie ma w  szkole. Spotkał  Bogdana Wiśniewskiego z  zaprzyjaźnionej IIc, ale nic mu nie powiedział o Tamarze. Uważał, że nie ma jeszcze o czym; Bogdan  był  już  poinformowany  przez  swoją  koleżankę Terenię i zaraz zaczął:
     – Nie spotkasz jej, poszła z klasą na odczyt. 
     Poczuł się zaskoczony, jakby przyłapany na czymś niewłaściwym, krępował się i jąkał: – Nnnnie chodzi… Niepotrzebnie, ponieważ Bogdan był kolegą, który wiele rozumiał i bez wyraźnego powodu niczemu się nie dziwił. 
     – Wiesz, gdzie ona mieszka? – spytał. Nie czekał jednak na odpowiedź Darka. Sam mu powiedział: – Na Starym Rynku, niedaleko kościoła świętego Jana Chrzciciela. Mogę ci pokazać. Nawet niedaleko od Tereni. Wiesz, tego kościoła, który w XVIII wieku był prawie do jednej trzeciej wysokości zalany wodą, jak była ta wielka powódź… Darek nie słuchał, nie wiedział nic o żadnej powodzi, ale datę na murze kościoła św. Jana od strony Wisły widział i pamiętał. 
Nie starał się dowiedzieć, o co dokładnie chodzi.
     –  Wiesz... to nie wypada, czy ja wiem, może mi się uda zobaczyć ją 
w szkole. Nie będę wystawał pod bramą, bo jeszcze mnie ktoś…
     –  Co nie wypada, po co masz czekać. Kuj żelazo póki się nie topi.
     – Dzisiaj mam zajęcia w klubie, potem muszę się pouczyć z matmy, bo wiesz przecież, że mam klasówkę...
     – A ja nie mam? Też mam. Jak chcesz, ale mówię ci, nie zwlekaj bo ją stracisz. Wiesz jakie ona ma powodzenie? I popatrz, wybrała ciebie. Człowieku, taka dziewczyna...
     – Mówisz tak, jakby tylko dziewczyny wybierały. Ja też mogę wybrać. Ode mnie też może coś zależeć – powiedział Darek pewnym głosem. – Jeżeli ona jest taka, że łatwo wybiera, to ja wolę latanie na szybowcu.
     Tak powiedział, lecz w jego głowie odezwał się dziwny sprzeciw, i zarazem nakaz, by posłuchał Bogdana. Pomyślał: „Takiego uczucia jeszcze nie przeżywałem. Ja ją widzę... Nagle gdzieś znika, zapominam jak wygląda... Chcę zobaczyć... Coś mnie do niej ciągnie. Może nie pójdę dzisiaj do klubu...” 
I wbrew temu, co mu mąciło w głowie, dodał:
      – Jak będziesz widział się z Teresą, to powiedz jej, żeby porozmawiała na ten temat.
     –  Na jaki temat? – zapytał Bogdan. – Że za łatwo wybiera?
     –  Nie udawaj, przecież wiesz, chcę się z nią spotkać.
     –  No, to mów zaraz. Powiem Tereni, a tymczasem możemy się tam przejść po lekcjach, zobaczysz przynajmniej, który to dom.
     Dariusz nic na to nie powiedział. Rozeszli się do klas. Wiedział jednak, że się spotkają po zajęciach, przecież mieszkali w sąsiedztwie.
      Po obiedzie Darek sam przyszedł do Bogdana. Na jego widok kolega uśmiechnął się na całą szerokość geograficzną. Zrozumiał, że Dariusz wpadł. Został pokonany przez dziewczynę, której nie zauważał. I to tak szybko.
     – Na wszelki wypadek radzę ci, abyś kochał ją 
z umiarem, bo możesz... – Bogdan nie zamierzał skończyć zdania, śmiał się.
     – Bo co? Co mogę?
     –  Na razie nic nie możesz, ale nie zrób sobie krzywdy - powiedział Bogdan.
      – Żartujesz. Ja krzywdy? Przecież ja jej jeszcze nie kocham, poza tym... Poza tym jego pasja była wciąż jeszcze najważniejsza, oczywiście obok nauki szkolnej.
     Tamara mieszkała w piętrowym domu, 
w narożniku Rynku po wschodnio-południowej stronie, a trzy domy dalej koleżanka Bodzia.
     Darek przez kilkanaście sekund wpatrywał się 
w brązowe, odrapane drzwi wejściowe, jakby chciał ją w nich ujrzeć albo zapamiętać to wejście, utrwalić jak na kliszy fotograficznej. Nie powiedział zdziwiony: „Ach to tu ona mieszka”. Do tej „zaczarowanej furty” było jakieś pięćdziesiąt metrów. Nagle uzmysłowił sobie, że mogłaby się w niej ukazać, i co wtedy? Natychmiast odwrócił się na pięcie i spojrzał w okno wystawowe rzeźniczego sklepu, w którym kilka osób stało w kolejce po słoninę i mięso, czy może kiełbasę, ale raczej nie wiadomo za czym, bo haki były w trzech czwartych nagie. Darek kojarzył ten sklep ze sklepem rzeźniczym, pokazanym w filmie „Pamiątka 
z Celulozy” według książki Igora Newerlego. Na samym rogu ulicy, nad drzwiami świński łeb. Do którego pewnie chodził Szczęsny. Nieszczęsny. Nawet mu się śnił łeb świni na szyldzie. Bogdan jakby zauważył to i powiedział:
     – Rzeczywiście, nie będziemy tu stać, jak na weselu. Wiesz co, wstąpmy do Ryśka Kolasa – zaproponował. Powiedział, że będzie na nas czekał.
      – Może innym razem. Dzisiaj, wiesz, nie mam czasu.
     – Będzie u niego również Janek Wieczorkiewicz. Pogadamy 
i powtórzymy trochę matmę. Mówię ci, warto.
     –  Wiem, że warto, ale dzisiaj muszę być w klubie. Mam czas tylko w nocy.
     –  Przecież cię nie przywiązali do tego klubu.
     Od strony bulwaru nad Wisłą szedł Rysiek i widząc ich przed sklepem, pokiwał im ręką. –  Za kwadrans 
u mnie – zawołał i poszedł dalej.
     – No widzisz, mówiłem ci. Chodź... – upierał się Bogdan 
     Darek jednak nie poszedł z Bogdanem. – No, to do kolacji – powiedział i odszedł. Bogdan był wkurzony. Inaczej to sobie wyobrażał. Planował, że od Ryśka skoczą do Tereni, będzie tam Tamara i we czworo porozmawiają. Sam jakoś nie miał odwagi. Tymczasem Rysiek zaprosił swoją koleżankę.
Powiedział krótko: – Chłopaki, to zabieramy się do roboty. 
     Jego koleżanka też rozwiązywała zadania.
     Kiedy Bogdan wyszedł, Rysiek poszedł z Beatą do kina. Darek był       
w klubie. Spóźnił się i instruktor zatańczył z nim oberka.
     Tego wieczoru Darek czuł się tak, jakby go grypa chwytała albo przyczepił się do niego jakiś inny wirus. I był to raczej jakiś inny wirus, siejący spustoszenie 
w uczuciach. Po powrocie z klubu nie umiał sobie znaleźć miejsca. Wszystko go drażniło, wydawało się niepotrzebne
 i małe.  
     Obraz Tamary znowu to pojawiał się w jego wyobraźni, to znikał i Dariusz nie potrafił sobie poradzić z nachalnością objawiającej się 
i znikającej twarzy dziewczyny. „Może to tylko jakaś zjawa” – myślał, zdając sobie sprawę, że dzieje się 
z nim coś dziwnego. Nie sądził, że to takie ważne, że 
i zainteresowanie lataniem i znajomość z tą nadzwyczajną dziewczyną są równoważne. W ten sposób wszedł w konflikt sam  z sobą. Jeżeli jedno 
i drugie posiada taką samą wartość, to jak wybierać? Skąd wziąć tyle czasu, aby starczyło dla Tamary i na zajęcia w klubie? Być z dziewczyną, ale nie zrezygnować 
z latania... Okazuje się, że to nic nowego. Tyle razy czytał o miłości. 
I teraz on sam… A jeszcze trzeba zdać maturę. Gdyby to były skrzydła Archanioła, przyczepione do jego ramion albo wreszcie ten rewelacyjny silnik odrzutowy, o którym tyle myślał, to miałoby znaczenie pierwszorzędne, wtedy by zaoszczędził trochę czasu, a tak, on kochający rzeczywistość stale się zmieniającą, doskonaloną, odkrywaną 
i dopasowywaną do odkrytych i nie odkrytych praw, on dał się złapać jak dziecko, jakby na gorącym uczynku.  
     Pierwsze, naprawdę udane spotkanie obojga odbyło się dopiero po tygodniu. Długo  stali w  zimny wieczór w pobliżu  owej „furty do miło-
ści” na Starym Rynku, a kiedy zmarzli, spacerowali. Darek opowiadał Tamarze takie historie, że Tamara co chwilę powtarzała: „Ale ty masz fantazję”, a fantazję to on rzeczywiście miał. Pod wpływem tej ciemnowłosej bogini, o włosach ściętych jakby w kancik (takie fryzury panie nosiły przed wojną), nieco dłuższych z boków a krótszych z tyłu głowy, o oczach ze szlachetnych kamieni, topaz, szmaragd… nie znał się na kamieniach, które świeciły mu prosto w jego oczy, mówił jak natchniony, chodząc ze swą pięknością, najpierw po ziemskich parkach 
i ogrodach, a później latając z nią w Kosmosie, aż do planet, na których żyją rozumne, przyjazne ludziom istoty. Tamara była zachwycona, pełna podziwu, uwiedziona. Nie sądziła, że ten wydawało się, nieśmiały chłopak, jest taki... Toteż, gdy już nie mógł wytrzymać i wreszcie ośmielił się ją pocałować, ona nie wzbraniała się, poddała się jego manipulacjom wykonywanym ustami i niespokojnymi rękami. Stare domy na Starym Rynku we Włocławku były świadkami niejednej historii romantycznej, ale takiej jeszcze nie, bo nikt nie śmiał się całować pod bramą, gdzie święty Jan palił fajkę i malował swój obraz świętego. Domy zaczęły drgać jakby miały miejsce podziemne wstrząsy. W pewnym momencie pogasły nawet ciemno świecące latarnie.
     Tak to się zaczęło.
     A jak skończyło?
Dlaczego miałoby się skończyć.
     Wkrótce po pierwszym zauroczeniu nadeszło drugie. Najważniejsza była Tamara. Zainteresowania lataniem Darek ograniczył do latania szybowcem i podróżowania w wyobraźni. Tamara postanowiła nie przeszkadzać mu w jego przygotowywaniu się do startu w kosmos. Wiedział jednak, że za dużo chce. Człowiek nie potrafi wszystkiego. Musiałby mieć ze dwie głowy, dwie pary rąk i dwie pary nóg, chociaż tyle. Pokochał literaturę fantastyczno-naukową.                
     Spotykali się niemal na każdej przerwie. Stali się parą papużek-nierozłączek. Zawsze razem. Wszędzie razem. W końcu życie ułożyli sobie według własnego przepisu i nigdy się nie rozstali. Gdy już byli pewni siebie i ufali sobie, nie wprowadzali zbyt dużych zmian w tym przepisie, akurat im odpowiadał.
      Razem zdawali maturę, razem wybrali się na studia. Oboje ukończyli uniwersytet w Toruniu; on astronomię, ona polonistykę. Stali się prawdziwymi rzecznikami nauki i postępu – można powiedzieć górnolotnie. Ciążyli jedno ku drugiemu i pisali historię swojego życia od pierwszego do następnego aktu. Potrafili odnosić sukcesy. Ale Darek nigdy nie zapomniał, kim naprawdę chciał być. Latał na szybowcach, a kiedy widział odrzutowce, śmigające po jego astronomicznym niebie, na którym szukał nowych planet i gwiazd, spodziewając się, że może odkryje planetę podobną do Ziemi, i wiedział, że w żadnym go nie ma, napływały mu łzy do oczu. Na szczęście miał przyjaciół wśród lotników. Bywał więc   w bazie na lotnisku w Powidzu, a nawet latał na migach jako pasażer i przelatywał nad rodzinną krainą między Trzemesznem a Żninem. I mówił, że latanie uczy pokory. On był wobec niesprawdzonych mocy pokornym sługą i mądrym nawigatorem. Bywało, że śmigały mu przed oczami samoloty z okresu II wojny światowej: RWD, hitlerowskie i angielskie myśliwce, 
a w nich Polacy; widział je na niebie i w książkach, także Janusza Meissnera, czuł w sobie siłę i słabość, siadał za sterami wymarzonej maszyny, ustawiał się na pasie i startował goniąc uciekającą przestrzeń. Nowe maszyny tak szybko latały, że trudno było je zauważyć. A na starszych to on dociskał i podnosił dźwignię, regulował przepustnicą dopływ paliwa, rwał do przodu, by opuścić twardy dzień na ziemi i miękko wznosić się do chmur, przebić je na wylot i mknąć      w górę, by zrobić beczkę, a może bawić się korkociągiem, przelecieć pod mostem, zwalić z nieba wroga… Mówił wtedy, że nigdy nie ma się tak do końca tego, czego się pragnie, może nie najbardziej, ale…
     Popularyzował astronomię. Kilka razy przyjeżdżał 
z prelekcjami do Planetarium w Chorzowie, jeżeli 
w żoną w weekend, to spali w hotelu PTTK w Parku Kultury, szli na kawę do kawiarni Przystań i nadal byli marzycielscy. Wciąż odkrywali nowe uroki życia, 
a kiedy jechali kolejką linową Elka do Wesołego Miasteczka, cieszyli się jakby mieli po naście lat. Tamara pytała się czasem Dariusza, jak się czuje, 
a on jej odpowiadał, że jak wtedy, gdy ją poznał.
Tamara dodawała: – Ja też. I powiem ci, dzięki temu zachowaliśmy jeszcze sporo energii i młodości, i mam nadzieję, że nie wyglądamy, jak byśmy mieli tyle lat…
     Życie spędził w znacznej mierze na siedząco, nad mapami nieba i przy teleskopie, pracował dwa lata 
w obserwatorium w USA, ale nie miał tyle szczęścia, co Wolszczan i nie odkrył nowej planety.

Kiedy instalowano polski teleskop dla Uniwersytetu Warszawskiego na chilijskiej pustyni Atacama, Dariusz za kilka lat odchodził na zasłużony wypoczynek. Nie  żałował  lat,  bo  przepracował  je  owocnie,  ale  coś go w środku  kręciło. Był  gotów polecieć do Chile i spędzić kilka miesięcy na pustyni, zaglądając przez okno teleskopu w Kosmos i wypatrując bliźniaczego układu planetarnego, może tego, który w 2008 roku odkryli polscy astronomowie.
     I pomyślał też, że gdyby zerwał z Tamarą, pewnie też by teraz się zastanawiał, może tam w górze, czy dobrze w życiu wybrał, że mógł być szczęśliwy w miłości a zdecydował się… a wybrał latanie… Nie jest też powiedziane, że nie byłby szczęśliwy w miłości.  
     Po latach małżeństwa zwiedzali cmentarz na Nowych Powązkach      
w Warszawie, gdzie chowani są szeregowi bohaterowie wojen, herosi wielcy jak słońce, a także lotnicy i lotnicy-oblatywacze. Zatrzymali się przy kilku nagrobkach i modlili w ciszy własnych serc. Wpatrywali się w połamane śmigła, fragmenty skrzydeł i modlili jakby modlitwa miała przywrócić ich – lotników życiu i pozwolić na spełnienie nie do końca zrealizowanych marzeń. Ale właściwie to słowa tu były zbędne. Doskonale się rozumieli a milcząc podążali niebieskimi szlakami za tymi, którzy pokonywali ciążenie Ziemi i nie mieli pretensji do Isaaka Newtona, o to, że odkrył prawo ciążenia.
Ale wydawało się im, że gdyby nie odkrył przyciągania ziemskiego,  można by było latać bez niebezpieczeństwa gwałtownego spadku na ziemię.
     A w dniu kiedy autor zamierzał to opowiadanie przekazać do druku, dwudziestego trzeciego stycznia 2008 roku o godzinie 19.03, zdarzyło się… zdarzyło się… tak gwałtownie, tak boleśnie, jak nigdy dotąd…
takich rozmiarów, że na drugi dzień Tamara i Dariusz, po odprowadzeniu wnuków do przedszkola i szkoły, aby odciążyć dzieci pracujące od rana do późnego popołudnia, udali się do kościoła, by modlić się i trwać w bólu, i oddać hołd 20 bohaterom podniebnych szlaków.
     Po dwóch tygodniach pojechali też do Mirosławca, by na zapłakanym i poranionym miejscu, gdzie spadł samolot Casa, podchodząc do lądowania, zapalić znicze i złożyć kwiaty. Oddać hołd tym, którzy odeszli, ale pozostaną w pamięci, podziwiani i niespełnieni do końca.
     Bohaterowie przestworzy nie są nieśmiertelni. Są wielcy, piękni, wspaniali. Są wieczni.
      Najbardziej boli śmierć brutalnie wyszarpująca ludzi z życia, jakby… 
i ogarnia nas chwilowa bezradność i niemoc, aż znikają barwy i zapachy.
     Aż znów zacznie rodzić się nadzieja.                                 





Szkoła nad Wisłą Długo wpatruję się w czarno-białą fotografię Szkoły nad Wisłą Zgrabna dziewczyna Jak dama z gronostajem Powoli otwierają się wrota przeszłości Przechodzę przez nie Wnikam w czasoprzestrzeń Przerzucam most pokoleń i zjawiam Się nad Wisłą gdzie szumią dawne lata I stoją urodziwe dziewczyny jak modelki Przemycam pułk marzeń komponuję Z nich pejzaże i gazony kwiatów I drzewa pełne muzycznej dostojności Wchodzę w głąb szkolnego ogrodu I przyglądam się rzepom rzucanym W naszą niesforność Ilu nas jest Patrzę w oczy Wisły i widzę że Woda płynie ale czas jakby nagle stanął To dla nas dla naszych spakowanych bytów Zatrzymujemy się na skwerze Jesteśmy na moście Wędrujmy po latach i miejscach Widzimy wszystkich których znaliśmy Chociaż raz jak chodzą pośród sprzętów Zajęci problemami dnia pracą i zabawą Wykonują doświadczenia I karczują przeszkody Teraz dopiero spostrzegamy że cena młodości Zwyżkuje z wiekiem i jest bankiem Bez możliwości wypłat a my gotowi jesteśmy Zapłacić za nią coraz więcej Chcielibyśmy znowu nie zdawać sobie sprawy Z upływającego czasu mgnień wiosny I zawrotów głowy z dostojeństwa profesorów Wykreowani z głębi dzieciństwa Oświetleni wiedzą gładcy jeszcze Nie lękamy się nieprzebytych ciemności Przeszliśmy zrównanie dnia z nocą I głębię jeziora i znamy urodę Aksamitnych policzków dziewcząt Przeszłość jest coraz dłuższa Zajmuje coraz więcej przestrzeni To tu to tam zapala gwiezdne latarnie Czy jutro będzie padał świetlny deszcz Nie tylko tyle bo i pewien niepokój Nie chce ustąpić Pojawia się w snach Wykonujemy pliki zdjęć lecz Nigdy nie otrzymamy pozytywu Nie lękamy się futurystycznych wizji Nie żałujemy że nikt nie potrafi wywołać Tego filmu z perłami młodzieńczej radości Zebrane w grona wspomnień Sprzedajemy na targowisku próżności Chociaż próżno szukać kupców Czym zapłacić za te piękne lata Czy całkowity koszt życia da się Rozłożyć na raty A lata niech lecą A szkoła Wówczas Włocławek kwitł Jak konwalie w lesie za Wisłą Jak ukochana która była kwiatem wiśni Młodzież taka sama Pełna skrzyżowań szkolnych Interesów ze ściągami pod ławkami Lub w rękawach na przerwie z kanapką Miasto pachniało paloną kawą zbożową I celulozą, rumieniło się Zachodzącym słońcem Złociło gdzieś za matką naszych rzek Dziś te zapachy przywołują osoby nam Bliskie i nagle drogie Jakby pochodziły od Znakomitego jubilera To koledzy z ławy szkolnej Pamiętamy każde imię i nazwisko A pamięć kojarzy przyjaciela Przynajmniej z jednym wydarzeniem Nawet na pobliskim podwórku Wyje nasz pierwszy amatorski Silnik rakietowy Chcieliśmy wystartować z prędkością Co najmniej jednego macha I przeskoczyć świat Nad Wisłą drzewa jeszcze śpiewają Hymn namiętności Wzbudzeni indukcją własną Poruszani wyobraźnią nie Rezygnujemy z siebie chociaż Jesteśmy tak daleko od lat szkolnych Naprzeciw ogólniak A w naszej budzie sale 219 i 220 Zapełniają się Do ostatniego miejsca Ktoś w oddali gra optymistycznie Na akordeonie W auli szkolnej otwarte okna Wylatują pierwsi absolwenci Ulica Sempołowskiej 2 Słyszymy nasze myśli Murmurando młodości lecz Nie narzekamy że nie ma Tamtych materialnych dowodów W podstawie czasu teraźniejszego Profesorowie schodzą do auli Przyglądają się absolwentom Zdają się mówić Czy to możliwe czy to nie my Szkoła zapełnia się również tamtymi dniami Z drogich kamieni w szlachetnej oprawie Panie i panowie profesorowie W niezapomnianym orszaku Który otwiera dyrektor Witold Statkiewicz Za nim Eugeniusz Frąckiewicz z przykładnicą Zofia Czarnicka z elipsą Tadeusz Kwapiński z podwójną całką Wacław Derdzikowski z Cześć zjednanym Bolesław Pękala wśród pozytywistów Wanda Domanowska z historią w tle Julian Guzowski przy mostku Wheatstonea Roman Kohucki z napędem jednostkowym Jan Sadowski z klasą w marszu na poligon Paweł Bojakowski z chórem i orkiestrą szkolną Tadeusz Dąbrowski z psychologią Jerzy Lota z siłami rozciągającymi Pan Buraczak z regulaminem internatu Dawny woźny z dzwonkiem Kolejny dyrektor Jan Radomski Zamyka orszak Jeszcze się oglądamy za siebie I widzimy nowe grono profesorów Nie milkną oklaski Słyszymy słowa Wychowawców Po maturze poszliśmy na lody I nie szaleliśmy na balu maturalnym Tak się rozpoczęło Rozpraszanie prężnej gromadki

50                            

 
50                    50 LAT PO MATURZE 

                            ul. Ogniowa 2 
                       Włocławek



                     Szkoła nad Wisłą     

             Długo wpatruję się w czarno-białą fotografię
           Szkoły nad Wisłą  Zgrabna dziewczyna
           Jak dama z gronostajem 
           Powoli otwierają się wrota przeszłości
           Przechodzę przez nie
           Wnikam w czasoprzestrzeń

           Przerzucam most pokoleń i zjawiam
           Się nad Wisłą gdzie szumią dawne lata
           I stoją urodziwe dziewczyny jak modelki
           Przemycam pułk marzeń komponuję
           Z nich pejzaże i gazony kwiatów
           I drzewa pełne muzycznej dostojności

           Wchodzę w głąb szkolnego ogrodu
           I przyglądam się rzepom rzucanym
           W naszą niesforność  Ilu nas jest
           Patrzę w oczy Wisły i widzę że
           Woda płynie ale czas jakby nagle stanął
           To dla nas dla naszych spakowanych bytów

           Zatrzymujemy się na skwerze
           Jesteśmy na moście
           Wędrujmy po latach i miejscach
           Widzimy wszystkich których znaliśmy
           Chociaż raz  jak chodzą pośród sprzętów
           Zajęci problemami dnia pracą i zabawą

           Wykonują doświadczenia
           I karczują przeszkody 
           Teraz dopiero spostrzegamy że cena młodości
           Zwyżkuje z wiekiem i jest bankiem
           Bez możliwości wypłat a my gotowi jesteśmy
           Zapłacić za nią coraz więcej

           Chcielibyśmy znowu nie zdawać sobie sprawy
           Z upływającego czasu mgnień wiosny
           I zawrotów głowy z dostojeństwa profesorów
           Wykreowani z głębi dzieciństwa
           Oświetleni wiedzą gładcy jeszcze
           Nie lękamy się nieprzebytych ciemności
            
           Przeszliśmy zrównanie dnia z nocą
           I głębię jeziora i znamy urodę 
           Aksamitnych policzków dziewcząt 
           Przeszłość jest coraz dłuższa
           Zajmuje coraz więcej przestrzeni 
           To tu to tam zapala gwiezdne latarnie

           Czy jutro będzie padał świetlny deszcz            
           Nie tylko tyle bo i pewien niepokój
           Nie chce ustąpić Pojawia się w snach 
           Wykonujemy pliki zdjęć lecz
           Nigdy nie otrzymamy pozytywu
           Nie lękamy się futurystycznych wizji       

           Nie żałujemy że nikt nie potrafi wywołać
           Tego filmu z perłami młodzieńczej radości 
           Zebrane w grona wspomnień
           Sprzedajemy na targowisku próżności
           Chociaż próżno szukać kupców 

           Czym zapłacić za te piękne lata 
           Czy całkowity koszt życia da się
           Rozłożyć na raty A lata niech lecą        
           A szkoła Wówczas Włocławek kwitł
           Jak konwalie w lesie za Wisłą 

           Jak ukochana która była kwiatem wiśni 
           Młodzież taka sama 
           Pełna skrzyżowań szkolnych
           Interesów  ze ściągami pod ławkami
           Lub w rękawach  na przerwie z kanapką 
           Miasto pachniało paloną kawą zbożową
                                                                        
           I celulozą, rumieniło się
           Zachodzącym słońcem 
           Złociło gdzieś za matką naszych rzek 
           Dziś te zapachy przywołują osoby nam
           Bliskie i nagle drogie 

           Jakby pochodziły od
           Znakomitego jubilera 
           To koledzy z ławy szkolnej 
           Pamiętamy każde imię i nazwisko 
           A pamięć kojarzy przyjaciela
           Przynajmniej z jednym wydarzeniem 
            
           Nawet na pobliskim podwórku
           Wyje nasz pierwszy amatorski
           Silnik rakietowy 
           Chcieliśmy wystartować z prędkością
           Co najmniej jednego macha
           I przeskoczyć świat 

           Nad Wisłą drzewa jeszcze śpiewają
           Hymn namiętności 
           Wzbudzeni indukcją własną 
           Poruszani wyobraźnią nie
           Rezygnujemy z siebie chociaż
           Jesteśmy tak daleko od lat szkolnych      
           
           Naprzeciw ogólniak 
           A w naszej budzie sale 219 i 220
           Zapełniają się
           Do ostatniego miejsca  
           Ktoś w oddali gra optymistycznie
           Na akordeonie 
           W auli szkolnej otwarte okna 
           Wylatują pierwsi absolwenci 

           Ulica Sempołowskiej 2 
           Słyszymy nasze myśli 
           Murmurando młodości lecz
           Nie narzekamy że nie ma
           Tamtych materialnych dowodów
           W podstawie czasu teraźniejszego 

           Profesorowie schodzą do auli 
           Przyglądają się absolwentom
           Zdają się mówić
           Czy to możliwe czy to nie my       
           Szkoła zapełnia się również tamtymi dniami
           Z drogich kamieni w szlachetnej oprawie 

           Panie i panowie profesorowie
           W niezapomnianym orszaku 
           Który otwiera dyrektor Witold Statkiewicz 
           Za nim Eugeniusz Frąckiewicz z przykładnicą 
           Zofia Czarnicka z elipsą 
           Tadeusz Knapiński z podwójną całką 

           Wacław Derdzikowski z  Cześć zjednanym  
           Bolesław Pękala wśród pozytywistów 
           Wanda Domanowska z historią w tle 
           Julian Guzowski przy mostku Wheatstonea 
           Roman Kohucki z napędem jednostkowym 
           Jan Sadowski z klasą w marszu na poligon 

           Paweł Bojakowski z chórem i orkiestrą szkolną 
           Tadeusz Dąbrowski z psychologią 
           Jerzy Lota z siłami rozciągającymi 
           Pan Buraczak z regulaminem internatu 
           Dawny woźny z dzwonkiem
           Kolejny dyrektor Jan Radomski  
           Zamyka orszak 
           Jeszcze się oglądamy za siebie
           I widzimy nowe grono profesorów 

           Nie milkną oklaski       
           Słyszymy słowa  
           Wychowawców 
           Po maturze poszliśmy na lody 
           I nie szaleliśmy na balu maturalnym
           Tak się rozpoczęło    
           Rozpraszanie prężnej gromadki 

                                                        25 czerwca 2005


        











Piękni buntownicy

Szkoła piękna jak obraz fenomenalnego malarza

VIII Zjazd Absolwentów Szkoły Technicznej we Włocławku jest bezterminowo zawieszony; nowy termin zostanie ustalony i ogłoszony po ustaniu epidemii. Miał się odbyć 
w 100-lecie Szkoły Technicznej.
Budynek Zespołu Szkół Technicznych we Włocławku przy ulicy Ogniowej 2 w ostatnich latach wypiękniał, można rzec iż ubrał nowe szaty na wielką uroczystość. 
Cokolwiek byśmy w tej sytuacji powiedzieli, to i tak nie wyrazimy naszych uczuć, które próbują budować mur ochronny i za z tym murem przybliżać się do lat szkolnych. To niesamowicie ważne miejsce, które jest poligonem rakietowym. Stąd startowaliśmy w kosmos, najpierw przygotowując się do tego startu, zużywając paliwo 
i wykorzystując zapasy energii. A potem nastąpił start... Podobnie jak właśnie w tych dniach... Bo śmiało, chociaż z niepewnością, zmierzaliśmy do celu: do zdania egzaminu dojrzałości! 
       W 100-lecie Szkoły Technicznej nad Wisłą chciałbym moje opowiadania poświęcić właśnie tej zasłużonej dla oświaty placówce naukowo-technicznej. Napisane zostały przed laty, oparte są na wielu faktach z życia młodzieży tej szkoły. Myślę, że wciąż aktualne, przynajmniej w części.
  Jestem absolwentem Technikum Przemysłowo Pedagogicznego. To była klasa elektryczna IIIc.  




Piękni  buntownicy


     Co oni w czasie swojej edukacji nawyrabiali. To są uczniowie? To są panowie. To są magnaci lekkiego życia. Nie. To są bezmyślni przepowiadacze przyszłości. Nie. To są geniusze. Prawie. To prawie jest niewielkie, ale jest. To jest młodzież wyborowa.
     Detektywi Scotland Yardu wyznaczyli nagrodę dla tego, kto znajdzie takich uczniów w przyszłości.
     Przyszli do tej szkoły, bo im się podobała, jak dziewczyna: pełna urody, zgrabna, atrakcyjna, słynna z mądrości, dająca perspektywy. Pragnęli czegoś więcej, niż chodzenie po słupach, izolowanie przewodów elektrycznych, usuwanie zwarć w instalacjach elektrycznych, czy w trzech przypadkach dreptanie wokół generatorów synchronicznych, spisywanie aktualnych wskazań przyrządów pomiarowych i ziewanie. Dlatego powzięli postanowienie, że jeszcze czas na robotę, jeżeli można skorzystać z możliwości wzbogacania swojej wiedzy. Posiadali już zawód elektromontera i zamierzali zostać technikami z uprawnieniami do nauczania w szkołach zawodowych. Mogliby więc wybierać... Po zdaniu egzaminów wstępnych poczuli się, jakby tę przedtem zamkniętą dla nich furtkę, nagle ktoś otwarł i zaprosił do wejścia. Kiedy już znaleźli się w zespole klasowym, większość potrafiła wyczuć odpowiadający im smak wiedzy, drażniący zakończenia połączeń między elementarnymi częściami mózgu, stanowiącymi drogi przepływu 
i miejsca gromadzenia informacji. Niektórzy jednak pozostawali w tyle, nie umieli poradzić sobie 
z pewnymi przedmiotami nauczania, dla nich dość trudnymi. Ale nie chcieli też pogodzić się z panującą  w klasie atmosferą, gdy już nieco okrzepli. Odkryli bowiem, że nie tylko uczyć się powinni, ale także przyjemnie żyć. Te trudności miały wpływ na ich psychikę i w konsekwencji na zachowanie. Niemalże podświadomie postanowili walczyć o swoje,  każdy oddzielnie. Nie byli jednakowi, różnili się między sobą zdolnościami, szybkością reakcji na zewnętrzne bodźce, siłą fizyczną, spontanicznością i dziesiątkami innych cech ich charakterów. To jeszcze były czasy arogancji i demonstrowania siły.
    W pierwszej klasie byli niesforni, czasem nieobliczalni, pełni wigoru, ale też i radosnego stosunku do rzeczywistości. Mniej ruchliwi fizycznie     i umysłowo starali się dostosować, ale także chcieli mieć wpływ na pozostałych; szybcy chcieli być wszędzie i mieć wszystkich wokół siebie. Tak naprawdę to tylko nauka była ważna i zdawali sobie     z tego sprawę, chociaż bywało różnie. Aby doprowadzić się do pełnej sprawności umysłowej po uciążliwych zajęciach dydaktycznych, potrzebowali odprężenia, rozrywki, nawet prymitywnej, byle była. Ciekawi świata i chętni do wywracania rzeczywistości na opak, postępowali jak się zdarzyło. W takich chwilach nie bardzo chcieli panować nad sobą. Nie mieli na to ochoty; łatwiej było unosić się na fali własnych, zmiennych uczuć, niż podporządkować się obowiązującym regułom, regulaminom, porządkowi narzucanemu przez opiekunów. Na każde przywoływanie do ładu i składu, wystawiali swoje długie nogi i języki, aby doszło do konfrontacji 
z przeciwnikiem ich zachowania; pokazywali swoje jeszcze dobre zęby, buczeli lub podskakiwali ze śmiechu. Ale to nie była hardość i złośliwość. A co to było? – pytał nauczyciel nauczyciela.
     Można by rzec, że było to wielkie nacieranie spiętrzonej kry na filary wielkiego mostu 
i dopasowywanie życia do swoich wymagań, co z góry oznaczało sukces i porażkę, oczywiście, gdyby w porę się nie zreflektowali.
     Demokratyczny dingo. Spory facet. Wrażliwa 
i zdyscyplinowana wychowawczyni powiedziała: Wiecie, co to oznacza? Staczacie się z równi pochyłej, chociaż nikt z was do tego się nie przyznaje. Jesteście niedojrzali, zieloni, trudno mi się w tym rozeznać. Tak nie może być. Jak więc chcecie zdać maturę? Korespondencyjnie, żebyście nie musieli stawać przed nauczycielami? Maniery macie takie, że moje ręce same opadają, nawet nie trafiają do kieszeni albo zwijają się w pięść. Mam wrażenie, że was prąd poraża albo już poraził i nie umiecie się z tego wydostać. Wkrótce może dojść do zwarcia i zniszczenia... Mam mówić dalej? Proszę bardzo. Nieład w waszych głowach uzupełniacie niby dobrym humorem albo kpiną, albo ironią, która wcale ironią nie jest. Nie wiadomo też, czy chcecie się uczyć, czy jesteście tacy zdolni, że umiecie tylko na tróję. Czy wy siebie lubicie? Wątpię i mogę wam to udowodnić. Nie? W porządku. Szkołę traktujecie jak epizod w waszym życiu.
    Nie widzicie, że to fundament? Uważacie się za najważniejszych. Pycha wychodzi   wam   przez   dziury  w  skarpetach.  Pycha  odpycha,  wiecie   
o tym? Na dowcip odpowiadacie dowcipem w nieodpowiednich miejscach i sytuacjach. Na każdym kroku widoczny brak zdyscyplinowania. Dlaczego nie jesteście pogodzeni z rzeczywistością? Przecież świadomie wybraliście tę szkołę. Śmiejecie się z własnych dowcipów, a niektórzy nawet płaczą z tego powodu, tak im się chce śmiać z tego, co opowiedzieli. Na zebraniach kłócicie się i nie potraficie sobie przyznać racji. Jesteście prokuratorami w stosunku do waszych przeciwników w dyskusji. Postępujecie jak zawadiaki. Słyszałam nawet o różnych potrąceniach, zaczepkach młodszych kolegów. To są już szczyty. Jak tak dalej pójdzie, to niektórzy z was będą musieli pożegnać się ze szkołą. Są jednak takie sprawy, że stajecie w ich obronie 
i potraficie walczyć o swoje. Tu jesteśmy zaskoczeni. I słusznie. Potraficie się cieszyć z dobrych stopni. Ale też sami mówicie, że wasza klasa ma charakter. Jaki charakter? Że jesteście bulgocącą wodą w rzece? Niektóre lekcje są dla was małymi dramatami, inne zaś teatrem rozrywki. Dlaczego? Bo niektórzy nie uczą się systematycznie. Bo koledzy im nie pomagają. Obojętnie jaki przedmiot, jaki nauczyciel, byle zdarzył się dzień dobrego samopoczucia. A ty co znowu notujesz? – zwróciła się do Leszka Nietego. – Pisz, gdy będzie podany temat lekcji. Jak długo to potrwa? Macie jeszcze tylko parę lat. Zatem pora na zmianę waszego postępowania...”
     Młodzież dość uważnie wysłuchała wystąpienia pani profesor –wychowawczyni klasy.
     Zapanowała względna cisza. Nie przejęli się za bardzo jej słowami, ale wzbudziły one zainteresowanie u większości uczniów. Pani jednak spodziewała się dyskusji, wymiany zdań, wyjaśnień, tłumaczenia się  
i przyrzeczenia, że da się wszystko poprawić. Że rozumieli, iż jeśli nie, to pożądany sukces zespołu klasowego jest przekreślony. Byli na początku drugiego roku. To, co pani mówiła dotyczyło przeszłości, ale warto przypomnieć i ostrzec. „Ostrzegam” – zakończyła.
     „O czym tu jeszcze mówić?” – zastanawiała się wychowawczyni. Nie chcieli się martwić trudnymi sprawami dyscypliny. Zbyt niewygodne i dokuczliwe.
     Tak naprawdę to oni widzieli się zupełnie inaczej. Najpierw przyznali sobie klauzulę uprzywilejowania 
z tytułu młodości, a potem według niej postępowali 
i oceniali świat i ludzi.
       Po podaniu tematu lekcji czekali na ciąg dalszy. Czy będą pytani? Czy może  tylko  powrót do tego, co było i nowy  materiał? I czekali  na słowa zaczepki. Nikt im nigdy tak nie powiedział, ale oni słowa niektórych  nauczycieli  w  ten sposób rozumieli: „No 
i co byki krase, jak tam, daleko macie do swoich panien?” Albo: „No i co, byki krase, nie stać was na więcej? No to zobaczymy.” I posypały się dwóje, czyli negatywy, nie koniecznie przy tablicy, a uszy puchły albo więdły. Więc czekali. Odłożyli pióra napełnione atramentem, bo długopisy były jeszcze  w pieluszkach i patrzyli na profesora, co powie, co zrobi. A on wcale ich nie nazywał „bykami krasymi”, lecz mówił: „Panowie, otrzymacie więcej, pod warunkiem, że będziecie się uczyć”. Jeśli zaś nadarzyła się sposobność do rozmowy, nawet na temat poruszony przez profesora, rwali się do gadania i nad głowami unosił się las rąk, w kilku przypadkach nawet się zazielenił w wyniku czekania. Dlatego, bo chcieli, aby dzień toczył się według ich nastrojów, był wypełniony więcej niż dropsami. Pytali lub mówili, że to powinno być tak i tak, że ponieważ, gdyż albowiem i tak dalej 
i tym podobne. Ale po ciekawym wykładzie zdarzały się też cisze, takie nisze, że nauczyciel mógł oniemieć, myśląc, że wszyscy mu umarli. To go przerażało, patrzył i pytał oczami, i widać było, jak się w nim krew burzy, gdy jednak zorientował się w czym rzecz, był zachwycony, że to nie nieuki, że on naprawdę mówił do tak bardzo zainteresowanych słuchaczy, że zapomnieli oddychać. Mało tego, mówił do zasłuchanych i duszących się wiedzą. Oni wszyscy pilnie notowali, co on im wykładał. Pewnego razu widząc, że oni piszą i piszą, poprosił Staszka Kwasa, aby przeczytał, co napisał. „Całkiem dobrze, sam bym lepiej tego nie zrobił – powiedział profesor. – Jeżeli każdy z was tak notuje, to na studiach nie będziecie mieli żadnych kłopotów”.
     Były więc lekcje z autorytetem i byli nauczyciele 
z autorytetem. Przypadków negatywnych nie stwierdzono. Może tylko niektóre były trochę pochmurne. W takich właśnie sytuacjach, jedno 
o czym uczniowie myśleli to to, że tu wszystko jest za porządne i trzeba by zamieszać. Jak było za dobrze, to chcieli aby było gorzej, gdy ich zdaniem działo się nie tak, buczeli, że należy coś zmienić, poprawić. Bo byli jeszcze zmienni w swoich zamiarach. Starali się postępować solidarnie, chociaż czasem głupio. Jeśli ktoś rozrabiał, popierany był przez cichych i spokojnych dżentelmenów. Gdy dżentelmenowi zdarzył się wypadek z ocenami, czy też wyskoczył taki delikwent, jak Filip z kukurydzy, miał za sobą kolegów z klasy.
      Klasa myślała o wyższych studiach. Dla niektórych marzycieli cel ten znajdował się na drugiej półkuli Ziemi, dla innych w zasięgu ręki.
To ich dzieliło i powodowało pewne zadrażnienia. Ale chęć była. Kto był zarozumiały, bywało, że okazywał, iż jest lepszy, a inni nikną w jego wyobraźni, ale gdy byli zbyt dobrymi w miarę ludźmi, „Kanonik” Bogucki potrafił ukłuć, czasem się ciskał, ale był serdecznym 
i rzeczowym kolegą. „Jaś” nie krępował się, gdy potrzebował pomocy. „Dula” martwił się, gdy nie zrozumiał jakiegoś problemu. Józek prosił nauczyciela o powtórzenie przekazywanej myśli. „Zenwien” Wienconek rozumiejąc wszystko, wciskał w treść lekcji dowcipy. „Młotek” Młotkowski wołał, że za szybko nauczyciel mówi. Klaudia Głowacka prosiła czasem, aby pewne treści podyktowano. „Literat” był w niebo wzięty na języku polskim. Rysiek Kotas chętnie szedł do tablicy na matematyce. Rysiu „Suszek” Suchy na „pewu” wymachiwał w marszu obu rękami najpierw w przód, a potem razem do tyłu i śpiewał pięknym głosem „marsz saperów”. „Jaś” „Wieczór” Wieczorkiewicz lubił mieć wszystko dokładnie zanotowane… „Należymy do pokolenia o szlachetnych dążeniach – przekazał klasie złotą myśl Leszek. – Co z naszych dążeń się urodzi przekonamy się dopiero po latach”. „To straszne, a nawet bluźniercze, że niektórzy nie wierzą w pomyślną przyszłość – powiedział kiedyś Józek Kotas. – Życie nas pochłonie i wyssie z nas wszystkie soki, ale póki mamy je w sobie możemy poznawać świat, czemu nie... A świat jest piękny”. Filozofia tej młodzieży obejmowała i uczucia, i sprawy materialne. Duch i rozum miały iść w parze i gwarantować sukcesy. „Idziemy w nieskończoność” – martwił się Heniek „Górek” Górczyński. „Będziemy się bronić nogami 
i łokciami przed upadkiem” – mówiła Klaudia. Niestały optymista Józek, dodawał: – „... aż wpadniemy 
w nicość, ale wyjdziemy z niej na ludzi”.
     W końcu, gdy doszli do ładu i składu, do wzajemnego zrozumienia, bo przecież tyle ze sobą się nasprzeczali, nakłócili, to jednak pomagali sobie, jeden za drugim szedł w ogień, ale gdy się rozstawali, żaden nie powiedział, że klasa była wspaniała, zgrana, ale kłótliwa, nie wzywał straży pożarnej. Nikt jakoś temu się nie dziwił.
     W zeszytach z matematyki, fizyki i maszyn elektrycznych powpisywali sobie maksymy, na pamiątkę i jako żart. Mówili, że to są ich wytyczne.
      Przedzierali się przez nowy materiał nauczania, jak wilki przez knieje, zawsze go opanowując, jeżeli nie indywidualnie, to z pomocą drugich, życzliwych kolegów. Ale czasem nikt nikomu nie chciał pomóc.
A bywało, że nikt nikomu nie potrafił... i ta partia materiału zalegała w ich głowach jak jakaś niestrawność.
     Kiedy któryś się spóźnił na lekcję, był traktowany na równi z pozostałymi. Waldek chciał inaczej, myślał, że może i mógł... Koledzy go bronili: „– On był u dentysty i musiał długo czekać”. Gdy spóźnił się Waldek „Domar” Domaradzki, klasa zbiorowo usprawiedliwiała go: „– On ma trudne warunki, odprowadza siostrę do przedszkola.” W życiu nie miał takiej małej siostry. A gdy Domaradzki narzekał, straszył kolegów, mówili: „Domaraka znów kraka”. Jak wracał od lekarza Wiktor „Goń” Gońżewski 
i usprawiedliwiał się, to oni profesorowi mówili:           „– On zachodzi do tej asystentki pana doktora”. W czasie przerwy najczęściej brali się w zapasy słowne z Zenkiem „Zenwienc” Wienconkiem.  
     Najważniejszym dokumentem o znamionach świętości, by dziennik lekcyjny. Nazywali go „Księgą podnieceń”. Kto mógł do niego zajrzeć, wypisywał tajne wiadomości i przekazywał klasie. Wywoływał tymi informacjami różne reakcje, czasem gniew, czasem smutek. Dlatego, że nie wszyscy nauczyciele mówili, jakie oceny wystawiają. Niektórzy najpierw oceny wpisywali do własnych notesów. Poza tym po pewnym czasie uczniowie zapominali, co mają 
w dzienniku...
     Gdy nauczyciel po sprawdzeniu obecności 
i wpisaniu tematu lekcji nie zamykał dziennika, szły 
w ruch zeszyty. Wszyscy otwierali je, przerzucali kartki i chcieli zapamiętać wszystko, co zdołali w nich zapisać. Najchętniej, gdyby to pomogło, zjedliby te notatki. Słuch mieli dobry, więc gdy doszło do odpytywania, a pytania były trudne, podpowiadali pytanemu, co absolutnie nie podobało się profesorowi. W ten sposób można jednak było trochę zakłócić bieg lekcji i spowodować, że nie wszyscy przewidziani do odpowiedzi zostali wywołani. Taki sukces też ich zadowalał.
     Pewnego razu pod przewodnictwem Waldka Boguckiego „Kanonika”, każdy z nich wziął po jednym krześle z klasy, gdy nie było akurat nauczyciela z powodu choroby i nikt nie przyszedł na zastępstwo, 
i tworząc szereg, wyszli ze szkoły na boisko szkolne, obiegli z krzesłami w rękach wokół boisko, usiedli potem na nich w szeregu przed wejściem do budynku, a po krótkim odpoczynku wstali i wrócili do sali lekcyjnej. To był dowcip, żeby nie było za nudno. Przewodniczący stał przed szkołą i wołał: „Taś, taś, taś...”, a oni jak kaczki gromadzili się przy matce. Wiara z innych klas patrzyła na nich z niezrozumieniem, jednak gdy dowiedzieli się, że to taki żart, śmiali się, że ściany... nie popękały. Tylko dwóch nauczycieli starało się ich wylegitymować. Nie powiedzieli prawdy, zakoloryzowali całą sprawę i nie oberwali za bujanie.
     Ktoś z nich powiedział, że ich sala lekcyjna znajduję się chwilowo w trakcie malowania. To, co Janek powiedział profesorowi było właśnie malowaniem.
     Pod koniec roku szkolnego w czerwcu, w klasie pierwszej, wybrali się na maliny. Wiosna była ciepła, owoce dojrzały nieco wcześniej. Rok szkolny za parę dni się kończył, więc… Przebywali za Wisłą, za Szpetalem w lesie, chyba z cztery godziny. Każdy nazbierał spory kubek tych leśnych owoców. Wiara cieszyła się, że sobie podjadła i jeszcze poje malin, tymczasem szef tego oddziału, za podpowiedzią Janka Wieczorkiewicza, zaproponował żeby wrócili do szkoły i maliny rozdali dziewczynom albo nauczycielom. Ci, którzy mieli dziewczyny i z nimi chodzili, klaskali, bo pomysł im się spodobał. Inni woleli rozdać nauczycielom, ponieważ to mogło procentować. Po zaciętej dyskusji, na drugi dzień wyszli na przerwę 
z kubkami malin i częstowali wszystkie uczennice. Koleżanki panienki były zachwycone. Niektórzy chodzili dumni jak pawie. Kilku poznało sympatyczne dziewczęta, z którymi potem umawiali się do kina. Zarozumialcy mówili: „I co oni od nas chcą. My jesteśmy w porządku”. Heniek Górczyński upewnił się głośno: też „Oni” to oczywiście nauczyciele, prawda?”
     Już w trzeciej klasie, kiedy odbywali praktykę w fabryce gwoździ i drutu, mieli tyle czasu, że pewnego razu zachciało im się całą klasą pójść na zabawę taneczną. Zaprosili dziewczęta spotkane na ulicy 
i bawili się po dżentelmeńsku do rana, odprowadzając je do domu.
     A kiedyś w pierwszej klasie w trójkę też Leszek, Wiktor i Heniek przeszli się nad Wisłą pod mostem pilnowanym przez żołnierzy KBW. Ponieważ uparli się, że muszą przejść dołem w poprzek na drugą stronę mostu, żołnierze ze skierowanym w ich stronę automatami, odprowadzili ich na posterunek UB i tam dostali opeer, odebrano im legitymacje szkolne, zawiadomiono dyrektora. Mogli być podejrzani o sabotaż. Na szczęście dyrektor Jan Radomski był wyrozumiały i nawet się nie rozgniewał.
     Do matury przygotowywali się solidarnie. Czasem ktoś krzyknął: Cisza! Nic nie rozumiem! Powtarzali materiał do rana.

     „Szlachetne czyny, wytrwałe dążenie do celu, ogień w działaniu, poczucie  rzeczywistości, ale i  humoru, siła oddziaływania na otoczenie,
gotowość do niesienia pomocy innym, zwalczanie nieprawidłowości. Bądźcie tacy – mówiła pani psorka 
i wychowawczyni w drugiej klasie.
     Kiedy nadszedł moment ostatecznego rozstania, rozeszli się jakby jutro znowu mieli się spotkać.
     Czasem jeden drugiego celowo zniechęcał do siebie, żeby mieć trochę spokoju i samotności.
     Pewnego roku zebrali się w wolnym czasie żeby porozmawiać i wybrać wójta. Potrzebny był wójt. Najlepiej żyje się, gdy jest przewodnik stada – ktoś powiedział, nie wszyscy jednak chcą komuś  podlegać. Należy podkreślić, że chodziło o podporządkowanie się jednej osobie, sprawującej funkcję przewodniczącego klasy. Niektórzy nie chcieli słuchać wójta, bo to oznaczało zgrywanie kolektywu pod przewodnictwem. Rok już ze sobą wytrzymali. Teraz chodziło o konsolidację. Powinni na sobie polegać – uważała wychowawczyni.
     Mądre kierownictwo to połowa sukcesu – powiedział kiedyś pedagog do uczniów tej klasy, 
a Waldek o tym przypomniał. – Czyżbyś się spodziewał, że potrafisz być mądrym kierownictwem? – uśmiechał się krzywo Rysiek Suszyński. I dodał: – Ja tam potrafię taki być, a nawet więcej. Wybierzcie mnie, to się przekonacie. Rysiek nie mówił tego poważnie.  
      Dominować nad całością, nad kolegami – to było coś… Starał się o to Waldek Bogucki, co wcale nie musi być prawdą. Mawiał, że lepiej rządzić niż wykonywać czyjeś polecenia. Koledzy zastrzegali się, że pewnie nie w tej klasie. Lubił przemawiać. Posiadał ostry, silny głos. Był szczupły, wysoki, z włosami blond wpadającymi w kolor zachodzącego słońca i mięsistymi ustami. Potrafił przekrzyczeć wszystkich 
w razie potrzeby. Z jego „taśmy” odtwarzanej do publicznej wiadomości klasowemu zgromadzeniu, można było odczytać zdecydowanie i chęć utrzymania ładu, także swobodę w działaniu, nadciągającą burzę sumień, a nawet deszcz konfetti i śnieg dziewic... On nadawał się na przewodnika stada. Ale czy tego? – Na wójta go wybierzmy – krzyczał Stachu „Kwas”. – Na realizatora naszych pomysłów, przy naszym współudziale – dopowiedziało złośliwe incognito. Miał ciągoty do nakłaniania do czynu, ale ci którzy go nie chcieli za bardzo tolerować, wykłócali się z nim i nie ustępując od swego zdania, i tak zrobili potem jak on chciał. Wszystko to zapisał Leszek Nieten „Literat.”

     Podczas powtórnych wyborów wójta, pół klasy miał przeciwko sobie. Ludzie nie lubią dyrygowania. – Chcą demokracji socjalistycznej – padł głos w tłumie. I tu ich miał. – Musi być przewodniczący – krzyczał. Chociaż przez chwilę. Nie dali się ujarzmić. Machnął wtedy ręką i orzekł, że do niczego się nie nadają. Zaczęli się sprzeczać. – Może ty się nie nadajesz? Nie pomyślałeś o tym? – rzekł Rysiu Suszyński. Tak powiedział, lecz wcale tak nie myślał. Lubił Waldka, 
a tu chciał wypaść odpowiednio wobec klasy, poza tym to był jego sposób żartowania.
Wtedy Stasiu Przekwas wystąpił w obronie Waldka, prześmiewając się  z „Suchego”: – Na ciebie to nawet muchy nie siadają, a co tu mówić o głosowaniu... Widzisz, że on potrafi...
     – O, przepraszam, nie przesadzaj z muchami, bo możesz wpaść w ich niełaskę i wszystkie się na ciebie wy... że tak powiem. A co on potrafi, to my wiemy – odciął się Ryszard.
   – Właśnie, nie gadajcie, bo jeszcze zademonstruje... – odezwała się Klaudia Głowacka. – Chyba, że ktoś pójdzie w jego ślady...
Chodziło o to, że Waldek w chwilach zdenerwowania, braku dyscypliny w klasie lub z powodu dobrego humoru, wchodził na stół lub krzesło i stamtąd skakał całym ciałem na zajęte upatrzone miejsce. Kiedy w 2000 roku Heniek o tym nam przypomniał, byliśmy zdziwieni. Pamięć jest zawodna.
     Przewracali się grupą i czasem było to bolesne wskutek potłuczenia się o podłogę, nie tylko o kant ławki. Niektórzy go naśladowali. Powstawał wtedy 
w klasie jeden wielki galimatias. Zamieszanie kończyło się polubownie. Waldek był dżentelmenem.
     Kogo kto lubił to lubił. Z jednym wychowawcą internatu rozmawiało się grzecznie i z uśmiechem, 
z innym darte były koty, i przeważała niegrzeczność. Gdy doszło to do wychowawcy klasy dostali ostrą reprymendę. Waldek grał dobrze w siatkówkę. Gdy marzył o ścinaniu nic nie było ważne. Nauczyciel mógł sobie gadać jak do umarłego. Jego wyskoki oddziaływały na innych. Lubił dziewczęta grające 
w siatkówkę. Umawiał się i sprawdzał po swojemu czy dziewczyna dobrze gra, czy też ma w sobie jeszcze coś. Musiała mieć, bo inaczej szybko się zniechęcał.
     Kogo zatem wybrać? Drugim kandydatem był Rysiu Kotas. Jak już Waldka obtańcowali, zabrali się za Ryszarda, jeden przez drugiego. Znowu było, że Rysiek to i tamto, Rysiek dobry uczeń, Rysiek na czele, Rysiek lubi komplementy, Rysiek konsekwentny i świadom, że chce być najlepszy. Rysiek jest szybki w biegach. Może prześcignąć nawet gazelę. Dobry matematyk. Chłopcy wiedzieli, że jako wójt będzie bardzo dobry. Rysiek sumiennie i dokładnie wykonywał swoje uczniowskie obowiązki. Uważał, że w  życiu należy być aktywnym i starać się zrobić jak najwięcej, póki ma się młodość. A poszaleć też można. Czemu nie, ale… zgodnie z konstytucją. Nadzwyczaj rozsądny i fajny gość – powiedziała koleżanka Mirka z zaprzyjaźnionej klasy.   
      – I przystojniak – dodała Ela.
    – Bo Rysiek zna swoją wartość i wie... – powiedział Leszek. – Nie zaprzeczycie, że jest wytrwałym 
w sporcie i nauce.
     – Waldek również – wtrącił Stachu Przekwas. 
I dodał w stronę Leszka: – Ty jesteś dobry w literaturze. Może napiszesz referat w formie opowiadania i odczytasz na akademii. Dostaniesz za to saperkę, żebyś się zakopał.
     – Pewnie zjadłeś za dużo kiszonych ogórków 
z gwoździami – odciął się Leszek.
Na to Józek Kotas: – Proponuję, aby obaj zostali wójtami, jeden będzie rządził od września do stycznia, a drugi od lutego do czerwca. I już. I już to wcale nie „i już”. Ja im udzielę lekcji dobrego wychowania i kilka lekcji matmy.
     – Rządzić to możecie sobie na poczcie – wymądrzał się Bogumił Sobczak. Robicie z tej funkcji przewodniczącego rady państwa. Na pewno kandydatom na tym nie zależy.
     – Nie zależy? – zdziwił się Janusz Król. – Gdyby nie zależało, to Waldek by nim nie chciał być. Bo jak inaczej on może na nas wpływać?
     Rozpostarli się jak panowie na wielkich fotelach 
i dyskutowali w miarę zasadniczo i poważnie. Mimo ironii w wypowiedziach, debata cały czas odbywała się wokół zasadniczego celu, dla jakiego oni w tej sali przebywali. Nogi na poręczach krzeseł, niektóre tyłki na stołach, stoły ustawione w poprzek, żeby lepiej było widać gadających.
     – A ty byś nie chciał zostać wójtem? Czy wolisz być plebanem? – żartował Romek Młotkowski zwany „Młotkiem”, kierując swoją uwagę do Janusza. 
     – Jak już „Młot” coś powie, to można pęknąć – oburzył się Janusz.
     – Chłopaki – odezwał się Janek „Wieczór” Wieczorkiewicz –urządźmy głosowanie. Wtedy nam wyjdzie, co i jak, jak dwa dodać dwa.
     Zebranie prowadził Zenek Wienconek, który lubił skwarki z dowcipów, ale teraz chciał być zupełnie poważny.
      – Przychylam się i zarządzam – powiedział. – Kto jest za niech podniesie rękę do góry.
     – A o co ci chodzi, Zenek - zapytał Bogdan „Wiśnia” Wiśniewski.    
     – Coś zarządzasz, przychylasz się, czy może wychylasz?
     – Nie żartuj. Chodzi o wybór wójta.
     – Wiem, że chodzi, ale nie wiem, czy ty wiesz – kpił Bogdan Wiśniewski. – A poza tym bardzo cię lubię.
     – Cisza! – krzyknął Zenek. – Ja też cię lubię, ale tego nie ogłaszam. Jak będziemy się wygłupiać, to do niczego nie dojdziemy. Mam zrezygnować?
     – I tu macie dobry przykład – zeskoczył ze stołu Stachu Przekwas.  
     – Jak nie będzie Bogucki, to wszystko szlag trafi. Nikt nikogo nie chce słuchać – mówił w ogólnym rozgardiaszu. Tylko on potrafi nas ująć za buźki. Inaczej dojdziemy do wstydliwych przybytków. Ostatnie słowo wiara usłyszała wyraźnie i ucieszyła się wybuchem śmiechu, jak lokomotywa parą.
Rysiek Kotas podniósł głos i powiedział: – Pierwszy raz słyszę, że takie bezwstydne ciemności są śmieszne. Ja rezygnuję. Tu rzeczywiście nie ma z kim rozmawiać.
     – Widzicie go, jaki zarozumiały – Heniek Górczyński spadł z krzesła. Wiara w śmiech. Ale Rysiek to usłyszał i rzekł: – Proponuję Górczyńskiego. Mówi mniej, ale jest konkretny i rzeczowy. Nie jest też zarozumiały i o to nam chodzi.
     – Rysiu, nie bądź taki poważny – odezwała się Klaudia Głowacka. 
     – My tu trochę traktujemy te wybory, jak dobrą zabawę.
     – Dobrą zabawę? Któż to się bawi na wyborach – wtrącił się Boguś Sobczak. – Dobra, chłopaki, bawmy się dalej – powiedział Rysiek Kotas.
     Każdy chciał coś powiedzieć. To była okazja przedstawić się jeszcze raz i jeszcze raz nie w czasie odpowiedzi, gdy nauczyciel pyta, lecz w swobodnej rozmowie. To ważne, kto nad kim ma przewagę słowną. Prawie wszyscy chcą więc wypłynąć, zaistnieć, bo to mówi o ich randze w klasie. Kto jest najważniejszy? Cały zespół klasowy jest ważny – pewnie myśleli. Siła w kolektywie? Strzeżcie się kolektywu. Więc po co przewodniczący klasy? Niech to będzie szef naszego koła klasowego...   
      – Zdecydujmy się na głosowanie – proponował Zenek. – Niedługo skończą się lekcje, a my co? To nie jest sprawne działanie.
       – Trzeba się ustosunkować do wypowiedzi Ryśka. Powiedział, że rezygnuje. Wobec tego trzeba wybrać innego kandydata – zabrał głos Witek „Gimnastyk” Gońżewski. – Ja proponuję w to miejsce Leszka.
Umie się „wypisać”, może rządzić rozkazami na piśmie. Raz będzie inaczej.
     – Dlaczego na mnie wchodzisz? Masz za mało miejsca?
 Sam o siebie zadbam – odpowiedział Leszek. – Znowu jeden obrażony. Mówię serio – powiedział Wiktor Gońżewski  „Konus”.
     – Dobra, niech będzie, ale, Witek, nie żartuj – podniósł głos Zenek. – Zabierzmy się do roboty.
     – Ja nie żartuję – mówił. – Na przykład ja nie wiem o tym, ale niektórzy wiedzą i mówią, że Władek „Dąb” Dębowski jest dobry w redagowaniu „Błyskawicy”. Razem mogą stworzyć silny zespół samoobrony...
     – Co ty pleciesz – obruszył się Władek. – Nic o tym nie wiem. A może to ty pisałeś te głupie hasła na tablicy ogłoszeń  w internacie?
     – I jeszcze się oburza – zdenerwował się Witek. – To muszę ci powiedzieć, że wiem, tylko nie wiem, dlaczego. Ty lubisz robić kawały kolegom, ale nie lubisz, gdy tobie robią koło pióra.
     Władek machnął ręką i się nie odezwał.
     – I widzicie, pan „Dębowy” się obraził  – zakończył Wiktor.
     – Witek, przywołuję cię do porządku  – upomniał go Zenek.  
      W tym czasie „Dula” – Waldek „Domar” Domaradzki naradzał się z „Wiosłem” – Kaziem „Kardanem” Kardaczem, trenującym wioślarstwo na Wiśle i osiągającym świetne wyniki, i kiedy już porozmawiali, Kaziu zdjął nogi z poręczy i podnosząc głos, zaproponował: – Niech  każdy napisze na kartce nazwisko osoby, którą chce wybrać na wójta. Będzie sprawiedliwie i demokratycznie. Waldek – „Kanonik” natychmiast się odezwał i poparł propozycję: – Proste i genialne, bardzo dobry pomysł i jeżeli klasa nie zgodzi się na to, opuszczam salę obrad. Pomysł poparł od razu też Leszek Nieten i Heniu „Górek” nazywany „Koniem” (w dzieciństwie Heńka kopnął koń w dolną szczękę i przeciął mu brodę).
     W tej sytuacji zapanowała pewna konsternacja. 
A może ludzie zaczęli się zastanawiać, bo Waldek zgodził się na propozycję. To niesłychane – ktoś wyrzucił z siebie i umilkł. Niektórzy, gdy Waldek wyraził zgodę, woleli być przeciw i mówili, że nigdy nie pozwolą na tajne głosowanie. Jakiś absurd. Ma być jawne? Wtedy już nikt nie wiedział, o co chodzi. Przecież jeżeli Waldek się zgodził, to lepiej, bo mógłby ktoś pomyśleć, że jak on będzie wiedział, kto głosował przeciw niemu, to mógłby się na nim odgrywać. 
A jeżeli tajne głosowanie na kandydata, to wiadomo, nikt się nie dowie, kto na kogo głosował.
Klaudia oceniła, że tylko poplecznicy mogliby tak uważać.
     – Klaudia, nie obrażaj nas – oburzał się Rysiek „Suszek”. – Znamy się jak łyse konie i nikt nikomu żadnej krzywdy nie chce zrobić. To jest jasne.
     – Chłopaki, wiecie co, mam dosyć tej gadaniny! 
– wrzasnął Kaziu, a potem spokojnie już powiedział: 
– Czas to pieniądz, więc... Czy ktoś może mi pożyczyć cztery złote na kino? Chcę dziś z Marylą... Boguś – zwrócił się do „Sobka” Sobczaka – może ty? – Nie mam czasu – odparł Boguś „Sobek”. 
     – Pewnie jesteś w ciąży – zarechotał Rysiu „Suszek”.
Nikt się jednak nie śmiał. A nawet nie zwrócił uwagi na tę dokrętkę epizodu wielkiej sprawy. Kaziu nie pożyczył kilku złotych, jednak do kina poszedł, ale dopiero po wyborach. Ponadto badania wykazały, że... nie wiadomo skąd Kaziu miał pieniądze na kino.
     Ostatecznie ustalono, że kto chce niech głosuje, ale powinni w tym wziąć udział wszyscy i zgodzili się, że każdy wypisze na kartce nazwisko takiego kolegi, jakiego uważa za najlepszego do pełnienia ważnej funkcji wójta klasy.
     Wyniki głosowania w tamtych wyborach na wójta nie były jednoznaczne.      
     Głosy rozłożyły się na pięciu kolegów i koleżankę Klaudię. Najwięcej, bo 6 otrzymał Waldek „Kanonik”, 5 Rysiek Kotas, 2 Leszek „Literat”, 2 Klaudia i 2 Józek Kotas i 1 Kaziu. Po ogłoszeniu wyników, Kaziu od razu się zastrzegł, że on nie głosował na siebie. „Suszek” żartował:  – Na pewno głosowałeś na siebie, nie wypieraj się. Wtedy pozostali też oświadczyli, że nie głosowali na siebie. Waldek Bogucki nie będąc za bardzo zadowolony z takiego układu sił, zaproponował: – Myślę, że z tym jednym głosem przewagi nie ma co robić ceregieli. Rysiu, ty będziesz wójtem . 
     – O, kochany, to jest bardzo ważny głos i ja się 
z twoją propozycją nie zgadzam  – zaprotestował Rysiek.
     – I masz rację – poparł go Józek Kotas. – Wybory zakończone i wiadomo, kto ma być wójtem, nie róbmy znowu bałaganu. Jak już jestem przy głosie, to powiem, że Waldek, masz trudne zadanie, bo musisz służyć też tym, którzy na ciebie nie oddali głosu. Jak ich pozyskasz? Rzuć się na głęboką wodę.
      – To jego sprawa – wtrącił się Władek Dębowski zwany „Dębowym. – Chciałem powiedzieć, że ci którzy otrzymali jakiekolwiek głosy, powinni teraz razem tworzyć radę klasy. Niech spróbują coś ciekawego robić...  
     – Tak? A ty będziesz robił nam kawały? – odezwała się Klaudia.
     – Dobra, chłopy, skończmy już to gadanie – odezwał się przewodniczący Zenek Wienconek. – Wybory się odbyły. Niech oni teraz myślą, co dalej. Uznaję propozycję Władka za obowiązującą. Zamykam zebranie i proszę o odśpiewanie... Nikt już nie słyszał, co mieli odśpiewać. Na pewno „Naprzód młodzieży świata”, bo chyba nie „Marsyliankę” albo hymn Związku Radzieckiego. Chłopcy ustawili krzesła pod stołami i wyszli z sali. Cyrankiewiczowi na portrecie, wiszącym nad tablicą szkolną, urosły 
z wrażenia włosy na głowie, tak się przejął tym, co działo się na spotkaniu uczniów klasy technikum o specjalnym znaczeniu.
A co się działo? Nic... Waldek został wójtem i od razu zrobiło się porządnie, chociaż nadal wesołość biegała po klasie to w tę, to w tamtą stronę, po przekątnej 
i w pionie.
     Ten raz, ale nie jedyny raz tak się stało, jak miało się stać. Waldek jako wójt starał się pozyskać wszystkich i nie zwracał uwagi na to, że tylko sześć głosów otrzymał. Chciał aby było dobrze, chociaż rada klasowa, działająca zgodnie z decyzją całego zespołu klasowego, miała pomysły i przygody po tych wyborach i do śmiechu i do płaczu. Klasowe charaktery.
     Po latach nie pozapominali o sobie, ale o szkole sporo. Główna ulica w mieście nazywała się ulicą Stalina, ale gdy się spotkali, to tak im się teraźniejszość z przeszłością połączyła, że nie mogli 
w to uwierzyć; wydawało się to dziwne: ulica Stalina. Umówić się z dziewczyną na ulicy Stalina? Czyście zwariowali? Co innego pójść na spacer nad Zgłowiączkę, za Wisłę lub do kina, i zaprzeczali sobie jeden przez drugiego. Nie pamiętali o tych wyniesionych ze szkoły krzesłach i o wycieczce na maliny. I o dziesiątkach różnych wydarzeń, wówczas bardzo ważnych, wesołych lub przykrych a czasem 
i niebezpiecznych. Pamiętali szkolne wieczorki taneczne i wycieczkę do Warszawy, ale pomylili się 
i dopiero po chwili przypomnieli sobie, jakich mieli w kolejnych latach wychowawców, bo niestety z jakichś powodów nie jednego. Wielu pokończyło studia wyższe, zostali dyrektorami, nauczycielami... szefami firm, w tym preizolowanych... Panowie absolwenci, bądźcie zdrowi.   
      Biegniemy wprzód, a kiedy już pokonamy trakt 
i się zmęczymy, chcemy nie tylko odpocząć, lecz zobaczyć ten przebyty szlak, by przekonać się o sensie i bezsensie wszystkiego, bez względu na to, czy dni są chłodne i słotne, czy pełne ciepła.
I dochodzimy do ściany z betonu, bo w naszej pamięci wyglądamy imponująco, ale jak się tak przyjrzeć temu dokładniej, co widzimy, jeżeli pamięć pozwala, to widzimy otwarte bramy, luki i powalone mury. Czujemy przeciągi. Niewiele widać. To ten mur. I w konkluzji stwierdzamy, że wszystko, co robiliśmy 
i przeżyliśmy, jest tylko przeszłością, ginącą bezpowrotnie, chociaż bywa, że dopasowaną do potrzeb żyjącego pokolenia.
       A przyszłość to tajemnica.
Nie myślę o tym, że za pół godziny będzie obiad.
Droga na horyzoncie wygląda na krótką, a myśli są szorstkie.
     W koleinach w dni deszczowe zbiera się woda 
i grozi poślizgiem.