środa, 10 czerwca 2020

Tamara

 

 
 
Tamara
Opowiadanie oparte na faktach, dotyczy w znacznym stopniu TPP we Włocławku 
         
        
     Dziadek Tamary był flisakiem i Wisłą transportował kłody do przeróbki na celulozę w zakładach papierniczych we Włocławku, i do tartaków na grube deski i belki. Pracował ciężko i całymi tygodniami nie bywał w domu. Drugi dziadek pracował w fabryce cykorii i kawy zbożowej, dbając o prawidłowy przebieg procesu palenia. Z kolei ojciec Tamary był majstrem w fabryce manometrów. Zaś ze strony mamy jej starszy wujek miał być spokrewniony ze Żwirką – słynnym polskim lotnikiem, a Tamara w przypływie humoru mówiła, że był spokrewniony 
z Ikarem i ona z nim nie jeden raz rozmawiała.
     Te fakty mogły być oprawione w legendę, ale nie musiały być potrzebnymi faktami i mogły nie mieć znaczenia w jej życiu, jednak legły     u podnóża znajomości dwojga młodych, którzy otwierali przed sobą wszelkie drzwi, furtki i okna. Podłożyły się mimo woli.
     Może aż tyle, a może tylko tyle znaczyły. Od pokoleń mówiono w jej rodzinie, iż człowiek powinien umieć się znaleźć w każdej sytuacji, zarówno wśród ludzi, jak również w wodzie, na lądzie i w powietrzu.         W kłopocie i niebezpieczeństwie i gdziekolwiek się znajdzie, co już jest przejaskrawianiem. Ceniono więc pracowitość, odwagę 
i zapobiegliwość.
     Wydawało się Tamarze, że powie wyniośle: „Zejdź mi z oczu, niech się nie zmartwię twoim widokiem.” Drażniła ją jego pozorna obojętność. Patrzyła na niego wściekła albo rozstrojona uczuciowo. A za chwilę była znowu inna. Nic takiego się nie stało – myślała.                                                                       
     I wreszcie pewnego dnia była szczęśliwa, że Dariusz ją zauważył i się uśmiechnął. Znała jego zainteresowania i one jej imponowały.
     Tamara od pewnego czasu obserwowała tego wysokiego i jak oceniła, przystojnego chłopca, ciągle się spieszącego, zamyślonego i jakby zmartwionego. Już kilka razy spotykali się na korytarzu w czasie przerwy, lecz on nie zwracał uwagi na dziewczęta. Nie wiedział więc, że interesu- 
je się nim czarnowłosa, o zielonych oczach, nieznana mu osobiście, koleżanka szkolna z trzeciej klasy technikum. Ona zaś idąc do szkoły, każdego ranka rozglądała się, czy go gdzieś nie ujrzy. Na myśl, że  to  może  się  zdarzyć,  serce  jej  spieszyło  się 
i  niepokoiło.  Z  tym  niepokojem wchodziła do sali lekcyjnej, myśląc, czy uda się jej spotkać Darka 
w przerwie między lekcjami. Nastawiona pesymistycznie, uważała, że raczej nie, mając nadzieję, że będzie odwrotnie. Gotowa była wykonać nawet z papieru model samolotu i puścić w jego kierunku, byle by on ją spostrzegł. Ale poza opowieściami starszego wujka, nic poza tym o lataniu nie wiedziała i latanie dla niej nie było zbyt ważne. Przynajmniej do pewnego momentu.            
     Natomiast zainteresowanie Dariusza modelarstwem lotniczym i lataniem w ogóle było tak silne, że poza nim nie widział świata. Koledzy wołali na niego „Lotnik” lub „Ikar”, czym się nie przejmował, raczej czuł się zaszczycony. Posiadał już szeroką wiedzę na temat współczesnego lotnictwa i uważał, że klub szybowcowy i modelarstwa lotniczego, na zajęcia którego uczęszczał od dawna, ułatwi mu start na prawdziwym, szybkim samolocie. Był zdrowy 
i sprawny fizycznie, biegał i grał  
w koszykówkę. Jego pasją były też podróże kosmiczne, o których  astrofizycy  pisali  ciekawe  artykuły,  oraz... marzenie o małym, indywidualnym środku lokomocji dla każdego człowieka, umożliwiającym poruszanie się po ziemi i w powietrzu. Takiego, który nie wymaga długich pasów startowych, może wznosić się i lądować poziomo  i  pionowo,  nie  jest ciężki, zmieści się w normalnym garażu, może stanąć na chodniku i na wodzie, i nie hałasuje, doskonale radząc sobie z powszechnym ciążeniem 
i nie pożera łapczywie paliwa. Jednym słowem ideał. Zdawał sobie sprawę, że to iluzja, ale w ten sposób czuł się wolny 
i niezależny. To młodzieńcze zafascynowanie wolnością i ucieczką od ciążenia dawało mu poczucie wyższości nad ziemskimi sprawami; chociaż był realistą, potrafił oddalić się od szarego, brudnego chodnika i skryć po drugiej stronie słońca.                                                                   
     Stało się to nagle i zostało zaplanowane przez Tamarę z pełną świadomością. Uważała, że nie wypada jej zaczepiać chłopca i mówić, że ona by 
z nim nawet mogła zebry paść, niechby on tylko zechciał się z nią umówić. Postanowiła więc, że zrobi coś takiego, jak to bywało, w dawnym stylu, że nie chusteczkę, ale zeszyt przed nim upuści, może on go podniesie. Wtedy będzie okazja coś powiedzieć, zwrócić na siebie uwagę. Wprawdzie korytarz szkolny jest wąski i zeszyt może podnieść ktoś inny, ale spróbować można.
     W czasie dużej przerwy poszła więc z koleżanką 
w kierunku sali dydaktycznej nr 220, w  której Darek  miał często lekcje. Dość długo spacerowały po korytarzu, a on jakoś się nie pojawiał. Już obie zaczęły wątpić, czy go zobaczą. Nagle odezwał się dzwonek. Tamara stanęła 
w miejscu, przestraszona i zawiedziona. I chociaż nie chciała, upadły jej dwa zeszyty. Nie widziała Darka, nie widziała zeszytów; przez sekundę, może dwie nie wiedziała, co się dzieje, a kiedy już chciała się schylić i podnieść te nieszczęsne notatki, ujrzała uśmiechniętą twarz Darka. Właśnie miał je w ręce i prostując się, podał patrząc Tamarze prosto w oczy. Zarumieniła się i uśmiechnęła starając się spojrzeć mu w oczy.
     – Czy to możli... – nie dokończyła. „On chyba 
z nieba spadł” – pomyślała. – Dziękuję – wypowiedziały jej szczęśliwe usta, pełne uśmiechu.
     – Wszystko jest możliwe – odpowiedział śmiało. – Tak myślę.  Szkoda, że już dzwonek – dodał, ale ani on ani ona nie powiedzieli: Są następne przerwy, może się spotkamy? Oboje jednak byli przekonani, że tak będzie. Tymczasem pani profesor Wanda Domanowska poleciła klasie, 
w której było więcej dziewcząt niż chłopców, spakować zeszyty i przybory szkolne, 
i poinformowała, że idą do „pedałówki” na odczyt profesora astronomii z UMK w Toruniu i już dzisiaj nie wrócą do szkoły. Tamara natychmiast poczuła się chora. Znowu zaskoczona i przerażona nie wiedziała, co ma robić, chociaż chciała jakoś temu przeciwdziałać.
     – Ale ja nie mogę, pani profesor – powiedziała 
z bólem. Pani Domanowska spojrzała z niepokojem na dziewczynę i niczego nie zauważyła, nie domyśliła się, o co chodzi.
     –  Co ci jest, skarbie? – zapytała. – Dlaczego nie możesz?
     – Bo ja, pani profesor... –  nic jej nie przychodziło do głowy. Spąsowiała i patrzyła bezradnie na panią, która uczyła ich historii.
Dziewczęta zaczęły parskać śmiechem, a chłopcy pobekiwać.
     –  Nie widzę powodów bym miała cię zwolnić – stwierdziła profesorka.
     Tamara już nic nie powiedziała. Kiedy wyszli na ulicę Sempołowskiej 
i szli w stronę Płockiej, obejrzała się kilka razy, ale nikt jej nie wołał, nie wyglądał za nią z okna szkolnego gabinetu. „To znaczy, że Dariusz siedzi gdzieś tam 
w klasie i może w ogóle o mnie nie myśli.
Co on zrobi, jak mnie nie spotka? A może nie będzie mnie szukał?”– zastanawiała się Tamara.
     Darek jednak szukał tej „wdechowej” koleżanki. Nie wiedział, że już jej nie ma w  szkole. Spotkał  Bogdana Wiśniewskiego z  zaprzyjaźnionej IIc, ale nic mu nie powiedział o Tamarze. Uważał, że nie ma jeszcze o czym; Bogdan  był  już  poinformowany  przez  swoją  koleżankę Terenię i zaraz zaczął:
     – Nie spotkasz jej, poszła z klasą na odczyt. 
     Poczuł się zaskoczony, jakby przyłapany na czymś niewłaściwym, krępował się i jąkał: – Nnnnie chodzi… Niepotrzebnie, ponieważ Bogdan był kolegą, który wiele rozumiał i bez wyraźnego powodu niczemu się nie dziwił. 
     – Wiesz, gdzie ona mieszka? – spytał. Nie czekał jednak na odpowiedź Darka. Sam mu powiedział: – Na Starym Rynku, niedaleko kościoła świętego Jana Chrzciciela. Mogę ci pokazać. Nawet niedaleko od Tereni. Wiesz, tego kościoła, który w XVIII wieku był prawie do jednej trzeciej wysokości zalany wodą, jak była ta wielka powódź… Darek nie słuchał, nie wiedział nic o żadnej powodzi, ale datę na murze kościoła św. Jana od strony Wisły widział i pamiętał. 
Nie starał się dowiedzieć, o co dokładnie chodzi.
     –  Wiesz... to nie wypada, czy ja wiem, może mi się uda zobaczyć ją 
w szkole. Nie będę wystawał pod bramą, bo jeszcze mnie ktoś…
     –  Co nie wypada, po co masz czekać. Kuj żelazo póki się nie topi.
     – Dzisiaj mam zajęcia w klubie, potem muszę się pouczyć z matmy, bo wiesz przecież, że mam klasówkę...
     – A ja nie mam? Też mam. Jak chcesz, ale mówię ci, nie zwlekaj bo ją stracisz. Wiesz jakie ona ma powodzenie? I popatrz, wybrała ciebie. Człowieku, taka dziewczyna...
     – Mówisz tak, jakby tylko dziewczyny wybierały. Ja też mogę wybrać. Ode mnie też może coś zależeć – powiedział Darek pewnym głosem. – Jeżeli ona jest taka, że łatwo wybiera, to ja wolę latanie na szybowcu.
     Tak powiedział, lecz w jego głowie odezwał się dziwny sprzeciw, i zarazem nakaz, by posłuchał Bogdana. Pomyślał: „Takiego uczucia jeszcze nie przeżywałem. Ja ją widzę... Nagle gdzieś znika, zapominam jak wygląda... Chcę zobaczyć... Coś mnie do niej ciągnie. Może nie pójdę dzisiaj do klubu...” 
I wbrew temu, co mu mąciło w głowie, dodał:
      – Jak będziesz widział się z Teresą, to powiedz jej, żeby porozmawiała na ten temat.
     –  Na jaki temat? – zapytał Bogdan. – Że za łatwo wybiera?
     –  Nie udawaj, przecież wiesz, chcę się z nią spotkać.
     –  No, to mów zaraz. Powiem Tereni, a tymczasem możemy się tam przejść po lekcjach, zobaczysz przynajmniej, który to dom.
     Dariusz nic na to nie powiedział. Rozeszli się do klas. Wiedział jednak, że się spotkają po zajęciach, przecież mieszkali w sąsiedztwie.
      Po obiedzie Darek sam przyszedł do Bogdana. Na jego widok kolega uśmiechnął się na całą szerokość geograficzną. Zrozumiał, że Dariusz wpadł. Został pokonany przez dziewczynę, której nie zauważał. I to tak szybko.
     – Na wszelki wypadek radzę ci, abyś kochał ją 
z umiarem, bo możesz... – Bogdan nie zamierzał skończyć zdania, śmiał się.
     – Bo co? Co mogę?
     –  Na razie nic nie możesz, ale nie zrób sobie krzywdy - powiedział Bogdan.
      – Żartujesz. Ja krzywdy? Przecież ja jej jeszcze nie kocham, poza tym... Poza tym jego pasja była wciąż jeszcze najważniejsza, oczywiście obok nauki szkolnej.
     Tamara mieszkała w piętrowym domu, 
w narożniku Rynku po wschodnio-południowej stronie, a trzy domy dalej koleżanka Bodzia.
     Darek przez kilkanaście sekund wpatrywał się 
w brązowe, odrapane drzwi wejściowe, jakby chciał ją w nich ujrzeć albo zapamiętać to wejście, utrwalić jak na kliszy fotograficznej. Nie powiedział zdziwiony: „Ach to tu ona mieszka”. Do tej „zaczarowanej furty” było jakieś pięćdziesiąt metrów. Nagle uzmysłowił sobie, że mogłaby się w niej ukazać, i co wtedy? Natychmiast odwrócił się na pięcie i spojrzał w okno wystawowe rzeźniczego sklepu, w którym kilka osób stało w kolejce po słoninę i mięso, czy może kiełbasę, ale raczej nie wiadomo za czym, bo haki były w trzech czwartych nagie. Darek kojarzył ten sklep ze sklepem rzeźniczym, pokazanym w filmie „Pamiątka 
z Celulozy” według książki Igora Newerlego. Na samym rogu ulicy, nad drzwiami świński łeb. Do którego pewnie chodził Szczęsny. Nieszczęsny. Nawet mu się śnił łeb świni na szyldzie. Bogdan jakby zauważył to i powiedział:
     – Rzeczywiście, nie będziemy tu stać, jak na weselu. Wiesz co, wstąpmy do Ryśka Kolasa – zaproponował. Powiedział, że będzie na nas czekał.
      – Może innym razem. Dzisiaj, wiesz, nie mam czasu.
     – Będzie u niego również Janek Wieczorkiewicz. Pogadamy 
i powtórzymy trochę matmę. Mówię ci, warto.
     –  Wiem, że warto, ale dzisiaj muszę być w klubie. Mam czas tylko w nocy.
     –  Przecież cię nie przywiązali do tego klubu.
     Od strony bulwaru nad Wisłą szedł Rysiek i widząc ich przed sklepem, pokiwał im ręką. –  Za kwadrans 
u mnie – zawołał i poszedł dalej.
     – No widzisz, mówiłem ci. Chodź... – upierał się Bogdan 
     Darek jednak nie poszedł z Bogdanem. – No, to do kolacji – powiedział i odszedł. Bogdan był wkurzony. Inaczej to sobie wyobrażał. Planował, że od Ryśka skoczą do Tereni, będzie tam Tamara i we czworo porozmawiają. Sam jakoś nie miał odwagi. Tymczasem Rysiek zaprosił swoją koleżankę.
Powiedział krótko: – Chłopaki, to zabieramy się do roboty. 
     Jego koleżanka też rozwiązywała zadania.
     Kiedy Bogdan wyszedł, Rysiek poszedł z Beatą do kina. Darek był       
w klubie. Spóźnił się i instruktor zatańczył z nim oberka.
     Tego wieczoru Darek czuł się tak, jakby go grypa chwytała albo przyczepił się do niego jakiś inny wirus. I był to raczej jakiś inny wirus, siejący spustoszenie 
w uczuciach. Po powrocie z klubu nie umiał sobie znaleźć miejsca. Wszystko go drażniło, wydawało się niepotrzebne
 i małe.  
     Obraz Tamary znowu to pojawiał się w jego wyobraźni, to znikał i Dariusz nie potrafił sobie poradzić z nachalnością objawiającej się 
i znikającej twarzy dziewczyny. „Może to tylko jakaś zjawa” – myślał, zdając sobie sprawę, że dzieje się 
z nim coś dziwnego. Nie sądził, że to takie ważne, że 
i zainteresowanie lataniem i znajomość z tą nadzwyczajną dziewczyną są równoważne. W ten sposób wszedł w konflikt sam  z sobą. Jeżeli jedno 
i drugie posiada taką samą wartość, to jak wybierać? Skąd wziąć tyle czasu, aby starczyło dla Tamary i na zajęcia w klubie? Być z dziewczyną, ale nie zrezygnować 
z latania... Okazuje się, że to nic nowego. Tyle razy czytał o miłości. 
I teraz on sam… A jeszcze trzeba zdać maturę. Gdyby to były skrzydła Archanioła, przyczepione do jego ramion albo wreszcie ten rewelacyjny silnik odrzutowy, o którym tyle myślał, to miałoby znaczenie pierwszorzędne, wtedy by zaoszczędził trochę czasu, a tak, on kochający rzeczywistość stale się zmieniającą, doskonaloną, odkrywaną 
i dopasowywaną do odkrytych i nie odkrytych praw, on dał się złapać jak dziecko, jakby na gorącym uczynku.  
     Pierwsze, naprawdę udane spotkanie obojga odbyło się dopiero po tygodniu. Długo  stali w  zimny wieczór w pobliżu  owej „furty do miło-
ści” na Starym Rynku, a kiedy zmarzli, spacerowali. Darek opowiadał Tamarze takie historie, że Tamara co chwilę powtarzała: „Ale ty masz fantazję”, a fantazję to on rzeczywiście miał. Pod wpływem tej ciemnowłosej bogini, o włosach ściętych jakby w kancik (takie fryzury panie nosiły przed wojną), nieco dłuższych z boków a krótszych z tyłu głowy, o oczach ze szlachetnych kamieni, topaz, szmaragd… nie znał się na kamieniach, które świeciły mu prosto w jego oczy, mówił jak natchniony, chodząc ze swą pięknością, najpierw po ziemskich parkach 
i ogrodach, a później latając z nią w Kosmosie, aż do planet, na których żyją rozumne, przyjazne ludziom istoty. Tamara była zachwycona, pełna podziwu, uwiedziona. Nie sądziła, że ten wydawało się, nieśmiały chłopak, jest taki... Toteż, gdy już nie mógł wytrzymać i wreszcie ośmielił się ją pocałować, ona nie wzbraniała się, poddała się jego manipulacjom wykonywanym ustami i niespokojnymi rękami. Stare domy na Starym Rynku we Włocławku były świadkami niejednej historii romantycznej, ale takiej jeszcze nie, bo nikt nie śmiał się całować pod bramą, gdzie święty Jan palił fajkę i malował swój obraz świętego. Domy zaczęły drgać jakby miały miejsce podziemne wstrząsy. W pewnym momencie pogasły nawet ciemno świecące latarnie.
     Tak to się zaczęło.
     A jak skończyło?
Dlaczego miałoby się skończyć.
     Wkrótce po pierwszym zauroczeniu nadeszło drugie. Najważniejsza była Tamara. Zainteresowania lataniem Darek ograniczył do latania szybowcem i podróżowania w wyobraźni. Tamara postanowiła nie przeszkadzać mu w jego przygotowywaniu się do startu w kosmos. Wiedział jednak, że za dużo chce. Człowiek nie potrafi wszystkiego. Musiałby mieć ze dwie głowy, dwie pary rąk i dwie pary nóg, chociaż tyle. Pokochał literaturę fantastyczno-naukową.                
     Spotykali się niemal na każdej przerwie. Stali się parą papużek-nierozłączek. Zawsze razem. Wszędzie razem. W końcu życie ułożyli sobie według własnego przepisu i nigdy się nie rozstali. Gdy już byli pewni siebie i ufali sobie, nie wprowadzali zbyt dużych zmian w tym przepisie, akurat im odpowiadał.
      Razem zdawali maturę, razem wybrali się na studia. Oboje ukończyli uniwersytet w Toruniu; on astronomię, ona polonistykę. Stali się prawdziwymi rzecznikami nauki i postępu – można powiedzieć górnolotnie. Ciążyli jedno ku drugiemu i pisali historię swojego życia od pierwszego do następnego aktu. Potrafili odnosić sukcesy. Ale Darek nigdy nie zapomniał, kim naprawdę chciał być. Latał na szybowcach, a kiedy widział odrzutowce, śmigające po jego astronomicznym niebie, na którym szukał nowych planet i gwiazd, spodziewając się, że może odkryje planetę podobną do Ziemi, i wiedział, że w żadnym go nie ma, napływały mu łzy do oczu. Na szczęście miał przyjaciół wśród lotników. Bywał więc   w bazie na lotnisku w Powidzu, a nawet latał na migach jako pasażer i przelatywał nad rodzinną krainą między Trzemesznem a Żninem. I mówił, że latanie uczy pokory. On był wobec niesprawdzonych mocy pokornym sługą i mądrym nawigatorem. Bywało, że śmigały mu przed oczami samoloty z okresu II wojny światowej: RWD, hitlerowskie i angielskie myśliwce, 
a w nich Polacy; widział je na niebie i w książkach, także Janusza Meissnera, czuł w sobie siłę i słabość, siadał za sterami wymarzonej maszyny, ustawiał się na pasie i startował goniąc uciekającą przestrzeń. Nowe maszyny tak szybko latały, że trudno było je zauważyć. A na starszych to on dociskał i podnosił dźwignię, regulował przepustnicą dopływ paliwa, rwał do przodu, by opuścić twardy dzień na ziemi i miękko wznosić się do chmur, przebić je na wylot i mknąć      w górę, by zrobić beczkę, a może bawić się korkociągiem, przelecieć pod mostem, zwalić z nieba wroga… Mówił wtedy, że nigdy nie ma się tak do końca tego, czego się pragnie, może nie najbardziej, ale…
     Popularyzował astronomię. Kilka razy przyjeżdżał 
z prelekcjami do Planetarium w Chorzowie, jeżeli 
w żoną w weekend, to spali w hotelu PTTK w Parku Kultury, szli na kawę do kawiarni Przystań i nadal byli marzycielscy. Wciąż odkrywali nowe uroki życia, 
a kiedy jechali kolejką linową Elka do Wesołego Miasteczka, cieszyli się jakby mieli po naście lat. Tamara pytała się czasem Dariusza, jak się czuje, 
a on jej odpowiadał, że jak wtedy, gdy ją poznał.
Tamara dodawała: – Ja też. I powiem ci, dzięki temu zachowaliśmy jeszcze sporo energii i młodości, i mam nadzieję, że nie wyglądamy, jak byśmy mieli tyle lat…
     Życie spędził w znacznej mierze na siedząco, nad mapami nieba i przy teleskopie, pracował dwa lata 
w obserwatorium w USA, ale nie miał tyle szczęścia, co Wolszczan i nie odkrył nowej planety.

Kiedy instalowano polski teleskop dla Uniwersytetu Warszawskiego na chilijskiej pustyni Atacama, Dariusz za kilka lat odchodził na zasłużony wypoczynek. Nie  żałował  lat,  bo  przepracował  je  owocnie,  ale  coś go w środku  kręciło. Był  gotów polecieć do Chile i spędzić kilka miesięcy na pustyni, zaglądając przez okno teleskopu w Kosmos i wypatrując bliźniaczego układu planetarnego, może tego, który w 2008 roku odkryli polscy astronomowie.
     I pomyślał też, że gdyby zerwał z Tamarą, pewnie też by teraz się zastanawiał, może tam w górze, czy dobrze w życiu wybrał, że mógł być szczęśliwy w miłości a zdecydował się… a wybrał latanie… Nie jest też powiedziane, że nie byłby szczęśliwy w miłości.  
     Po latach małżeństwa zwiedzali cmentarz na Nowych Powązkach      
w Warszawie, gdzie chowani są szeregowi bohaterowie wojen, herosi wielcy jak słońce, a także lotnicy i lotnicy-oblatywacze. Zatrzymali się przy kilku nagrobkach i modlili w ciszy własnych serc. Wpatrywali się w połamane śmigła, fragmenty skrzydeł i modlili jakby modlitwa miała przywrócić ich – lotników życiu i pozwolić na spełnienie nie do końca zrealizowanych marzeń. Ale właściwie to słowa tu były zbędne. Doskonale się rozumieli a milcząc podążali niebieskimi szlakami za tymi, którzy pokonywali ciążenie Ziemi i nie mieli pretensji do Isaaka Newtona, o to, że odkrył prawo ciążenia.
Ale wydawało się im, że gdyby nie odkrył przyciągania ziemskiego,  można by było latać bez niebezpieczeństwa gwałtownego spadku na ziemię.
     A w dniu kiedy autor zamierzał to opowiadanie przekazać do druku, dwudziestego trzeciego stycznia 2008 roku o godzinie 19.03, zdarzyło się… zdarzyło się… tak gwałtownie, tak boleśnie, jak nigdy dotąd…
takich rozmiarów, że na drugi dzień Tamara i Dariusz, po odprowadzeniu wnuków do przedszkola i szkoły, aby odciążyć dzieci pracujące od rana do późnego popołudnia, udali się do kościoła, by modlić się i trwać w bólu, i oddać hołd 20 bohaterom podniebnych szlaków.
     Po dwóch tygodniach pojechali też do Mirosławca, by na zapłakanym i poranionym miejscu, gdzie spadł samolot Casa, podchodząc do lądowania, zapalić znicze i złożyć kwiaty. Oddać hołd tym, którzy odeszli, ale pozostaną w pamięci, podziwiani i niespełnieni do końca.
     Bohaterowie przestworzy nie są nieśmiertelni. Są wielcy, piękni, wspaniali. Są wieczni.
      Najbardziej boli śmierć brutalnie wyszarpująca ludzi z życia, jakby… 
i ogarnia nas chwilowa bezradność i niemoc, aż znikają barwy i zapachy.
     Aż znów zacznie rodzić się nadzieja.                                 





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz