środa, 10 czerwca 2020

Piękni buntownicy

Szkoła piękna jak obraz fenomenalnego malarza

VIII Zjazd Absolwentów Szkoły Technicznej we Włocławku jest bezterminowo zawieszony; nowy termin zostanie ustalony i ogłoszony po ustaniu epidemii. Miał się odbyć 
w 100-lecie Szkoły Technicznej.
Budynek Zespołu Szkół Technicznych we Włocławku przy ulicy Ogniowej 2 w ostatnich latach wypiękniał, można rzec iż ubrał nowe szaty na wielką uroczystość. 
Cokolwiek byśmy w tej sytuacji powiedzieli, to i tak nie wyrazimy naszych uczuć, które próbują budować mur ochronny i za z tym murem przybliżać się do lat szkolnych. To niesamowicie ważne miejsce, które jest poligonem rakietowym. Stąd startowaliśmy w kosmos, najpierw przygotowując się do tego startu, zużywając paliwo 
i wykorzystując zapasy energii. A potem nastąpił start... Podobnie jak właśnie w tych dniach... Bo śmiało, chociaż z niepewnością, zmierzaliśmy do celu: do zdania egzaminu dojrzałości! 
       W 100-lecie Szkoły Technicznej nad Wisłą chciałbym moje opowiadania poświęcić właśnie tej zasłużonej dla oświaty placówce naukowo-technicznej. Napisane zostały przed laty, oparte są na wielu faktach z życia młodzieży tej szkoły. Myślę, że wciąż aktualne, przynajmniej w części.
  Jestem absolwentem Technikum Przemysłowo Pedagogicznego. To była klasa elektryczna IIIc.  




Piękni  buntownicy


     Co oni w czasie swojej edukacji nawyrabiali. To są uczniowie? To są panowie. To są magnaci lekkiego życia. Nie. To są bezmyślni przepowiadacze przyszłości. Nie. To są geniusze. Prawie. To prawie jest niewielkie, ale jest. To jest młodzież wyborowa.
     Detektywi Scotland Yardu wyznaczyli nagrodę dla tego, kto znajdzie takich uczniów w przyszłości.
     Przyszli do tej szkoły, bo im się podobała, jak dziewczyna: pełna urody, zgrabna, atrakcyjna, słynna z mądrości, dająca perspektywy. Pragnęli czegoś więcej, niż chodzenie po słupach, izolowanie przewodów elektrycznych, usuwanie zwarć w instalacjach elektrycznych, czy w trzech przypadkach dreptanie wokół generatorów synchronicznych, spisywanie aktualnych wskazań przyrządów pomiarowych i ziewanie. Dlatego powzięli postanowienie, że jeszcze czas na robotę, jeżeli można skorzystać z możliwości wzbogacania swojej wiedzy. Posiadali już zawód elektromontera i zamierzali zostać technikami z uprawnieniami do nauczania w szkołach zawodowych. Mogliby więc wybierać... Po zdaniu egzaminów wstępnych poczuli się, jakby tę przedtem zamkniętą dla nich furtkę, nagle ktoś otwarł i zaprosił do wejścia. Kiedy już znaleźli się w zespole klasowym, większość potrafiła wyczuć odpowiadający im smak wiedzy, drażniący zakończenia połączeń między elementarnymi częściami mózgu, stanowiącymi drogi przepływu 
i miejsca gromadzenia informacji. Niektórzy jednak pozostawali w tyle, nie umieli poradzić sobie 
z pewnymi przedmiotami nauczania, dla nich dość trudnymi. Ale nie chcieli też pogodzić się z panującą  w klasie atmosferą, gdy już nieco okrzepli. Odkryli bowiem, że nie tylko uczyć się powinni, ale także przyjemnie żyć. Te trudności miały wpływ na ich psychikę i w konsekwencji na zachowanie. Niemalże podświadomie postanowili walczyć o swoje,  każdy oddzielnie. Nie byli jednakowi, różnili się między sobą zdolnościami, szybkością reakcji na zewnętrzne bodźce, siłą fizyczną, spontanicznością i dziesiątkami innych cech ich charakterów. To jeszcze były czasy arogancji i demonstrowania siły.
    W pierwszej klasie byli niesforni, czasem nieobliczalni, pełni wigoru, ale też i radosnego stosunku do rzeczywistości. Mniej ruchliwi fizycznie     i umysłowo starali się dostosować, ale także chcieli mieć wpływ na pozostałych; szybcy chcieli być wszędzie i mieć wszystkich wokół siebie. Tak naprawdę to tylko nauka była ważna i zdawali sobie     z tego sprawę, chociaż bywało różnie. Aby doprowadzić się do pełnej sprawności umysłowej po uciążliwych zajęciach dydaktycznych, potrzebowali odprężenia, rozrywki, nawet prymitywnej, byle była. Ciekawi świata i chętni do wywracania rzeczywistości na opak, postępowali jak się zdarzyło. W takich chwilach nie bardzo chcieli panować nad sobą. Nie mieli na to ochoty; łatwiej było unosić się na fali własnych, zmiennych uczuć, niż podporządkować się obowiązującym regułom, regulaminom, porządkowi narzucanemu przez opiekunów. Na każde przywoływanie do ładu i składu, wystawiali swoje długie nogi i języki, aby doszło do konfrontacji 
z przeciwnikiem ich zachowania; pokazywali swoje jeszcze dobre zęby, buczeli lub podskakiwali ze śmiechu. Ale to nie była hardość i złośliwość. A co to było? – pytał nauczyciel nauczyciela.
     Można by rzec, że było to wielkie nacieranie spiętrzonej kry na filary wielkiego mostu 
i dopasowywanie życia do swoich wymagań, co z góry oznaczało sukces i porażkę, oczywiście, gdyby w porę się nie zreflektowali.
     Demokratyczny dingo. Spory facet. Wrażliwa 
i zdyscyplinowana wychowawczyni powiedziała: Wiecie, co to oznacza? Staczacie się z równi pochyłej, chociaż nikt z was do tego się nie przyznaje. Jesteście niedojrzali, zieloni, trudno mi się w tym rozeznać. Tak nie może być. Jak więc chcecie zdać maturę? Korespondencyjnie, żebyście nie musieli stawać przed nauczycielami? Maniery macie takie, że moje ręce same opadają, nawet nie trafiają do kieszeni albo zwijają się w pięść. Mam wrażenie, że was prąd poraża albo już poraził i nie umiecie się z tego wydostać. Wkrótce może dojść do zwarcia i zniszczenia... Mam mówić dalej? Proszę bardzo. Nieład w waszych głowach uzupełniacie niby dobrym humorem albo kpiną, albo ironią, która wcale ironią nie jest. Nie wiadomo też, czy chcecie się uczyć, czy jesteście tacy zdolni, że umiecie tylko na tróję. Czy wy siebie lubicie? Wątpię i mogę wam to udowodnić. Nie? W porządku. Szkołę traktujecie jak epizod w waszym życiu.
    Nie widzicie, że to fundament? Uważacie się za najważniejszych. Pycha wychodzi   wam   przez   dziury  w  skarpetach.  Pycha  odpycha,  wiecie   
o tym? Na dowcip odpowiadacie dowcipem w nieodpowiednich miejscach i sytuacjach. Na każdym kroku widoczny brak zdyscyplinowania. Dlaczego nie jesteście pogodzeni z rzeczywistością? Przecież świadomie wybraliście tę szkołę. Śmiejecie się z własnych dowcipów, a niektórzy nawet płaczą z tego powodu, tak im się chce śmiać z tego, co opowiedzieli. Na zebraniach kłócicie się i nie potraficie sobie przyznać racji. Jesteście prokuratorami w stosunku do waszych przeciwników w dyskusji. Postępujecie jak zawadiaki. Słyszałam nawet o różnych potrąceniach, zaczepkach młodszych kolegów. To są już szczyty. Jak tak dalej pójdzie, to niektórzy z was będą musieli pożegnać się ze szkołą. Są jednak takie sprawy, że stajecie w ich obronie 
i potraficie walczyć o swoje. Tu jesteśmy zaskoczeni. I słusznie. Potraficie się cieszyć z dobrych stopni. Ale też sami mówicie, że wasza klasa ma charakter. Jaki charakter? Że jesteście bulgocącą wodą w rzece? Niektóre lekcje są dla was małymi dramatami, inne zaś teatrem rozrywki. Dlaczego? Bo niektórzy nie uczą się systematycznie. Bo koledzy im nie pomagają. Obojętnie jaki przedmiot, jaki nauczyciel, byle zdarzył się dzień dobrego samopoczucia. A ty co znowu notujesz? – zwróciła się do Leszka Nietego. – Pisz, gdy będzie podany temat lekcji. Jak długo to potrwa? Macie jeszcze tylko parę lat. Zatem pora na zmianę waszego postępowania...”
     Młodzież dość uważnie wysłuchała wystąpienia pani profesor –wychowawczyni klasy.
     Zapanowała względna cisza. Nie przejęli się za bardzo jej słowami, ale wzbudziły one zainteresowanie u większości uczniów. Pani jednak spodziewała się dyskusji, wymiany zdań, wyjaśnień, tłumaczenia się  
i przyrzeczenia, że da się wszystko poprawić. Że rozumieli, iż jeśli nie, to pożądany sukces zespołu klasowego jest przekreślony. Byli na początku drugiego roku. To, co pani mówiła dotyczyło przeszłości, ale warto przypomnieć i ostrzec. „Ostrzegam” – zakończyła.
     „O czym tu jeszcze mówić?” – zastanawiała się wychowawczyni. Nie chcieli się martwić trudnymi sprawami dyscypliny. Zbyt niewygodne i dokuczliwe.
     Tak naprawdę to oni widzieli się zupełnie inaczej. Najpierw przyznali sobie klauzulę uprzywilejowania 
z tytułu młodości, a potem według niej postępowali 
i oceniali świat i ludzi.
       Po podaniu tematu lekcji czekali na ciąg dalszy. Czy będą pytani? Czy może  tylko  powrót do tego, co było i nowy  materiał? I czekali  na słowa zaczepki. Nikt im nigdy tak nie powiedział, ale oni słowa niektórych  nauczycieli  w  ten sposób rozumieli: „No 
i co byki krase, jak tam, daleko macie do swoich panien?” Albo: „No i co, byki krase, nie stać was na więcej? No to zobaczymy.” I posypały się dwóje, czyli negatywy, nie koniecznie przy tablicy, a uszy puchły albo więdły. Więc czekali. Odłożyli pióra napełnione atramentem, bo długopisy były jeszcze  w pieluszkach i patrzyli na profesora, co powie, co zrobi. A on wcale ich nie nazywał „bykami krasymi”, lecz mówił: „Panowie, otrzymacie więcej, pod warunkiem, że będziecie się uczyć”. Jeśli zaś nadarzyła się sposobność do rozmowy, nawet na temat poruszony przez profesora, rwali się do gadania i nad głowami unosił się las rąk, w kilku przypadkach nawet się zazielenił w wyniku czekania. Dlatego, bo chcieli, aby dzień toczył się według ich nastrojów, był wypełniony więcej niż dropsami. Pytali lub mówili, że to powinno być tak i tak, że ponieważ, gdyż albowiem i tak dalej 
i tym podobne. Ale po ciekawym wykładzie zdarzały się też cisze, takie nisze, że nauczyciel mógł oniemieć, myśląc, że wszyscy mu umarli. To go przerażało, patrzył i pytał oczami, i widać było, jak się w nim krew burzy, gdy jednak zorientował się w czym rzecz, był zachwycony, że to nie nieuki, że on naprawdę mówił do tak bardzo zainteresowanych słuchaczy, że zapomnieli oddychać. Mało tego, mówił do zasłuchanych i duszących się wiedzą. Oni wszyscy pilnie notowali, co on im wykładał. Pewnego razu widząc, że oni piszą i piszą, poprosił Staszka Kwasa, aby przeczytał, co napisał. „Całkiem dobrze, sam bym lepiej tego nie zrobił – powiedział profesor. – Jeżeli każdy z was tak notuje, to na studiach nie będziecie mieli żadnych kłopotów”.
     Były więc lekcje z autorytetem i byli nauczyciele 
z autorytetem. Przypadków negatywnych nie stwierdzono. Może tylko niektóre były trochę pochmurne. W takich właśnie sytuacjach, jedno 
o czym uczniowie myśleli to to, że tu wszystko jest za porządne i trzeba by zamieszać. Jak było za dobrze, to chcieli aby było gorzej, gdy ich zdaniem działo się nie tak, buczeli, że należy coś zmienić, poprawić. Bo byli jeszcze zmienni w swoich zamiarach. Starali się postępować solidarnie, chociaż czasem głupio. Jeśli ktoś rozrabiał, popierany był przez cichych i spokojnych dżentelmenów. Gdy dżentelmenowi zdarzył się wypadek z ocenami, czy też wyskoczył taki delikwent, jak Filip z kukurydzy, miał za sobą kolegów z klasy.
      Klasa myślała o wyższych studiach. Dla niektórych marzycieli cel ten znajdował się na drugiej półkuli Ziemi, dla innych w zasięgu ręki.
To ich dzieliło i powodowało pewne zadrażnienia. Ale chęć była. Kto był zarozumiały, bywało, że okazywał, iż jest lepszy, a inni nikną w jego wyobraźni, ale gdy byli zbyt dobrymi w miarę ludźmi, „Kanonik” Bogucki potrafił ukłuć, czasem się ciskał, ale był serdecznym 
i rzeczowym kolegą. „Jaś” nie krępował się, gdy potrzebował pomocy. „Dula” martwił się, gdy nie zrozumiał jakiegoś problemu. Józek prosił nauczyciela o powtórzenie przekazywanej myśli. „Zenwien” Wienconek rozumiejąc wszystko, wciskał w treść lekcji dowcipy. „Młotek” Młotkowski wołał, że za szybko nauczyciel mówi. Klaudia Głowacka prosiła czasem, aby pewne treści podyktowano. „Literat” był w niebo wzięty na języku polskim. Rysiek Kotas chętnie szedł do tablicy na matematyce. Rysiu „Suszek” Suchy na „pewu” wymachiwał w marszu obu rękami najpierw w przód, a potem razem do tyłu i śpiewał pięknym głosem „marsz saperów”. „Jaś” „Wieczór” Wieczorkiewicz lubił mieć wszystko dokładnie zanotowane… „Należymy do pokolenia o szlachetnych dążeniach – przekazał klasie złotą myśl Leszek. – Co z naszych dążeń się urodzi przekonamy się dopiero po latach”. „To straszne, a nawet bluźniercze, że niektórzy nie wierzą w pomyślną przyszłość – powiedział kiedyś Józek Kotas. – Życie nas pochłonie i wyssie z nas wszystkie soki, ale póki mamy je w sobie możemy poznawać świat, czemu nie... A świat jest piękny”. Filozofia tej młodzieży obejmowała i uczucia, i sprawy materialne. Duch i rozum miały iść w parze i gwarantować sukcesy. „Idziemy w nieskończoność” – martwił się Heniek „Górek” Górczyński. „Będziemy się bronić nogami 
i łokciami przed upadkiem” – mówiła Klaudia. Niestały optymista Józek, dodawał: – „... aż wpadniemy 
w nicość, ale wyjdziemy z niej na ludzi”.
     W końcu, gdy doszli do ładu i składu, do wzajemnego zrozumienia, bo przecież tyle ze sobą się nasprzeczali, nakłócili, to jednak pomagali sobie, jeden za drugim szedł w ogień, ale gdy się rozstawali, żaden nie powiedział, że klasa była wspaniała, zgrana, ale kłótliwa, nie wzywał straży pożarnej. Nikt jakoś temu się nie dziwił.
     W zeszytach z matematyki, fizyki i maszyn elektrycznych powpisywali sobie maksymy, na pamiątkę i jako żart. Mówili, że to są ich wytyczne.
      Przedzierali się przez nowy materiał nauczania, jak wilki przez knieje, zawsze go opanowując, jeżeli nie indywidualnie, to z pomocą drugich, życzliwych kolegów. Ale czasem nikt nikomu nie chciał pomóc.
A bywało, że nikt nikomu nie potrafił... i ta partia materiału zalegała w ich głowach jak jakaś niestrawność.
     Kiedy któryś się spóźnił na lekcję, był traktowany na równi z pozostałymi. Waldek chciał inaczej, myślał, że może i mógł... Koledzy go bronili: „– On był u dentysty i musiał długo czekać”. Gdy spóźnił się Waldek „Domar” Domaradzki, klasa zbiorowo usprawiedliwiała go: „– On ma trudne warunki, odprowadza siostrę do przedszkola.” W życiu nie miał takiej małej siostry. A gdy Domaradzki narzekał, straszył kolegów, mówili: „Domaraka znów kraka”. Jak wracał od lekarza Wiktor „Goń” Gońżewski 
i usprawiedliwiał się, to oni profesorowi mówili:           „– On zachodzi do tej asystentki pana doktora”. W czasie przerwy najczęściej brali się w zapasy słowne z Zenkiem „Zenwienc” Wienconkiem.  
     Najważniejszym dokumentem o znamionach świętości, by dziennik lekcyjny. Nazywali go „Księgą podnieceń”. Kto mógł do niego zajrzeć, wypisywał tajne wiadomości i przekazywał klasie. Wywoływał tymi informacjami różne reakcje, czasem gniew, czasem smutek. Dlatego, że nie wszyscy nauczyciele mówili, jakie oceny wystawiają. Niektórzy najpierw oceny wpisywali do własnych notesów. Poza tym po pewnym czasie uczniowie zapominali, co mają 
w dzienniku...
     Gdy nauczyciel po sprawdzeniu obecności 
i wpisaniu tematu lekcji nie zamykał dziennika, szły 
w ruch zeszyty. Wszyscy otwierali je, przerzucali kartki i chcieli zapamiętać wszystko, co zdołali w nich zapisać. Najchętniej, gdyby to pomogło, zjedliby te notatki. Słuch mieli dobry, więc gdy doszło do odpytywania, a pytania były trudne, podpowiadali pytanemu, co absolutnie nie podobało się profesorowi. W ten sposób można jednak było trochę zakłócić bieg lekcji i spowodować, że nie wszyscy przewidziani do odpowiedzi zostali wywołani. Taki sukces też ich zadowalał.
     Pewnego razu pod przewodnictwem Waldka Boguckiego „Kanonika”, każdy z nich wziął po jednym krześle z klasy, gdy nie było akurat nauczyciela z powodu choroby i nikt nie przyszedł na zastępstwo, 
i tworząc szereg, wyszli ze szkoły na boisko szkolne, obiegli z krzesłami w rękach wokół boisko, usiedli potem na nich w szeregu przed wejściem do budynku, a po krótkim odpoczynku wstali i wrócili do sali lekcyjnej. To był dowcip, żeby nie było za nudno. Przewodniczący stał przed szkołą i wołał: „Taś, taś, taś...”, a oni jak kaczki gromadzili się przy matce. Wiara z innych klas patrzyła na nich z niezrozumieniem, jednak gdy dowiedzieli się, że to taki żart, śmiali się, że ściany... nie popękały. Tylko dwóch nauczycieli starało się ich wylegitymować. Nie powiedzieli prawdy, zakoloryzowali całą sprawę i nie oberwali za bujanie.
     Ktoś z nich powiedział, że ich sala lekcyjna znajduję się chwilowo w trakcie malowania. To, co Janek powiedział profesorowi było właśnie malowaniem.
     Pod koniec roku szkolnego w czerwcu, w klasie pierwszej, wybrali się na maliny. Wiosna była ciepła, owoce dojrzały nieco wcześniej. Rok szkolny za parę dni się kończył, więc… Przebywali za Wisłą, za Szpetalem w lesie, chyba z cztery godziny. Każdy nazbierał spory kubek tych leśnych owoców. Wiara cieszyła się, że sobie podjadła i jeszcze poje malin, tymczasem szef tego oddziału, za podpowiedzią Janka Wieczorkiewicza, zaproponował żeby wrócili do szkoły i maliny rozdali dziewczynom albo nauczycielom. Ci, którzy mieli dziewczyny i z nimi chodzili, klaskali, bo pomysł im się spodobał. Inni woleli rozdać nauczycielom, ponieważ to mogło procentować. Po zaciętej dyskusji, na drugi dzień wyszli na przerwę 
z kubkami malin i częstowali wszystkie uczennice. Koleżanki panienki były zachwycone. Niektórzy chodzili dumni jak pawie. Kilku poznało sympatyczne dziewczęta, z którymi potem umawiali się do kina. Zarozumialcy mówili: „I co oni od nas chcą. My jesteśmy w porządku”. Heniek Górczyński upewnił się głośno: też „Oni” to oczywiście nauczyciele, prawda?”
     Już w trzeciej klasie, kiedy odbywali praktykę w fabryce gwoździ i drutu, mieli tyle czasu, że pewnego razu zachciało im się całą klasą pójść na zabawę taneczną. Zaprosili dziewczęta spotkane na ulicy 
i bawili się po dżentelmeńsku do rana, odprowadzając je do domu.
     A kiedyś w pierwszej klasie w trójkę też Leszek, Wiktor i Heniek przeszli się nad Wisłą pod mostem pilnowanym przez żołnierzy KBW. Ponieważ uparli się, że muszą przejść dołem w poprzek na drugą stronę mostu, żołnierze ze skierowanym w ich stronę automatami, odprowadzili ich na posterunek UB i tam dostali opeer, odebrano im legitymacje szkolne, zawiadomiono dyrektora. Mogli być podejrzani o sabotaż. Na szczęście dyrektor Jan Radomski był wyrozumiały i nawet się nie rozgniewał.
     Do matury przygotowywali się solidarnie. Czasem ktoś krzyknął: Cisza! Nic nie rozumiem! Powtarzali materiał do rana.

     „Szlachetne czyny, wytrwałe dążenie do celu, ogień w działaniu, poczucie  rzeczywistości, ale i  humoru, siła oddziaływania na otoczenie,
gotowość do niesienia pomocy innym, zwalczanie nieprawidłowości. Bądźcie tacy – mówiła pani psorka 
i wychowawczyni w drugiej klasie.
     Kiedy nadszedł moment ostatecznego rozstania, rozeszli się jakby jutro znowu mieli się spotkać.
     Czasem jeden drugiego celowo zniechęcał do siebie, żeby mieć trochę spokoju i samotności.
     Pewnego roku zebrali się w wolnym czasie żeby porozmawiać i wybrać wójta. Potrzebny był wójt. Najlepiej żyje się, gdy jest przewodnik stada – ktoś powiedział, nie wszyscy jednak chcą komuś  podlegać. Należy podkreślić, że chodziło o podporządkowanie się jednej osobie, sprawującej funkcję przewodniczącego klasy. Niektórzy nie chcieli słuchać wójta, bo to oznaczało zgrywanie kolektywu pod przewodnictwem. Rok już ze sobą wytrzymali. Teraz chodziło o konsolidację. Powinni na sobie polegać – uważała wychowawczyni.
     Mądre kierownictwo to połowa sukcesu – powiedział kiedyś pedagog do uczniów tej klasy, 
a Waldek o tym przypomniał. – Czyżbyś się spodziewał, że potrafisz być mądrym kierownictwem? – uśmiechał się krzywo Rysiek Suszyński. I dodał: – Ja tam potrafię taki być, a nawet więcej. Wybierzcie mnie, to się przekonacie. Rysiek nie mówił tego poważnie.  
      Dominować nad całością, nad kolegami – to było coś… Starał się o to Waldek Bogucki, co wcale nie musi być prawdą. Mawiał, że lepiej rządzić niż wykonywać czyjeś polecenia. Koledzy zastrzegali się, że pewnie nie w tej klasie. Lubił przemawiać. Posiadał ostry, silny głos. Był szczupły, wysoki, z włosami blond wpadającymi w kolor zachodzącego słońca i mięsistymi ustami. Potrafił przekrzyczeć wszystkich 
w razie potrzeby. Z jego „taśmy” odtwarzanej do publicznej wiadomości klasowemu zgromadzeniu, można było odczytać zdecydowanie i chęć utrzymania ładu, także swobodę w działaniu, nadciągającą burzę sumień, a nawet deszcz konfetti i śnieg dziewic... On nadawał się na przewodnika stada. Ale czy tego? – Na wójta go wybierzmy – krzyczał Stachu „Kwas”. – Na realizatora naszych pomysłów, przy naszym współudziale – dopowiedziało złośliwe incognito. Miał ciągoty do nakłaniania do czynu, ale ci którzy go nie chcieli za bardzo tolerować, wykłócali się z nim i nie ustępując od swego zdania, i tak zrobili potem jak on chciał. Wszystko to zapisał Leszek Nieten „Literat.”

     Podczas powtórnych wyborów wójta, pół klasy miał przeciwko sobie. Ludzie nie lubią dyrygowania. – Chcą demokracji socjalistycznej – padł głos w tłumie. I tu ich miał. – Musi być przewodniczący – krzyczał. Chociaż przez chwilę. Nie dali się ujarzmić. Machnął wtedy ręką i orzekł, że do niczego się nie nadają. Zaczęli się sprzeczać. – Może ty się nie nadajesz? Nie pomyślałeś o tym? – rzekł Rysiu Suszyński. Tak powiedział, lecz wcale tak nie myślał. Lubił Waldka, 
a tu chciał wypaść odpowiednio wobec klasy, poza tym to był jego sposób żartowania.
Wtedy Stasiu Przekwas wystąpił w obronie Waldka, prześmiewając się  z „Suchego”: – Na ciebie to nawet muchy nie siadają, a co tu mówić o głosowaniu... Widzisz, że on potrafi...
     – O, przepraszam, nie przesadzaj z muchami, bo możesz wpaść w ich niełaskę i wszystkie się na ciebie wy... że tak powiem. A co on potrafi, to my wiemy – odciął się Ryszard.
   – Właśnie, nie gadajcie, bo jeszcze zademonstruje... – odezwała się Klaudia Głowacka. – Chyba, że ktoś pójdzie w jego ślady...
Chodziło o to, że Waldek w chwilach zdenerwowania, braku dyscypliny w klasie lub z powodu dobrego humoru, wchodził na stół lub krzesło i stamtąd skakał całym ciałem na zajęte upatrzone miejsce. Kiedy w 2000 roku Heniek o tym nam przypomniał, byliśmy zdziwieni. Pamięć jest zawodna.
     Przewracali się grupą i czasem było to bolesne wskutek potłuczenia się o podłogę, nie tylko o kant ławki. Niektórzy go naśladowali. Powstawał wtedy 
w klasie jeden wielki galimatias. Zamieszanie kończyło się polubownie. Waldek był dżentelmenem.
     Kogo kto lubił to lubił. Z jednym wychowawcą internatu rozmawiało się grzecznie i z uśmiechem, 
z innym darte były koty, i przeważała niegrzeczność. Gdy doszło to do wychowawcy klasy dostali ostrą reprymendę. Waldek grał dobrze w siatkówkę. Gdy marzył o ścinaniu nic nie było ważne. Nauczyciel mógł sobie gadać jak do umarłego. Jego wyskoki oddziaływały na innych. Lubił dziewczęta grające 
w siatkówkę. Umawiał się i sprawdzał po swojemu czy dziewczyna dobrze gra, czy też ma w sobie jeszcze coś. Musiała mieć, bo inaczej szybko się zniechęcał.
     Kogo zatem wybrać? Drugim kandydatem był Rysiu Kotas. Jak już Waldka obtańcowali, zabrali się za Ryszarda, jeden przez drugiego. Znowu było, że Rysiek to i tamto, Rysiek dobry uczeń, Rysiek na czele, Rysiek lubi komplementy, Rysiek konsekwentny i świadom, że chce być najlepszy. Rysiek jest szybki w biegach. Może prześcignąć nawet gazelę. Dobry matematyk. Chłopcy wiedzieli, że jako wójt będzie bardzo dobry. Rysiek sumiennie i dokładnie wykonywał swoje uczniowskie obowiązki. Uważał, że w  życiu należy być aktywnym i starać się zrobić jak najwięcej, póki ma się młodość. A poszaleć też można. Czemu nie, ale… zgodnie z konstytucją. Nadzwyczaj rozsądny i fajny gość – powiedziała koleżanka Mirka z zaprzyjaźnionej klasy.   
      – I przystojniak – dodała Ela.
    – Bo Rysiek zna swoją wartość i wie... – powiedział Leszek. – Nie zaprzeczycie, że jest wytrwałym 
w sporcie i nauce.
     – Waldek również – wtrącił Stachu Przekwas. 
I dodał w stronę Leszka: – Ty jesteś dobry w literaturze. Może napiszesz referat w formie opowiadania i odczytasz na akademii. Dostaniesz za to saperkę, żebyś się zakopał.
     – Pewnie zjadłeś za dużo kiszonych ogórków 
z gwoździami – odciął się Leszek.
Na to Józek Kotas: – Proponuję, aby obaj zostali wójtami, jeden będzie rządził od września do stycznia, a drugi od lutego do czerwca. I już. I już to wcale nie „i już”. Ja im udzielę lekcji dobrego wychowania i kilka lekcji matmy.
     – Rządzić to możecie sobie na poczcie – wymądrzał się Bogumił Sobczak. Robicie z tej funkcji przewodniczącego rady państwa. Na pewno kandydatom na tym nie zależy.
     – Nie zależy? – zdziwił się Janusz Król. – Gdyby nie zależało, to Waldek by nim nie chciał być. Bo jak inaczej on może na nas wpływać?
     Rozpostarli się jak panowie na wielkich fotelach 
i dyskutowali w miarę zasadniczo i poważnie. Mimo ironii w wypowiedziach, debata cały czas odbywała się wokół zasadniczego celu, dla jakiego oni w tej sali przebywali. Nogi na poręczach krzeseł, niektóre tyłki na stołach, stoły ustawione w poprzek, żeby lepiej było widać gadających.
     – A ty byś nie chciał zostać wójtem? Czy wolisz być plebanem? – żartował Romek Młotkowski zwany „Młotkiem”, kierując swoją uwagę do Janusza. 
     – Jak już „Młot” coś powie, to można pęknąć – oburzył się Janusz.
     – Chłopaki – odezwał się Janek „Wieczór” Wieczorkiewicz –urządźmy głosowanie. Wtedy nam wyjdzie, co i jak, jak dwa dodać dwa.
     Zebranie prowadził Zenek Wienconek, który lubił skwarki z dowcipów, ale teraz chciał być zupełnie poważny.
      – Przychylam się i zarządzam – powiedział. – Kto jest za niech podniesie rękę do góry.
     – A o co ci chodzi, Zenek - zapytał Bogdan „Wiśnia” Wiśniewski.    
     – Coś zarządzasz, przychylasz się, czy może wychylasz?
     – Nie żartuj. Chodzi o wybór wójta.
     – Wiem, że chodzi, ale nie wiem, czy ty wiesz – kpił Bogdan Wiśniewski. – A poza tym bardzo cię lubię.
     – Cisza! – krzyknął Zenek. – Ja też cię lubię, ale tego nie ogłaszam. Jak będziemy się wygłupiać, to do niczego nie dojdziemy. Mam zrezygnować?
     – I tu macie dobry przykład – zeskoczył ze stołu Stachu Przekwas.  
     – Jak nie będzie Bogucki, to wszystko szlag trafi. Nikt nikogo nie chce słuchać – mówił w ogólnym rozgardiaszu. Tylko on potrafi nas ująć za buźki. Inaczej dojdziemy do wstydliwych przybytków. Ostatnie słowo wiara usłyszała wyraźnie i ucieszyła się wybuchem śmiechu, jak lokomotywa parą.
Rysiek Kotas podniósł głos i powiedział: – Pierwszy raz słyszę, że takie bezwstydne ciemności są śmieszne. Ja rezygnuję. Tu rzeczywiście nie ma z kim rozmawiać.
     – Widzicie go, jaki zarozumiały – Heniek Górczyński spadł z krzesła. Wiara w śmiech. Ale Rysiek to usłyszał i rzekł: – Proponuję Górczyńskiego. Mówi mniej, ale jest konkretny i rzeczowy. Nie jest też zarozumiały i o to nam chodzi.
     – Rysiu, nie bądź taki poważny – odezwała się Klaudia Głowacka. 
     – My tu trochę traktujemy te wybory, jak dobrą zabawę.
     – Dobrą zabawę? Któż to się bawi na wyborach – wtrącił się Boguś Sobczak. – Dobra, chłopaki, bawmy się dalej – powiedział Rysiek Kotas.
     Każdy chciał coś powiedzieć. To była okazja przedstawić się jeszcze raz i jeszcze raz nie w czasie odpowiedzi, gdy nauczyciel pyta, lecz w swobodnej rozmowie. To ważne, kto nad kim ma przewagę słowną. Prawie wszyscy chcą więc wypłynąć, zaistnieć, bo to mówi o ich randze w klasie. Kto jest najważniejszy? Cały zespół klasowy jest ważny – pewnie myśleli. Siła w kolektywie? Strzeżcie się kolektywu. Więc po co przewodniczący klasy? Niech to będzie szef naszego koła klasowego...   
      – Zdecydujmy się na głosowanie – proponował Zenek. – Niedługo skończą się lekcje, a my co? To nie jest sprawne działanie.
       – Trzeba się ustosunkować do wypowiedzi Ryśka. Powiedział, że rezygnuje. Wobec tego trzeba wybrać innego kandydata – zabrał głos Witek „Gimnastyk” Gońżewski. – Ja proponuję w to miejsce Leszka.
Umie się „wypisać”, może rządzić rozkazami na piśmie. Raz będzie inaczej.
     – Dlaczego na mnie wchodzisz? Masz za mało miejsca?
 Sam o siebie zadbam – odpowiedział Leszek. – Znowu jeden obrażony. Mówię serio – powiedział Wiktor Gońżewski  „Konus”.
     – Dobra, niech będzie, ale, Witek, nie żartuj – podniósł głos Zenek. – Zabierzmy się do roboty.
     – Ja nie żartuję – mówił. – Na przykład ja nie wiem o tym, ale niektórzy wiedzą i mówią, że Władek „Dąb” Dębowski jest dobry w redagowaniu „Błyskawicy”. Razem mogą stworzyć silny zespół samoobrony...
     – Co ty pleciesz – obruszył się Władek. – Nic o tym nie wiem. A może to ty pisałeś te głupie hasła na tablicy ogłoszeń  w internacie?
     – I jeszcze się oburza – zdenerwował się Witek. – To muszę ci powiedzieć, że wiem, tylko nie wiem, dlaczego. Ty lubisz robić kawały kolegom, ale nie lubisz, gdy tobie robią koło pióra.
     Władek machnął ręką i się nie odezwał.
     – I widzicie, pan „Dębowy” się obraził  – zakończył Wiktor.
     – Witek, przywołuję cię do porządku  – upomniał go Zenek.  
      W tym czasie „Dula” – Waldek „Domar” Domaradzki naradzał się z „Wiosłem” – Kaziem „Kardanem” Kardaczem, trenującym wioślarstwo na Wiśle i osiągającym świetne wyniki, i kiedy już porozmawiali, Kaziu zdjął nogi z poręczy i podnosząc głos, zaproponował: – Niech  każdy napisze na kartce nazwisko osoby, którą chce wybrać na wójta. Będzie sprawiedliwie i demokratycznie. Waldek – „Kanonik” natychmiast się odezwał i poparł propozycję: – Proste i genialne, bardzo dobry pomysł i jeżeli klasa nie zgodzi się na to, opuszczam salę obrad. Pomysł poparł od razu też Leszek Nieten i Heniu „Górek” nazywany „Koniem” (w dzieciństwie Heńka kopnął koń w dolną szczękę i przeciął mu brodę).
     W tej sytuacji zapanowała pewna konsternacja. 
A może ludzie zaczęli się zastanawiać, bo Waldek zgodził się na propozycję. To niesłychane – ktoś wyrzucił z siebie i umilkł. Niektórzy, gdy Waldek wyraził zgodę, woleli być przeciw i mówili, że nigdy nie pozwolą na tajne głosowanie. Jakiś absurd. Ma być jawne? Wtedy już nikt nie wiedział, o co chodzi. Przecież jeżeli Waldek się zgodził, to lepiej, bo mógłby ktoś pomyśleć, że jak on będzie wiedział, kto głosował przeciw niemu, to mógłby się na nim odgrywać. 
A jeżeli tajne głosowanie na kandydata, to wiadomo, nikt się nie dowie, kto na kogo głosował.
Klaudia oceniła, że tylko poplecznicy mogliby tak uważać.
     – Klaudia, nie obrażaj nas – oburzał się Rysiek „Suszek”. – Znamy się jak łyse konie i nikt nikomu żadnej krzywdy nie chce zrobić. To jest jasne.
     – Chłopaki, wiecie co, mam dosyć tej gadaniny! 
– wrzasnął Kaziu, a potem spokojnie już powiedział: 
– Czas to pieniądz, więc... Czy ktoś może mi pożyczyć cztery złote na kino? Chcę dziś z Marylą... Boguś – zwrócił się do „Sobka” Sobczaka – może ty? – Nie mam czasu – odparł Boguś „Sobek”. 
     – Pewnie jesteś w ciąży – zarechotał Rysiu „Suszek”.
Nikt się jednak nie śmiał. A nawet nie zwrócił uwagi na tę dokrętkę epizodu wielkiej sprawy. Kaziu nie pożyczył kilku złotych, jednak do kina poszedł, ale dopiero po wyborach. Ponadto badania wykazały, że... nie wiadomo skąd Kaziu miał pieniądze na kino.
     Ostatecznie ustalono, że kto chce niech głosuje, ale powinni w tym wziąć udział wszyscy i zgodzili się, że każdy wypisze na kartce nazwisko takiego kolegi, jakiego uważa za najlepszego do pełnienia ważnej funkcji wójta klasy.
     Wyniki głosowania w tamtych wyborach na wójta nie były jednoznaczne.      
     Głosy rozłożyły się na pięciu kolegów i koleżankę Klaudię. Najwięcej, bo 6 otrzymał Waldek „Kanonik”, 5 Rysiek Kotas, 2 Leszek „Literat”, 2 Klaudia i 2 Józek Kotas i 1 Kaziu. Po ogłoszeniu wyników, Kaziu od razu się zastrzegł, że on nie głosował na siebie. „Suszek” żartował:  – Na pewno głosowałeś na siebie, nie wypieraj się. Wtedy pozostali też oświadczyli, że nie głosowali na siebie. Waldek Bogucki nie będąc za bardzo zadowolony z takiego układu sił, zaproponował: – Myślę, że z tym jednym głosem przewagi nie ma co robić ceregieli. Rysiu, ty będziesz wójtem . 
     – O, kochany, to jest bardzo ważny głos i ja się 
z twoją propozycją nie zgadzam  – zaprotestował Rysiek.
     – I masz rację – poparł go Józek Kotas. – Wybory zakończone i wiadomo, kto ma być wójtem, nie róbmy znowu bałaganu. Jak już jestem przy głosie, to powiem, że Waldek, masz trudne zadanie, bo musisz służyć też tym, którzy na ciebie nie oddali głosu. Jak ich pozyskasz? Rzuć się na głęboką wodę.
      – To jego sprawa – wtrącił się Władek Dębowski zwany „Dębowym. – Chciałem powiedzieć, że ci którzy otrzymali jakiekolwiek głosy, powinni teraz razem tworzyć radę klasy. Niech spróbują coś ciekawego robić...  
     – Tak? A ty będziesz robił nam kawały? – odezwała się Klaudia.
     – Dobra, chłopy, skończmy już to gadanie – odezwał się przewodniczący Zenek Wienconek. – Wybory się odbyły. Niech oni teraz myślą, co dalej. Uznaję propozycję Władka za obowiązującą. Zamykam zebranie i proszę o odśpiewanie... Nikt już nie słyszał, co mieli odśpiewać. Na pewno „Naprzód młodzieży świata”, bo chyba nie „Marsyliankę” albo hymn Związku Radzieckiego. Chłopcy ustawili krzesła pod stołami i wyszli z sali. Cyrankiewiczowi na portrecie, wiszącym nad tablicą szkolną, urosły 
z wrażenia włosy na głowie, tak się przejął tym, co działo się na spotkaniu uczniów klasy technikum o specjalnym znaczeniu.
A co się działo? Nic... Waldek został wójtem i od razu zrobiło się porządnie, chociaż nadal wesołość biegała po klasie to w tę, to w tamtą stronę, po przekątnej 
i w pionie.
     Ten raz, ale nie jedyny raz tak się stało, jak miało się stać. Waldek jako wójt starał się pozyskać wszystkich i nie zwracał uwagi na to, że tylko sześć głosów otrzymał. Chciał aby było dobrze, chociaż rada klasowa, działająca zgodnie z decyzją całego zespołu klasowego, miała pomysły i przygody po tych wyborach i do śmiechu i do płaczu. Klasowe charaktery.
     Po latach nie pozapominali o sobie, ale o szkole sporo. Główna ulica w mieście nazywała się ulicą Stalina, ale gdy się spotkali, to tak im się teraźniejszość z przeszłością połączyła, że nie mogli 
w to uwierzyć; wydawało się to dziwne: ulica Stalina. Umówić się z dziewczyną na ulicy Stalina? Czyście zwariowali? Co innego pójść na spacer nad Zgłowiączkę, za Wisłę lub do kina, i zaprzeczali sobie jeden przez drugiego. Nie pamiętali o tych wyniesionych ze szkoły krzesłach i o wycieczce na maliny. I o dziesiątkach różnych wydarzeń, wówczas bardzo ważnych, wesołych lub przykrych a czasem 
i niebezpiecznych. Pamiętali szkolne wieczorki taneczne i wycieczkę do Warszawy, ale pomylili się 
i dopiero po chwili przypomnieli sobie, jakich mieli w kolejnych latach wychowawców, bo niestety z jakichś powodów nie jednego. Wielu pokończyło studia wyższe, zostali dyrektorami, nauczycielami... szefami firm, w tym preizolowanych... Panowie absolwenci, bądźcie zdrowi.   
      Biegniemy wprzód, a kiedy już pokonamy trakt 
i się zmęczymy, chcemy nie tylko odpocząć, lecz zobaczyć ten przebyty szlak, by przekonać się o sensie i bezsensie wszystkiego, bez względu na to, czy dni są chłodne i słotne, czy pełne ciepła.
I dochodzimy do ściany z betonu, bo w naszej pamięci wyglądamy imponująco, ale jak się tak przyjrzeć temu dokładniej, co widzimy, jeżeli pamięć pozwala, to widzimy otwarte bramy, luki i powalone mury. Czujemy przeciągi. Niewiele widać. To ten mur. I w konkluzji stwierdzamy, że wszystko, co robiliśmy 
i przeżyliśmy, jest tylko przeszłością, ginącą bezpowrotnie, chociaż bywa, że dopasowaną do potrzeb żyjącego pokolenia.
       A przyszłość to tajemnica.
Nie myślę o tym, że za pół godziny będzie obiad.
Droga na horyzoncie wygląda na krótką, a myśli są szorstkie.
     W koleinach w dni deszczowe zbiera się woda 
i grozi poślizgiem.











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz