Szkoła piękna jak obraz fenomenalnego malarza
VIII Zjazd Absolwentów Szkoły Technicznej we Włocławku jest bezterminowo zawieszony; nowy termin zostanie ustalony i ogłoszony po ustaniu epidemii. Miał się odbyć
w 100-lecie Szkoły Technicznej.
Budynek Zespołu Szkół Technicznych we Włocławku przy ulicy Ogniowej 2 w ostatnich latach wypiękniał, można rzec iż ubrał nowe szaty na wielką uroczystość.
Cokolwiek byśmy w tej sytuacji powiedzieli, to i tak nie wyrazimy naszych uczuć, które próbują budować mur ochronny i za z tym murem przybliżać się do lat szkolnych. To niesamowicie ważne miejsce, które jest poligonem rakietowym. Stąd startowaliśmy w kosmos, najpierw przygotowując się do tego startu, zużywając paliwo
i wykorzystując zapasy energii. A potem nastąpił start... Podobnie jak właśnie w tych dniach... Bo śmiało, chociaż z niepewnością, zmierzaliśmy do celu: do zdania egzaminu dojrzałości!
i wykorzystując zapasy energii. A potem nastąpił start... Podobnie jak właśnie w tych dniach... Bo śmiało, chociaż z niepewnością, zmierzaliśmy do celu: do zdania egzaminu dojrzałości!
W 100-lecie Szkoły Technicznej nad Wisłą chciałbym moje opowiadania poświęcić właśnie tej zasłużonej dla oświaty placówce naukowo-technicznej. Napisane zostały przed laty, oparte są na wielu faktach z życia młodzieży tej szkoły. Myślę, że wciąż aktualne, przynajmniej w części.
Jestem absolwentem Technikum Przemysłowo Pedagogicznego. To była klasa elektryczna IIIc.
Piękni buntownicy
Co oni w
czasie swojej edukacji nawyrabiali. To są uczniowie? To są panowie. To są
magnaci lekkiego życia. Nie. To są bezmyślni przepowiadacze przyszłości. Nie.
To są geniusze. Prawie. To prawie jest niewielkie, ale jest. To jest młodzież
wyborowa.
Detektywi
Scotland Yardu wyznaczyli nagrodę dla tego, kto znajdzie takich uczniów w
przyszłości.
Przyszli
do tej szkoły, bo im się podobała, jak dziewczyna: pełna urody, zgrabna,
atrakcyjna, słynna z mądrości, dająca perspektywy. Pragnęli czegoś więcej, niż
chodzenie po słupach, izolowanie przewodów elektrycznych, usuwanie zwarć w
instalacjach elektrycznych, czy w trzech przypadkach dreptanie wokół
generatorów synchronicznych, spisywanie aktualnych wskazań przyrządów pomiarowych
i ziewanie. Dlatego powzięli postanowienie, że jeszcze czas na robotę, jeżeli
można skorzystać z możliwości wzbogacania swojej wiedzy. Posiadali już zawód
elektromontera i zamierzali zostać technikami z uprawnieniami do nauczania w
szkołach zawodowych. Mogliby więc wybierać... Po zdaniu egzaminów wstępnych
poczuli się, jakby tę przedtem zamkniętą dla nich furtkę, nagle ktoś otwarł i zaprosił
do wejścia. Kiedy już znaleźli się w zespole klasowym, większość
potrafiła wyczuć odpowiadający im smak wiedzy, drażniący zakończenia połączeń
między elementarnymi częściami mózgu, stanowiącymi drogi przepływu
i miejsca gromadzenia informacji. Niektórzy jednak pozostawali w tyle, nie umieli poradzić sobie
z pewnymi przedmiotami nauczania, dla nich dość trudnymi. Ale nie chcieli też pogodzić się z panującą w klasie atmosferą, gdy już nieco okrzepli. Odkryli bowiem, że nie tylko uczyć się powinni, ale także przyjemnie żyć. Te trudności miały wpływ na ich psychikę i w konsekwencji na zachowanie. Niemalże podświadomie postanowili walczyć o swoje, każdy oddzielnie. Nie byli jednakowi, różnili się między sobą zdolnościami, szybkością reakcji na zewnętrzne bodźce, siłą fizyczną, spontanicznością i dziesiątkami innych cech ich charakterów. To jeszcze były czasy arogancji i demonstrowania siły.
i miejsca gromadzenia informacji. Niektórzy jednak pozostawali w tyle, nie umieli poradzić sobie
z pewnymi przedmiotami nauczania, dla nich dość trudnymi. Ale nie chcieli też pogodzić się z panującą w klasie atmosferą, gdy już nieco okrzepli. Odkryli bowiem, że nie tylko uczyć się powinni, ale także przyjemnie żyć. Te trudności miały wpływ na ich psychikę i w konsekwencji na zachowanie. Niemalże podświadomie postanowili walczyć o swoje, każdy oddzielnie. Nie byli jednakowi, różnili się między sobą zdolnościami, szybkością reakcji na zewnętrzne bodźce, siłą fizyczną, spontanicznością i dziesiątkami innych cech ich charakterów. To jeszcze były czasy arogancji i demonstrowania siły.
W
pierwszej klasie byli niesforni, czasem nieobliczalni, pełni wigoru, ale też i
radosnego stosunku do rzeczywistości. Mniej ruchliwi fizycznie i umysłowo
starali się dostosować, ale także chcieli mieć wpływ na pozostałych; szybcy
chcieli być wszędzie i mieć wszystkich wokół siebie. Tak naprawdę to tylko
nauka była ważna i zdawali sobie z tego sprawę, chociaż bywało różnie. Aby
doprowadzić się do pełnej sprawności umysłowej po uciążliwych zajęciach
dydaktycznych, potrzebowali odprężenia, rozrywki, nawet prymitywnej, byle była.
Ciekawi świata i chętni do wywracania rzeczywistości na opak, postępowali jak
się zdarzyło. W takich
chwilach nie bardzo chcieli panować nad sobą. Nie mieli na to ochoty; łatwiej
było unosić się na fali własnych, zmiennych uczuć, niż podporządkować się
obowiązującym regułom, regulaminom, porządkowi narzucanemu przez opiekunów. Na
każde przywoływanie do ładu i składu, wystawiali swoje
długie nogi i języki, aby doszło do konfrontacji
z przeciwnikiem ich zachowania;
pokazywali swoje jeszcze dobre zęby, buczeli lub podskakiwali ze śmiechu. Ale
to nie była hardość i
złośliwość. A co to było? – pytał nauczyciel nauczyciela.
Można by
rzec, że było to wielkie nacieranie spiętrzonej kry na filary wielkiego mostu
i dopasowywanie życia do swoich wymagań, co z góry oznaczało sukces i porażkę, oczywiście, gdyby w porę się nie zreflektowali.
i dopasowywanie życia do swoich wymagań, co z góry oznaczało sukces i porażkę, oczywiście, gdyby w porę się nie zreflektowali.
Demokratyczny dingo. Spory facet. Wrażliwa
i zdyscyplinowana wychowawczyni powiedziała: Wiecie, co to oznacza? Staczacie się z równi pochyłej, chociaż nikt z was do tego się nie przyznaje. Jesteście niedojrzali, zieloni, trudno mi się w tym rozeznać. Tak nie może być. Jak więc chcecie zdać maturę? Korespondencyjnie, żebyście nie musieli stawać przed nauczycielami? Maniery macie takie, że moje ręce same opadają, nawet nie trafiają do kieszeni albo zwijają się w pięść. Mam wrażenie, że was prąd poraża albo już poraził i nie umiecie się z tego wydostać. Wkrótce może dojść do zwarcia i zniszczenia... Mam mówić dalej? Proszę bardzo. Nieład w waszych głowach uzupełniacie niby dobrym humorem albo kpiną, albo ironią, która wcale ironią nie jest. Nie wiadomo też, czy chcecie się uczyć, czy jesteście tacy zdolni, że umiecie tylko na tróję. Czy wy siebie lubicie? Wątpię i mogę wam to udowodnić. Nie? W porządku. Szkołę traktujecie jak epizod w waszym życiu.
i zdyscyplinowana wychowawczyni powiedziała: Wiecie, co to oznacza? Staczacie się z równi pochyłej, chociaż nikt z was do tego się nie przyznaje. Jesteście niedojrzali, zieloni, trudno mi się w tym rozeznać. Tak nie może być. Jak więc chcecie zdać maturę? Korespondencyjnie, żebyście nie musieli stawać przed nauczycielami? Maniery macie takie, że moje ręce same opadają, nawet nie trafiają do kieszeni albo zwijają się w pięść. Mam wrażenie, że was prąd poraża albo już poraził i nie umiecie się z tego wydostać. Wkrótce może dojść do zwarcia i zniszczenia... Mam mówić dalej? Proszę bardzo. Nieład w waszych głowach uzupełniacie niby dobrym humorem albo kpiną, albo ironią, która wcale ironią nie jest. Nie wiadomo też, czy chcecie się uczyć, czy jesteście tacy zdolni, że umiecie tylko na tróję. Czy wy siebie lubicie? Wątpię i mogę wam to udowodnić. Nie? W porządku. Szkołę traktujecie jak epizod w waszym życiu.
Nie widzicie, że to fundament? Uważacie się za
najważniejszych. Pycha wychodzi wam przez dziury w skarpetach. Pycha odpycha,
wiecie
o tym? Na dowcip odpowiadacie dowcipem w
nieodpowiednich miejscach i sytuacjach. Na każdym kroku widoczny brak
zdyscyplinowania. Dlaczego nie jesteście pogodzeni z rzeczywistością? Przecież
świadomie wybraliście tę szkołę. Śmiejecie się z własnych dowcipów, a niektórzy
nawet płaczą z tego powodu, tak im się chce śmiać z tego, co opowiedzieli. Na
zebraniach kłócicie się i nie potraficie sobie przyznać racji. Jesteście
prokuratorami w stosunku do waszych przeciwników w dyskusji. Postępujecie jak
zawadiaki. Słyszałam nawet o różnych potrąceniach, zaczepkach młodszych
kolegów. To są już szczyty. Jak tak dalej pójdzie, to niektórzy z was będą musieli
pożegnać się ze szkołą. Są jednak takie sprawy, że stajecie w ich obronie
i potraficie walczyć o swoje. Tu jesteśmy zaskoczeni. I słusznie. Potraficie się cieszyć z dobrych stopni. Ale też sami mówicie, że wasza klasa ma charakter. Jaki charakter? Że jesteście bulgocącą wodą w rzece? Niektóre lekcje są dla was małymi dramatami, inne zaś teatrem rozrywki. Dlaczego? Bo niektórzy nie uczą się systematycznie. Bo koledzy im nie pomagają. Obojętnie jaki przedmiot, jaki nauczyciel, byle zdarzył się dzień dobrego samopoczucia. A ty co znowu notujesz? – zwróciła się do Leszka Nietego. – Pisz, gdy będzie podany temat lekcji. Jak długo to potrwa? Macie jeszcze tylko parę lat. Zatem pora na zmianę waszego postępowania...”
i potraficie walczyć o swoje. Tu jesteśmy zaskoczeni. I słusznie. Potraficie się cieszyć z dobrych stopni. Ale też sami mówicie, że wasza klasa ma charakter. Jaki charakter? Że jesteście bulgocącą wodą w rzece? Niektóre lekcje są dla was małymi dramatami, inne zaś teatrem rozrywki. Dlaczego? Bo niektórzy nie uczą się systematycznie. Bo koledzy im nie pomagają. Obojętnie jaki przedmiot, jaki nauczyciel, byle zdarzył się dzień dobrego samopoczucia. A ty co znowu notujesz? – zwróciła się do Leszka Nietego. – Pisz, gdy będzie podany temat lekcji. Jak długo to potrwa? Macie jeszcze tylko parę lat. Zatem pora na zmianę waszego postępowania...”
Młodzież
dość uważnie wysłuchała wystąpienia pani profesor –wychowawczyni klasy.
Zapanowała
względna cisza. Nie przejęli się za bardzo jej słowami, ale wzbudziły one
zainteresowanie u większości uczniów. Pani jednak spodziewała się dyskusji,
wymiany zdań, wyjaśnień, tłumaczenia się
i przyrzeczenia, że da się wszystko poprawić.
Że rozumieli, iż jeśli nie, to pożądany sukces zespołu klasowego jest
przekreślony. Byli na początku drugiego roku. To, co pani mówiła dotyczyło
przeszłości, ale warto przypomnieć i ostrzec. „Ostrzegam” – zakończyła.
„O czym
tu jeszcze mówić?” – zastanawiała się wychowawczyni. Nie chcieli się martwić
trudnymi sprawami dyscypliny. Zbyt niewygodne i dokuczliwe.
Tak
naprawdę to oni widzieli się zupełnie inaczej. Najpierw przyznali sobie
klauzulę uprzywilejowania
z tytułu młodości, a potem według niej postępowali
i
oceniali świat i ludzi.
Po
podaniu tematu lekcji czekali na ciąg dalszy. Czy będą pytani? Czy może tylko powrót
do tego, co było i nowy materiał? I czekali
na słowa zaczepki. Nikt im nigdy tak nie
powiedział, ale oni słowa niektórych nauczycieli w ten
sposób rozumieli: „No
i co byki krase, jak tam, daleko macie do swoich panien?”
Albo: „No i co, byki krase, nie stać was na więcej? No to zobaczymy.” I
posypały się dwóje, czyli negatywy, nie koniecznie przy tablicy, a uszy puchły
albo więdły. Więc czekali. Odłożyli pióra napełnione atramentem, bo długopisy
były jeszcze w
pieluszkach i patrzyli na profesora, co powie, co zrobi. A on wcale ich nie
nazywał „bykami krasymi”, lecz mówił: „Panowie, otrzymacie więcej, pod
warunkiem, że będziecie się uczyć”. Jeśli zaś nadarzyła się sposobność do rozmowy,
nawet na temat poruszony przez profesora, rwali się do gadania i nad głowami
unosił się las rąk, w kilku przypadkach nawet się zazielenił w wyniku czekania.
Dlatego, bo chcieli, aby dzień toczył się według ich nastrojów, był wypełniony
więcej niż dropsami. Pytali lub mówili, że to powinno być tak i tak, że
ponieważ, gdyż albowiem i tak dalej
i tym podobne. Ale po ciekawym wykładzie
zdarzały się też cisze, takie nisze, że nauczyciel mógł oniemieć, myśląc, że
wszyscy mu umarli. To go przerażało, patrzył i pytał oczami, i widać było, jak
się w nim krew burzy, gdy jednak zorientował się w czym rzecz, był zachwycony,
że to nie nieuki, że on naprawdę mówił do tak bardzo zainteresowanych
słuchaczy, że zapomnieli oddychać. Mało tego, mówił do zasłuchanych i duszących
się wiedzą. Oni wszyscy pilnie notowali, co on im wykładał. Pewnego razu
widząc, że oni piszą i piszą, poprosił Staszka Kwasa, aby przeczytał, co
napisał. „Całkiem dobrze, sam bym lepiej tego nie zrobił – powiedział profesor.
– Jeżeli każdy z was tak notuje, to na studiach nie będziecie mieli żadnych kłopotów”.
Były więc lekcje z autorytetem i byli
nauczyciele
z autorytetem. Przypadków negatywnych nie stwierdzono. Może tylko
niektóre były trochę pochmurne. W takich właśnie sytuacjach, jedno
o czym uczniowie
myśleli to to, że tu wszystko jest za porządne i trzeba by zamieszać. Jak było
za dobrze, to chcieli aby było gorzej, gdy ich zdaniem działo się nie tak,
buczeli, że należy coś zmienić, poprawić. Bo byli jeszcze zmienni w swoich zamiarach. Starali się
postępować solidarnie, chociaż czasem głupio. Jeśli ktoś rozrabiał, popierany
był przez cichych i spokojnych dżentelmenów. Gdy dżentelmenowi zdarzył się
wypadek z ocenami, czy też wyskoczył taki delikwent, jak Filip z kukurydzy,
miał za sobą kolegów z klasy.
Klasa myślała
o wyższych studiach. Dla niektórych marzycieli cel ten znajdował się na drugiej
półkuli Ziemi, dla innych w zasięgu ręki.
To ich dzieliło i powodowało pewne zadrażnienia. Ale
chęć była. Kto był zarozumiały, bywało, że okazywał, iż jest lepszy, a inni
nikną w jego wyobraźni, ale gdy byli zbyt
dobrymi w miarę ludźmi, „Kanonik” Bogucki potrafił ukłuć, czasem się ciskał,
ale był serdecznym
i rzeczowym kolegą. „Jaś” nie krępował się, gdy potrzebował
pomocy. „Dula” martwił się, gdy nie zrozumiał jakiegoś problemu. Józek prosił
nauczyciela o powtórzenie przekazywanej myśli. „Zenwien” Wienconek rozumiejąc
wszystko, wciskał w treść lekcji dowcipy. „Młotek” Młotkowski wołał, że za
szybko nauczyciel mówi. Klaudia Głowacka prosiła czasem, aby pewne treści
podyktowano. „Literat” był w niebo wzięty na języku polskim. Rysiek Kotas
chętnie szedł do tablicy na matematyce. Rysiu „Suszek” Suchy na „pewu”
wymachiwał w marszu obu rękami najpierw w przód, a potem razem do tyłu i
śpiewał pięknym głosem „marsz saperów”. „Jaś” „Wieczór” Wieczorkiewicz lubił
mieć wszystko dokładnie zanotowane… „Należymy do pokolenia o szlachetnych dążeniach
– przekazał klasie złotą myśl Leszek. – Co z naszych dążeń się urodzi
przekonamy się dopiero po latach”. „To straszne, a nawet bluźniercze, że niektórzy
nie wierzą w pomyślną przyszłość – powiedział kiedyś Józek Kotas. – Życie nas
pochłonie i wyssie z nas wszystkie soki, ale póki mamy je w sobie możemy
poznawać świat, czemu nie... A świat jest piękny”. Filozofia tej młodzieży
obejmowała i uczucia, i sprawy materialne. Duch i rozum miały iść w parze i
gwarantować sukcesy. „Idziemy w nieskończoność” – martwił się Heniek „Górek”
Górczyński. „Będziemy się bronić nogami
i łokciami przed upadkiem” – mówiła
Klaudia. Niestały optymista Józek, dodawał: – „... aż wpadniemy
w nicość, ale
wyjdziemy z niej na ludzi”.
W końcu,
gdy doszli do ładu i składu, do wzajemnego zrozumienia, bo przecież tyle ze
sobą się nasprzeczali, nakłócili, to jednak pomagali sobie, jeden za drugim
szedł w ogień, ale gdy się rozstawali, żaden nie powiedział, że klasa była wspaniała,
zgrana, ale kłótliwa, nie wzywał straży pożarnej. Nikt jakoś temu się nie
dziwił.
W
zeszytach z matematyki, fizyki i maszyn elektrycznych powpisywali sobie
maksymy, na pamiątkę i jako żart. Mówili, że to są ich wytyczne.
Przedzierali się przez nowy materiał
nauczania, jak wilki przez knieje, zawsze go opanowując, jeżeli nie
indywidualnie, to z pomocą drugich, życzliwych kolegów. Ale czasem nikt nikomu
nie chciał pomóc.
A bywało, że nikt nikomu nie potrafił... i ta partia
materiału zalegała w ich
głowach jak jakaś niestrawność.
Kiedy
któryś się spóźnił na lekcję, był traktowany na równi z pozostałymi. Waldek
chciał inaczej, myślał, że może i mógł... Koledzy go bronili: „– On był u
dentysty i musiał długo czekać”. Gdy spóźnił się Waldek „Domar” Domaradzki,
klasa zbiorowo usprawiedliwiała go: „– On ma trudne warunki,
odprowadza siostrę do przedszkola.” W życiu nie miał takiej małej siostry. A
gdy Domaradzki narzekał, straszył kolegów, mówili: „Domaraka znów kraka”. Jak
wracał od lekarza Wiktor „Goń” Gońżewski
i usprawiedliwiał się, to oni profesorowi mówili: „– On zachodzi do tej asystentki pana doktora”. W czasie przerwy najczęściej brali się w zapasy słowne z Zenkiem „Zenwienc” Wienconkiem.
i usprawiedliwiał się, to oni profesorowi mówili: „– On zachodzi do tej asystentki pana doktora”. W czasie przerwy najczęściej brali się w zapasy słowne z Zenkiem „Zenwienc” Wienconkiem.
Najważniejszym dokumentem o znamionach
świętości, by dziennik lekcyjny. Nazywali go „Księgą podnieceń”. Kto mógł do niego
zajrzeć, wypisywał tajne wiadomości i przekazywał klasie. Wywoływał tymi
informacjami różne reakcje, czasem gniew, czasem smutek. Dlatego, że nie
wszyscy nauczyciele mówili, jakie oceny wystawiają. Niektórzy najpierw oceny
wpisywali do własnych notesów. Poza tym po pewnym czasie uczniowie zapominali,
co mają
w dzienniku...
Gdy nauczyciel
po sprawdzeniu obecności
i wpisaniu tematu lekcji nie zamykał dziennika, szły
w
ruch zeszyty. Wszyscy otwierali je, przerzucali kartki i chcieli zapamiętać
wszystko, co zdołali w nich zapisać. Najchętniej, gdyby to pomogło, zjedliby te
notatki. Słuch mieli dobry, więc gdy doszło do odpytywania, a pytania były
trudne, podpowiadali pytanemu, co absolutnie nie podobało się profesorowi. W
ten sposób można jednak było trochę zakłócić bieg lekcji i spowodować, że nie
wszyscy przewidziani do odpowiedzi zostali wywołani. Taki sukces też ich
zadowalał.
Pewnego razu pod przewodnictwem Waldka
Boguckiego „Kanonika”, każdy z nich wziął po jednym krześle z klasy, gdy nie
było akurat nauczyciela z powodu choroby i nikt nie przyszedł na zastępstwo,
i
tworząc szereg, wyszli ze szkoły na boisko szkolne, obiegli z krzesłami w rękach wokół boisko, usiedli
potem na nich w szeregu przed wejściem do budynku, a po krótkim odpoczynku
wstali i wrócili do sali lekcyjnej. To był dowcip, żeby nie było za nudno. Przewodniczący
stał przed szkołą i wołał: „Taś, taś, taś...”, a oni jak kaczki
gromadzili się przy matce. Wiara z innych klas patrzyła na nich z
niezrozumieniem, jednak gdy dowiedzieli się, że to taki żart, śmiali się, że
ściany... nie popękały. Tylko dwóch nauczycieli starało się ich wylegitymować.
Nie powiedzieli prawdy, zakoloryzowali całą sprawę i nie oberwali za bujanie.
Ktoś z nich powiedział, że ich sala lekcyjna
znajduję się chwilowo w trakcie malowania. To, co
Janek powiedział profesorowi było właśnie malowaniem.
Pod
koniec roku szkolnego w czerwcu, w klasie pierwszej, wybrali się na maliny.
Wiosna była ciepła, owoce dojrzały nieco wcześniej. Rok szkolny za parę dni się
kończył, więc… Przebywali za Wisłą, za Szpetalem w lesie, chyba z cztery
godziny. Każdy nazbierał spory kubek tych leśnych owoców. Wiara cieszyła się,
że sobie podjadła i jeszcze poje malin, tymczasem szef tego oddziału, za
podpowiedzią Janka Wieczorkiewicza, zaproponował żeby wrócili do szkoły i maliny
rozdali dziewczynom albo nauczycielom. Ci, którzy mieli dziewczyny i z nimi
chodzili, klaskali, bo pomysł im się spodobał. Inni woleli rozdać nauczycielom,
ponieważ to mogło procentować. Po zaciętej dyskusji, na drugi dzień wyszli na
przerwę
z kubkami malin i częstowali wszystkie uczennice. Koleżanki panienki
były zachwycone. Niektórzy chodzili dumni jak pawie. Kilku poznało sympatyczne
dziewczęta, z którymi potem umawiali się do kina. Zarozumialcy mówili: „I co
oni od nas chcą. My jesteśmy w porządku”. Heniek Górczyński upewnił się głośno:
też „Oni” to oczywiście nauczyciele, prawda?”
Już w trzeciej klasie, kiedy odbywali praktykę
w fabryce gwoździ i
drutu, mieli tyle czasu, że pewnego razu zachciało im się całą klasą pójść na
zabawę taneczną. Zaprosili dziewczęta spotkane na ulicy
i bawili się po
dżentelmeńsku do rana, odprowadzając je do domu.
A kiedyś
w pierwszej klasie w trójkę też Leszek, Wiktor i Heniek przeszli się nad Wisłą
pod mostem pilnowanym przez żołnierzy KBW. Ponieważ uparli się, że muszą
przejść dołem w poprzek na drugą stronę mostu, żołnierze ze skierowanym w ich
stronę automatami, odprowadzili ich na posterunek UB i tam dostali opeer,
odebrano im legitymacje szkolne, zawiadomiono dyrektora. Mogli być podejrzani o
sabotaż. Na szczęście dyrektor Jan Radomski był wyrozumiały i nawet się nie rozgniewał.
Do matury
przygotowywali się solidarnie. Czasem ktoś krzyknął: Cisza! Nic nie rozumiem!
Powtarzali materiał do rana.
„Szlachetne
czyny, wytrwałe dążenie do celu, ogień w działaniu, poczucie rzeczywistości, ale i humoru, siła oddziaływania na otoczenie,
gotowość do niesienia pomocy innym, zwalczanie
nieprawidłowości. Bądźcie tacy – mówiła pani psorka
i wychowawczyni w drugiej
klasie.
Kiedy
nadszedł moment ostatecznego rozstania, rozeszli się jakby jutro znowu mieli
się spotkać.
Czasem
jeden drugiego celowo zniechęcał do siebie, żeby mieć trochę spokoju i
samotności.
Pewnego
roku zebrali się w wolnym czasie żeby porozmawiać i wybrać wójta. Potrzebny był
wójt. Najlepiej żyje się, gdy jest przewodnik stada – ktoś powiedział, nie
wszyscy jednak chcą komuś podlegać. Należy
podkreślić, że chodziło o podporządkowanie się jednej osobie, sprawującej
funkcję przewodniczącego klasy. Niektórzy nie chcieli słuchać wójta, bo to
oznaczało zgrywanie kolektywu pod przewodnictwem. Rok już ze sobą wytrzymali.
Teraz chodziło o konsolidację. Powinni na sobie polegać – uważała
wychowawczyni.
Mądre kierownictwo
to połowa sukcesu – powiedział kiedyś pedagog do uczniów tej klasy,
a Waldek o
tym przypomniał. – Czyżbyś się spodziewał, że potrafisz być mądrym
kierownictwem? – uśmiechał się krzywo Rysiek Suszyński. I dodał: – Ja tam
potrafię taki być, a nawet więcej. Wybierzcie mnie, to się przekonacie. Rysiek
nie mówił tego poważnie.
Dominować nad całością, nad kolegami – to było coś…
Starał się o to Waldek Bogucki, co wcale nie musi być prawdą. Mawiał, że lepiej
rządzić niż wykonywać czyjeś polecenia. Koledzy zastrzegali się, że pewnie nie
w tej klasie. Lubił przemawiać. Posiadał ostry, silny głos. Był szczupły,
wysoki, z włosami blond wpadającymi w kolor zachodzącego słońca i mięsistymi
ustami. Potrafił przekrzyczeć wszystkich
w razie potrzeby. Z jego „taśmy”
odtwarzanej do publicznej wiadomości klasowemu zgromadzeniu, można było
odczytać zdecydowanie i chęć utrzymania ładu, także swobodę w działaniu, nadciągającą
burzę sumień, a nawet deszcz konfetti i śnieg dziewic... On nadawał się na przewodnika
stada. Ale czy tego? – Na wójta go wybierzmy – krzyczał Stachu „Kwas”. – Na
realizatora naszych pomysłów, przy naszym współudziale – dopowiedziało złośliwe
incognito. Miał ciągoty do nakłaniania do czynu, ale ci którzy go nie chcieli
za bardzo tolerować, wykłócali się z nim i nie ustępując od swego zdania, i tak
zrobili potem jak on chciał. Wszystko to zapisał Leszek Nieten „Literat.”
Podczas
powtórnych wyborów wójta, pół klasy miał przeciwko sobie. Ludzie nie lubią
dyrygowania. – Chcą demokracji socjalistycznej – padł głos w tłumie. I tu ich
miał. – Musi być przewodniczący – krzyczał. Chociaż przez chwilę. Nie dali się
ujarzmić. Machnął wtedy ręką i orzekł, że do niczego się nie nadają.
Zaczęli się sprzeczać. – Może ty się nie nadajesz? Nie pomyślałeś o tym? –
rzekł Rysiu Suszyński. Tak powiedział, lecz wcale tak nie myślał. Lubił Waldka,
a tu chciał wypaść odpowiednio wobec klasy, poza tym to był jego sposób żartowania.
Wtedy Stasiu Przekwas wystąpił w obronie Waldka, prześmiewając
się z „Suchego”: – Na ciebie
to nawet muchy nie siadają, a co tu mówić o głosowaniu... Widzisz, że on potrafi...
– O,
przepraszam, nie przesadzaj z muchami, bo możesz wpaść w ich niełaskę i
wszystkie się na ciebie wy... że tak powiem. A co on potrafi, to my wiemy –
odciął się Ryszard.
– Właśnie, nie gadajcie, bo jeszcze
zademonstruje... – odezwała się Klaudia Głowacka. – Chyba, że ktoś pójdzie w
jego ślady...
Chodziło o to, że Waldek w chwilach zdenerwowania,
braku dyscypliny w klasie lub z powodu dobrego humoru, wchodził na stół lub krzesło i stamtąd skakał całym ciałem na zajęte
upatrzone miejsce. Kiedy w 2000 roku Heniek o tym nam przypomniał,
byliśmy zdziwieni. Pamięć jest zawodna.
Przewracali
się grupą i czasem było to bolesne wskutek potłuczenia się o podłogę, nie tylko
o kant ławki. Niektórzy go naśladowali. Powstawał wtedy
w klasie jeden wielki
galimatias. Zamieszanie kończyło się polubownie. Waldek był dżentelmenem.
Kogo kto
lubił to lubił. Z jednym wychowawcą internatu rozmawiało się grzecznie i z
uśmiechem,
z innym darte były koty, i przeważała niegrzeczność. Gdy doszło to
do wychowawcy klasy dostali ostrą reprymendę. Waldek grał dobrze w siatkówkę.
Gdy marzył o ścinaniu nic nie było ważne. Nauczyciel mógł sobie gadać jak do
umarłego. Jego wyskoki oddziaływały na innych. Lubił dziewczęta grające
w siatkówkę.
Umawiał się i sprawdzał po swojemu czy dziewczyna dobrze gra, czy też ma w
sobie jeszcze coś. Musiała mieć, bo inaczej szybko się zniechęcał.
Kogo
zatem wybrać? Drugim kandydatem był Rysiu Kotas. Jak już Waldka obtańcowali,
zabrali się za Ryszarda, jeden przez drugiego. Znowu było, że Rysiek to i
tamto, Rysiek dobry uczeń, Rysiek na czele, Rysiek lubi komplementy, Rysiek
konsekwentny i świadom, że chce być najlepszy. Rysiek jest szybki w biegach. Może
prześcignąć nawet gazelę. Dobry matematyk. Chłopcy wiedzieli, że jako wójt
będzie bardzo dobry. Rysiek sumiennie i dokładnie wykonywał swoje uczniowskie
obowiązki. Uważał, że w życiu należy być
aktywnym i starać się zrobić jak najwięcej, póki ma się młodość. A poszaleć też
można. Czemu nie, ale… zgodnie z konstytucją. Nadzwyczaj rozsądny i fajny gość –
powiedziała koleżanka Mirka z zaprzyjaźnionej klasy.
– I przystojniak – dodała
Ela.
– Bo Rysiek zna swoją wartość i wie... –
powiedział Leszek. – Nie zaprzeczycie, że jest wytrwałym
w sporcie i nauce.
–
Waldek również – wtrącił Stachu Przekwas.
I dodał w stronę Leszka: – Ty jesteś
dobry w literaturze. Może napiszesz referat w formie opowiadania i odczytasz na
akademii. Dostaniesz za to saperkę, żebyś się zakopał.
– Pewnie zjadłeś za dużo kiszonych ogórków
z
gwoździami – odciął się Leszek.
Na to Józek Kotas: – Proponuję, aby obaj zostali
wójtami, jeden będzie rządził od września do stycznia, a drugi od lutego do
czerwca. I już. I już to wcale nie „i już”. Ja im udzielę lekcji dobrego wychowania
i kilka lekcji matmy.
–
Rządzić to możecie sobie na poczcie – wymądrzał się Bogumił Sobczak. Robicie z
tej funkcji przewodniczącego rady państwa. Na pewno kandydatom na tym nie
zależy.
– Nie
zależy? – zdziwił się Janusz Król. – Gdyby nie zależało, to Waldek by nim nie
chciał być. Bo jak inaczej on może na nas wpływać?
Rozpostarli się jak panowie na wielkich fotelach
i dyskutowali w miarę zasadniczo i poważnie. Mimo ironii w
wypowiedziach, debata cały czas odbywała się wokół zasadniczego celu, dla
jakiego oni w tej sali przebywali. Nogi na poręczach krzeseł, niektóre tyłki na
stołach, stoły ustawione w poprzek, żeby lepiej było widać gadających.
– A ty
byś nie chciał zostać wójtem? Czy wolisz być plebanem? – żartował Romek
Młotkowski zwany „Młotkiem”, kierując swoją uwagę do Janusza.
– Jak
już „Młot” coś powie, to można pęknąć – oburzył się Janusz.
– Chłopaki – odezwał się Janek „Wieczór” Wieczorkiewicz
–urządźmy głosowanie. Wtedy nam wyjdzie, co i jak, jak dwa dodać dwa.
Zebranie
prowadził Zenek Wienconek, który lubił skwarki z dowcipów, ale teraz chciał być
zupełnie poważny.
– Przychylam się i zarządzam – powiedział. – Kto
jest za niech podniesie rękę do góry.
– A o
co ci chodzi, Zenek - zapytał Bogdan „Wiśnia” Wiśniewski.
– Coś
zarządzasz, przychylasz się, czy może wychylasz?
– Nie żartuj. Chodzi o wybór wójta.
– Wiem,
że chodzi, ale nie wiem, czy ty wiesz – kpił Bogdan Wiśniewski. – A poza tym
bardzo cię lubię.
–
Cisza! – krzyknął Zenek. – Ja też cię lubię, ale tego nie ogłaszam. Jak
będziemy się wygłupiać, to do niczego nie dojdziemy. Mam zrezygnować?
– I tu
macie dobry przykład – zeskoczył ze stołu Stachu Przekwas.
– Jak
nie będzie Bogucki, to wszystko szlag trafi. Nikt nikogo nie chce słuchać –
mówił w ogólnym rozgardiaszu. Tylko on potrafi nas ująć za buźki. Inaczej
dojdziemy do wstydliwych przybytków. Ostatnie słowo wiara usłyszała wyraźnie i
ucieszyła się wybuchem śmiechu, jak lokomotywa parą.
Rysiek Kotas podniósł głos i powiedział: – Pierwszy
raz słyszę, że takie bezwstydne ciemności są śmieszne. Ja rezygnuję. Tu rzeczywiście
nie ma z kim rozmawiać.
–
Widzicie go, jaki zarozumiały – Heniek Górczyński spadł z krzesła. Wiara w
śmiech. Ale Rysiek to usłyszał i rzekł: – Proponuję Górczyńskiego. Mówi mniej,
ale jest konkretny i rzeczowy. Nie jest też zarozumiały i o to nam chodzi.
–
Rysiu, nie bądź taki poważny – odezwała się Klaudia Głowacka.
– My tu
trochę traktujemy te wybory, jak dobrą zabawę.
–
Dobrą zabawę? Któż to się bawi na wyborach – wtrącił się Boguś Sobczak. –
Dobra, chłopaki, bawmy się dalej – powiedział Rysiek Kotas.
Każdy
chciał coś powiedzieć. To była okazja przedstawić się jeszcze raz i jeszcze raz
nie w czasie odpowiedzi, gdy nauczyciel pyta, lecz w swobodnej rozmowie. To
ważne, kto nad kim ma przewagę słowną. Prawie wszyscy chcą więc wypłynąć, zaistnieć,
bo to mówi o ich randze w klasie. Kto jest najważniejszy? Cały zespół klasowy
jest ważny – pewnie myśleli. Siła w kolektywie? Strzeżcie się kolektywu. Więc
po co przewodniczący klasy? Niech to będzie szef naszego koła klasowego...
– Zdecydujmy
się na głosowanie – proponował Zenek. – Niedługo skończą się lekcje, a my co?
To nie jest sprawne działanie.
– Trzeba się ustosunkować do wypowiedzi Ryśka.
Powiedział, że rezygnuje. Wobec tego trzeba wybrać innego kandydata – zabrał
głos Witek „Gimnastyk” Gońżewski. – Ja proponuję w to miejsce Leszka.
Umie się „wypisać”, może rządzić rozkazami na
piśmie. Raz będzie inaczej.
–
Dlaczego na mnie wchodzisz? Masz za mało miejsca?
Sam o siebie
zadbam – odpowiedział Leszek. – Znowu jeden obrażony. Mówię serio – powiedział
Wiktor Gońżewski „Konus”.
– Dobra,
niech będzie, ale, Witek, nie żartuj – podniósł głos Zenek. – Zabierzmy się do
roboty.
– Ja
nie żartuję – mówił. – Na przykład ja nie wiem o tym, ale niektórzy wiedzą i
mówią, że Władek „Dąb” Dębowski jest dobry w redagowaniu „Błyskawicy”. Razem
mogą stworzyć silny zespół samoobrony...
– Co ty
pleciesz – obruszył się Władek. – Nic o tym nie wiem. A może to ty pisałeś te głupie
hasła na tablicy ogłoszeń w internacie?
– I
jeszcze się oburza – zdenerwował się Witek. – To muszę ci powiedzieć, że wiem,
tylko nie wiem, dlaczego. Ty lubisz robić kawały kolegom, ale nie lubisz, gdy
tobie robią koło pióra.
Władek
machnął ręką i się nie odezwał.
– I widzicie,
pan „Dębowy” się obraził – zakończył
Wiktor.
– Witek,
przywołuję cię do porządku – upomniał go
Zenek.
W tym
czasie „Dula” – Waldek „Domar” Domaradzki naradzał się z „Wiosłem” – Kaziem „Kardanem”
Kardaczem, trenującym wioślarstwo na Wiśle i osiągającym świetne wyniki, i
kiedy już porozmawiali, Kaziu zdjął nogi z poręczy i podnosząc głos, zaproponował:
– Niech każdy napisze na kartce nazwisko
osoby, którą chce wybrać na wójta. Będzie sprawiedliwie i demokratycznie. Waldek
– „Kanonik” natychmiast się odezwał i poparł propozycję: – Proste i genialne,
bardzo dobry pomysł i jeżeli klasa nie zgodzi się na to, opuszczam salę obrad.
Pomysł poparł od razu też Leszek Nieten i Heniu „Górek” nazywany „Koniem” (w
dzieciństwie Heńka kopnął koń w dolną szczękę i przeciął mu brodę).
W tej
sytuacji zapanowała pewna konsternacja.
A może ludzie zaczęli się zastanawiać,
bo Waldek zgodził się na propozycję. To niesłychane – ktoś wyrzucił z siebie i
umilkł. Niektórzy, gdy Waldek wyraził zgodę, woleli być przeciw i mówili, że
nigdy nie pozwolą na tajne głosowanie. Jakiś absurd. Ma być jawne? Wtedy już
nikt nie wiedział, o co chodzi. Przecież jeżeli Waldek się zgodził, to lepiej,
bo mógłby ktoś pomyśleć, że jak on będzie wiedział, kto głosował przeciw niemu,
to mógłby się na nim odgrywać.
A jeżeli tajne głosowanie na kandydata, to wiadomo, nikt się nie dowie, kto na kogo głosował.
A jeżeli tajne głosowanie na kandydata, to wiadomo, nikt się nie dowie, kto na kogo głosował.
Klaudia oceniła, że tylko poplecznicy mogliby tak
uważać.
– Klaudia, nie obrażaj nas – oburzał się
Rysiek „Suszek”. – Znamy się jak łyse konie i nikt nikomu żadnej krzywdy nie
chce zrobić. To jest jasne.
– Chłopaki, wiecie co, mam
dosyć tej gadaniny!
– wrzasnął Kaziu, a potem spokojnie już powiedział:
– Czas to
pieniądz, więc... Czy ktoś może mi pożyczyć cztery złote na kino? Chcę dziś z
Marylą... Boguś – zwrócił się do „Sobka” Sobczaka – może ty? – Nie mam czasu –
odparł Boguś „Sobek”.
– Pewnie jesteś w ciąży – zarechotał Rysiu „Suszek”.
Nikt się jednak nie śmiał. A nawet nie zwrócił uwagi
na tę dokrętkę epizodu wielkiej sprawy. Kaziu nie pożyczył kilku złotych,
jednak do kina poszedł, ale dopiero po wyborach. Ponadto badania wykazały,
że... nie wiadomo skąd Kaziu miał pieniądze na kino.
Ostatecznie ustalono, że kto chce niech głosuje, ale powinni w tym wziąć
udział wszyscy i zgodzili się, że każdy wypisze na kartce nazwisko takiego
kolegi, jakiego uważa za najlepszego do pełnienia ważnej funkcji wójta klasy.
Wyniki
głosowania w tamtych wyborach na wójta nie były jednoznaczne.
Głosy
rozłożyły się na pięciu kolegów i koleżankę Klaudię. Najwięcej, bo 6 otrzymał
Waldek „Kanonik”, 5 Rysiek Kotas, 2 Leszek „Literat”, 2 Klaudia i 2 Józek Kotas
i 1 Kaziu. Po ogłoszeniu wyników, Kaziu od razu się zastrzegł, że on nie
głosował na siebie. „Suszek” żartował: –
Na pewno głosowałeś na siebie, nie wypieraj się. Wtedy pozostali też
oświadczyli, że nie głosowali na siebie. Waldek Bogucki nie będąc za bardzo
zadowolony z takiego układu sił, zaproponował: – Myślę, że z tym jednym głosem przewagi nie ma co robić
ceregieli. Rysiu, ty będziesz wójtem .
– O,
kochany, to jest bardzo ważny głos i ja się
z twoją propozycją nie zgadzam – zaprotestował Rysiek.
– I
masz rację – poparł go Józek Kotas. – Wybory zakończone i wiadomo, kto ma być
wójtem, nie róbmy znowu bałaganu. Jak już jestem przy głosie, to powiem, że
Waldek, masz trudne zadanie, bo musisz służyć też tym, którzy na ciebie nie
oddali głosu. Jak ich pozyskasz? Rzuć się na głęboką wodę.
– To jego
sprawa – wtrącił się Władek Dębowski zwany „Dębowym. – Chciałem powiedzieć, że
ci którzy otrzymali jakiekolwiek głosy, powinni teraz razem tworzyć radę klasy.
Niech spróbują coś ciekawego robić...
– Tak?
A ty będziesz robił nam kawały? – odezwała się Klaudia.
– Dobra,
chłopy, skończmy już to gadanie – odezwał się przewodniczący Zenek Wienconek. –
Wybory się odbyły. Niech oni teraz myślą, co dalej. Uznaję propozycję Władka za
obowiązującą. Zamykam zebranie i proszę o odśpiewanie... Nikt już nie słyszał, co
mieli odśpiewać. Na pewno „Naprzód młodzieży świata”, bo chyba nie „Marsyliankę”
albo hymn Związku Radzieckiego. Chłopcy ustawili krzesła pod stołami i wyszli z sali.
Cyrankiewiczowi na portrecie, wiszącym nad tablicą szkolną, urosły
z wrażenia
włosy na głowie, tak się przejął tym, co działo się na spotkaniu uczniów klasy
technikum o specjalnym znaczeniu.
A co się działo? Nic... Waldek został wójtem i od
razu zrobiło się porządnie, chociaż nadal wesołość biegała po klasie to w tę,
to w tamtą stronę, po przekątnej
i w pionie.
Ten raz, ale
nie jedyny raz tak się stało, jak miało się stać. Waldek jako wójt starał się
pozyskać wszystkich i nie zwracał uwagi na to, że tylko sześć głosów otrzymał.
Chciał aby było dobrze, chociaż rada klasowa, działająca zgodnie z decyzją
całego zespołu klasowego, miała pomysły i przygody po tych wyborach i do
śmiechu i do płaczu. Klasowe charaktery.
Po latach
nie pozapominali o sobie, ale o szkole sporo. Główna ulica w mieście nazywała
się ulicą Stalina, ale gdy się spotkali, to tak im się teraźniejszość z
przeszłością połączyła, że nie mogli
w to uwierzyć; wydawało się to dziwne:
ulica Stalina. Umówić się z dziewczyną na ulicy Stalina? Czyście zwariowali? Co
innego pójść na spacer nad Zgłowiączkę, za Wisłę lub do kina, i zaprzeczali
sobie jeden przez drugiego. Nie pamiętali o tych wyniesionych ze szkoły
krzesłach i o wycieczce na maliny. I o dziesiątkach różnych wydarzeń, wówczas
bardzo ważnych, wesołych lub przykrych a czasem
i niebezpiecznych. Pamiętali
szkolne wieczorki taneczne i wycieczkę do Warszawy, ale pomylili się
i dopiero
po chwili przypomnieli sobie, jakich mieli w kolejnych latach wychowawców, bo
niestety z jakichś powodów nie jednego. Wielu pokończyło studia wyższe, zostali dyrektorami, nauczycielami... szefami firm, w tym preizolowanych... Panowie absolwenci, bądźcie zdrowi.
Biegniemy wprzód, a kiedy już pokonamy trakt
i
się zmęczymy, chcemy nie tylko odpocząć, lecz zobaczyć ten przebyty szlak, by przekonać
się o sensie i bezsensie wszystkiego, bez względu na to, czy dni są chłodne i
słotne, czy pełne ciepła.
I dochodzimy do ściany z betonu, bo w naszej pamięci
wyglądamy imponująco, ale jak się tak przyjrzeć temu dokładniej, co widzimy,
jeżeli pamięć pozwala, to widzimy otwarte bramy, luki i powalone mury. Czujemy
przeciągi. Niewiele widać. To ten mur. I w konkluzji stwierdzamy, że wszystko,
co robiliśmy
i przeżyliśmy, jest tylko przeszłością, ginącą bezpowrotnie,
chociaż bywa, że dopasowaną do potrzeb żyjącego pokolenia.
A przyszłość
to tajemnica.
Nie myślę o tym, że za pół godziny będzie obiad.
Droga na horyzoncie wygląda na krótką, a myśli są
szorstkie.
W koleinach
w dni deszczowe zbiera się woda
i grozi poślizgiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz