Odpust
Latem
owego roku, szesnastego lipca, kilka lat po drugiej światowej, w Gościeszynie
odbywał się uroczysty odpust, zgodnie z odwieczną tradycją i kalendarzem,
wielki, nabożny i radosny. Na ten dzień czekano przygotowując się duchowo i
fizycznie. Niektórzy z mieszkańców parafii pamiętali odpusty jeszcze sprzed
wojny, gdy wzruszeni i nabożni szli do ołtarza na kolanach nawet sto metrów, by
modlić się i wypraszać nowe łaski u Cudownej Matki Bożej. Jej historyczny i
piękny wizerunek niderlandzkiego malarza był odsłonięty i w ten odpust.
Niektórzy i teraz naśladowali idących na klęczkach i tak ciągnęli za sobą
tradycję, ale nie tylko: na pewno też nieśli w sercach wdzięczność i wiarę; oto
nadeszła chwila, że trzeba dziękować i prosić, a modlitwy zostaną wysłuchane i spełnione. Wielu przynajmniej
klękało przed Matką Bożą, skupiając się na jej twarzy pochylonej nad psałterzem.
Zjechali
się ludzie z okolicznych miejscowości, również zaproszeni goście. Ponieważ nie
było komunikacji z prawdziwego zdarzenia (pewnie chodzi o auta), „zjechali”
oznaczało, że przybyli na nogach, rowerami albo bryczkami, nie tylko z Lubcza,
Niestronna, Jastrzębowa, Gołąbek i dość odległego Mogilna, Rogowa czy Żnina. Do
Heleny i Wiktora Ratajczaków przyjechali wujkowie, szwagrowie, kuzynki i dobrzy
znajomi. Razem może z dwadzieścia osób, co nie robiło wielkiego wrażenia, bo
rodziny były coraz liczniejsze i istniała po zawierusze wojennej wewnętrzna
potrzeba spotykania się przy różnych okazjach. Wszyscy parafianie i goście,
zgromadzeni w stu domach, spowodowali tłum i rwetes na polnych drogach,
prowadzących do kościoła i wielkie zagęszczenie w
świątyni.
Wokół kościoła
stało może ze sto osób. Zwłaszcza młodzież lubiła przebywać na zewnątrz,
wsłuchując się w śpiew wiernych i chóru, a w chwilach modlitwy kapłana,
która nie docierała na zewnątrz świątyni, bo nie było jeszcze głośników – w
dźwięki nadlatujące z pól i sąsiednich podwórek, przysiadając na nielicznych
kamiennych nagrobkach przykościelnego cmentarza.
Stojąc w
cieniu klonów, akacji i lip, kryjąc się przed upałem lata, marzyli i biegali
myślami po całym świecie, a także gapili się na jeszcze milczącą kazalnicę,
przygotowaną do wygłoszenia homilii, stojącą w pobliżu dzwonnicy. Tylko
Matka Boża Gościeszyńska czasem coś do któregoś szepnęła
i ten nagle przebudzony, jakby natchniony, poczuł potrzebę wepchnięcia się w
gęsty tłum i posłuchania mszy świętej w obrządku łacińskim, z czego
i tak nic nie rozumiał, bo książeczki do nabożeństwa, napisanej po polsku, nie
miał, bo albo zapomniał albo nie chciało mu się jej zabrać. Patrzył więc na
kapłana odwróconego do wiernych plecami i znowu gubił się w myślach, zamiast
się modlić. A Matka Boża, jak zawsze cierpliwa, kiwała głową, co to za tłuk, że
się niczego nie domyśla. Ale takich było niewielu. Spoglądała na stronicę
księgi i próbowała odwrócić stronicę, ale jej
się nie udawało, a jej synek trzymał w ręce gruszkę, a może inny, południowy, a
niektórzy mówili, że popołudniowy owoc i nie próbował go zjeść. Byli tacy,
którzy wpatrując się w obraz prosili, by Gościeszyńska Pani chociaż raz
podniosła głowę i spojrzała w ich
stronę, na ich codzienne troski, a przecież Ona je widziała i pomagała ludziom
w ich usuwaniu.
Takie
odpusty, jak ten tamtego dnia, zdarzały się dwa razy w roku, ale lipcowy był
najwspanialszy i mogłoby zdarzyć się coś wyjątkowego, cudownego. Cudem była
obecność Matki Bożej i możliwość modlenia się w tym niewielkim, drewnianym
kościele, historycznym już i dla parafian wyjątkowym. Śpiew kościelny płynął
wielką, szeroką rzeką, aż drżały chwilami liście na drzewach, unosił się jak
obfite pachnące dymy z kadzielnicy i docierał do nieba. Naprawdę wielu było
wzruszonych i wtopionych w nabożny nastrój. A gdy msza
święta się skończyła, wewnętrznie wyciszeni opuszczali świątynię, czując się
lepszymi i pobłogosławionymi na cały tydzień.
Tak więc
wierni najpierw uczestniczyli w mszy, a potem obstąpili budy ze świecidełkami i
odpustowymi ciastkami. Wybierali, przebierali, cackali się z lichym portfelem,
odciągali swe pociechy albo wnuki od brezentowych bud, zanim wydali kilka
złotych, żeby kupić pukwę, korkowiec, jojo, plastikową lalkę, kilka ciasteczek
albo paczkę landrynek, albo widoczek czy święty obrazek.
Gdy
wszystkie stoiska każdy już obszedł, parafianie i zaproszeni goście z wielkim
podnieceniem szli do domów, ciekawi, co dobrego zjedzą na obiad.
Zanim dotarli do swoich siedzib mogli jeszcze porozmawiać o opóźniających się żniwach, co widać na zielonych
jeszcze źdźbłach żyta, o polityce
gnębiącej chłopów i składce odpustowej, bo przecież z takiego tłumu musiało
sporo grosza do kieszeni proboszcza wpłynąć.
Niektórzy zaś chętnie zasiedliby za stołem na
plebani, spodziewając się rarytasów, jakich jeszcze w życiu nie jedli. W taki
dzień to pewnie były same kucharskie wykwinty.
Podniebienia przygotowane na wiejskie, smaczne potrawy, już się zaczęły
niecierpliwić, ale nie ujawniały się w sposób wyraźny.
U Ratajczaków zrobiło się tłoczno jak w
kościele, ale nikt nie narzekał. Każdy był czymś lub kimś zajęty. Przecież już
długo się nie widzieli, mogli zatem dziwić się samym sobie, uśmiechać się i
radośnie wymieniać strzały z dubeltówki. Cmok, cmok, obcałowując ręce i policzki,
a i usta się zdarzały.
Na obiad
gospodyni przygotowała rosół z kilku kur, pieczone kaczki i
pieczeń wieprzową, białą kapustę z zasmażką, pyrki i kompot z wiśni. Całość
pachniała nawet na podwórku i niektórzy już zaczęli się ślinić. Po obiedzie
kawa zbożowa i placek drożdżowy z dodatkiem cytrynowego aromatu i rodzynków,
kupionych na nieoficjalnym rynku.
Ceremonia
obiadowa trwała ponad godzinę. Jedzono powoli, chociaż z wielkim apetytem, od czasu do czasu coś tam
dorzucając na talerz i wtrącając słowo do sąsiadki lub sąsiada. Nie
było potrzeby się spieszyć. W domach zawsze ktoś zostawał przy takich okazjach
i dopilnował, żeby zwierzęta gospodarskie były nakarmione.
Chłopy po
tym obfitym i tłustym posiłku, jakby nie powiedzieć, wypili po piwie, palili
skręty i politykowali. Wrócili do tematu, poruszonego już w drodze z kościoła.
Zastanawiali się, czy i kiedy to władze zmuszą ich do założenia spółdzielni
produkcyjnej. O tym mówiło się już od dłuższego czasu. Słyszało się też wciąż,
że chłopi się garną do nowego sposobu gospodarowania, gdzieś w okolicy Żnina,
Barcina czy Trzemeszna, ale nikt w to nie wierzył i chociaż jeździł po tych
miejscowościach, nikt jakoś nie trąbił, że utworzono kołchoz i w tym miejscu
narodził się raj. Mało kto też był za, ale gdyby doszło co do czego, to trudno,
przecież nie pójdą siedzieć z powodu głupiej ziemi. Liczyli też na to, że ten
zapał władz do tworzenia kołchozów, nazywanych spółdzielniami produkcyjnymi, minie,
ów Związek złagodnieje i wszystko wróci do dawnej normy. Wokół tej sprawy było najwięcej
gadania. Nadzieja była w tym, że na ogół ludzie nie są konsekwentni i kiedy
napotykają trudności ich wymuszony zapał słabnie, i to było dobre na całe zło.
Stachu
Małek mówił, że tym, co wstąpili wcale się źle nie żyje, ale muszą pysk trzymać
i robić swoje. Kobiety natomiast pomagały gospodyni zmywać naczynia i
plotkowały na babskie tematy. Najpierw obga-
dały swoich starych, potem chłopaków i na koniec dziewuchy
– która jaka jest, czy skora do miłosnych westchnień, broń Boże, a może szykuje
się wkrótce jakieś wesele.
Młodzież
wyniosła się do sadu w cień wiśni i jabłoni, i tam baraszkowała, żartując i
zaczepiając się wzajemnie, i obojętne jej było czy jest obmawiana, czy
obsypywana pochwałami. Parę nieletnich dziewczynek zasnęło smacznie na miękkim
trawiastym kobiercu, natomiast sześcioro młodzieży uwodziło się wzajemnie, a
może tylko flirtowało, a może tylko próbowało się nacieszyć sobą. Zielony dywan
nieletniej trawy zachęcał, by usiąść i przytulić się, zanurzyć w jej zapachu.
Ładne
dziewczęta zawsze w chłopakach wzniecają ogień. Z kolei dziewczyny poczuły się
dowartościowane i śmiały się, i stroiły miny, piękniały od słów kawalerki.
Po
godzinie potworzyły się pary i widać było, że nie są sobie potrzebni razem,
lecz tylko we dwoje. Stachu Małek, z zawodu ślusarz mechanik w ośrodku
maszynowym w Żninie, zaczął romansować z Wandą Surowiak,
traktorzystką w pegeerze w Kruchowie, gdzie ubiegłej jesieni zdobyła tytuł
przodownicy orki jesiennej w powiecie mogileńskim. Przysłuchując się ich
rozmowie i przypatrując się ich zachowaniu, można było sądzić, że oboje zabrali
się do siebie z erotycznym zapałem, jednak w rzeczywistości tak nie było. To
nie był rozdmuchiwany erotyzm, jaki spotyka się w określonych epitetami
miejscach. Stasiu, który z nie jednego pieca jadł już chleb i skończył
dwadzieścia osiem lat, próbował się jednak zbliżyć do Wandy na odległość
zerową, ale ona z kolei wolała go trzymać przy sobie na
długość prawej ręki. Odpychała go i rumieniła się, chociaż on jej się podobał.
Ciągle mu powtarzała, że się zapomina i nie panuje nad swoimi odruchami samca,
on zaś nie słyszał, co ona mówi, tak go pchała do Wandy ta wewnętrzna potrzeba
wykazania swojej męskości. Przy tym prawił jej bzdurne komplementy, których ona
nie chciała słuchać.
Nie mogło
to trwać w nieskończoność. Po pewnym czasie przekonał się, że nie ma co się
upierać, trzeba sprawę rozegrać inaczej. Stachu był zdania, że jak się
dziewczyna podoba, to trzeba ją zdobyć, żeby nie wiem jak była trudna. Jak się dużo proponuje, to zawsze
się trafi na coś słodkiego, na co panna da się złapać.
Najlepiej
proponować małżeństwo, do tego złote góry, złotego byka, pół świata i tuzin
dzieci. Dlatego postanowił działać zdecydowanie.
Dziewczyny
dzielił na dwie grupy. Do pierwszej zaliczył te, które mu się podobały i
chciałby się z nimi kochać – nawet z wszystkimi dziewczętami na świecie, taki
się czuł jurny. Do drugiej grupy zaliczył panny, które posiadały majątek,
przede wszystkim ziemię, dużo ziemi. U tych panien uroda nie miała większego
znaczenia, chociaż dobrze by było gdyby taka dama mu się również podobała.
Stosując się do tych wymyślonych przez siebie zasad, poruszał się po świecie
jak w transie, zawsze gotów do zrealizowania jednego albo drugiego zamiaru.
Nawet gdy był na jarmarku w Gnieźnie i oglądał konie. To, że pracował jako
ślusarz i
obsługiwał pegeery nie było istotne. Jako chłop z dziada pradziada, był
przywiązany do ziemi, ale nie zakołkowany, nauczony w niej pracować od młodych
lat, wszystko inne było chwilowe. A z pewnością nie dałby się wpisać do żadnej
spółdzielni produkcyjnej. Te zasady Stasia, jak widać po latach, nie były zbyt
skuteczne, chociaż co do miłości, to trudno powiedzieć. Zresztą, może uważał,
że ma jeszcze czas?
Nie wiedział, że Wanda go zna. Widziała go tylko raz
i to przelotnie, u cioci
na imieninach, gdzie zjawił się tylko na chwilę, aby złożyć życzenia. Już wtedy zwróciła na niego uwagę.
Taki męski, pewny siebie, wygadany, że zaimponował Wandzie. Wypytała więc
szczegółowo ciotkę Helenę, co to za kawaler i gagatek. Okazało się, że to syn
jej dawnego przyjaciela, który wyróżniał się życzliwością dla ciotki Heleny i
już nie mieszkał w tych okolicach...
Wanda nie była jednak jedną z tych, które
jego gadanie mogłyby wziąć na serio. Ceniła u mężczyzny inne cechy. I u niego
je odkryła, chociaż były jakby za kurtyną, czy też przesłonięte jego temperamentem.
To, co o nim słyszała, uznała za plotki, a nawet gdyby, to na pewno są to tylko
zewnętrzne oznaki jego słabości, a jeśli tak, potrafi sobie nimi poradzić i
wykorzystać. Widziała w nim przede wszystkim zaradnego i zapobiegliwego mężczyznę,
który, gdy się wyszumi, będzie idealnym mężem.
Stachu
natomiast chciał się dowiedzieć o dziewczynie jak najwięcej, aby móc zagrać
odpowiednio swoją rolę. Dlatego, gdy pierwsze natarcie, za dużo powiedziane,
pierwsza próba nie dała żadnego rezultatu, zaproponował, aby mówili sobie przez
„ty”, bo w ten sposób byłby jakby bliżej dziewczyny, a następnie zaczął zadawać pytania:
Gdzie mieszka, gdzie pracuje, z jakiej pochodzi rodziny, czy lubi chodzić do
kina, jakie lubi kolory, czy lubi gotować, czy skończyła już szkołę...
taka mu się wydawała młoda. Czy już się
całowała... czy... Nie bądź taki ciekawski, najpierw przedstaw siebie. Takie pragnienia to
słabość. Wanda wybuchała śmiechem, a potem pierwsze zdanie, jakie wypowiedziała
po przejściu na tykanie i postawieniu przez niego serii pytań, brzmiało:
– Ty chyba pracujesz w milicji, tyle pytań zadajesz. Czy mam rację?
Oczywiście, był to żart. Stanisław zamilkł. Nie sądził, że Wanda w ten sposób
zareaguje. Zanim się powtórnie zmobilizował, Wanda przybliżyła się do niego i
uśmiechając się nieco tajemniczo, rzekła: – Coś mi się wydaje, że Stasiu spadł
z roweru.
Stachu
poczuł się dotknięty, ale udawał, że nic się nie stało.
Tego, co
miało nastąpić się nie spodziewał. Nie przyszło mu na myśl, że ma do czynienia
z miotaczem słów. Widział w niej dziewczynę, która podoba się mężczyznom.
– Może już wiesz, jestem
traktorzystką – poinformowała go prosto z mostu uśmiechając się nieco
zawadiacko. Zaśmiał się.
– A ja jestem dyrektorem
pegeeru – pokpiwał.
– Nie wierzysz. Zapytaj ciocię Helę... Jesteś ślusarzem i szukasz posażnej
panny – zaczęła od nowego wiersza. Stasiowi zrobiło się głupio i spoważniał. Wtedy Wanda
włączyła instrument oczarowywania, a raczej rozczarowania Stasia, spiesząc się
nieco by nie miał odwagi jej przerwać.
– Masz usposobienie
sentymentalne, marzycielskie, jesteś wrażliwy, skłonny do wzruszeń. Nie
rozumiem więc skąd u ciebie tyle wyrachowania i tego prostackiego, przepraszam
za wyrażenie, zapotrzebowania na erotyzm. Żeby popchnąć cię do działania,
często potrzebujesz zewnętrznej podniety, może stąd to zainteresowanie
panienkami – mówiła wprost. Stachu powinien się obrazić. – Lubisz samotność i podróże.
Raz jedziesz motorem do Szubina, a potem do Bydgoszczy czy Mogilna, które cię nie
mniej interesuje. Byłeś już tu i tam, w Poznaniu, a nawet w Kruchowie... I nie słyszałeś o
traktorzystce? Zamilkła. Stasiu nie wiedział jak się odezwać.
–
Jesteś powierzchowny – znowu zaczęła Wanda. – Przepraszam. Lubisz samotność,
ale mam nadzieję, że mnie nie zostawisz pod tą jabłonią. Podobasz mi się,
ponieważ ta twoja powierzchowność, czasem przemienia się w głębię zainteresowania. Te
słowa odpowiadały Stasiowi. – Zezwalasz, aby tobą powodowało życie, ale oczekujesz,
że inni nie będą
tobie rozkazywać. Nigdy bym nie śmiała. Nie lubisz być zależny od kogokolwiek.
Z tych słów też był
zadowolony. – Masz bogatą wyobraźnię,
co przysparza ci kłopotu. Tak, bo ludzie cię nie rozumieją i posądzają o małe dewiacje.
– Zaraz, Wandeczko... – próbował protestować,
patrząc zdumiony na Wandę. „Co ona wygaduje. Studiuje psychologię...” – myślał.
– Zaskakujesz
mnie – powiedział. – Dlaczego o tym mówisz? Wanda kontynuowała:
– Szkoda, że nie uprawiasz
sportu. Szybko się męczysz, to nie z tego powodu, że jesteś mechanikiem i
potrzebujesz sporo siły fizycznej. Nie jesteś rozbiegany. Potrafisz robić
niespodzianki. Właśnie miałam powiedzieć, że nie lubisz słuchać innych, ale ty
mnie cały czas słuchasz. Męczysz się z niechęci do pewnych sytuacji. Może dlatego,
że bierzesz sobie do serca, co inni mówią o tobie.
– Nie biorę. Ciebie słucham,
bo mi się podobasz – zdążył powiedzieć.
– Pragniesz dokonać wielkich czynów. Ale w jaki sposób? Chcesz się
sprawdzić, ile jesteś wart. Może razem skończymy studia?
– Ja nie mam matury i jestem za stary – wyjawił.
– To
zrobisz, a wiek nie ma znaczenia… w twoim wieku. Lubisz natychmiastowe
rezultaty twojej pracy. Jesteś niecierpliwy, chociaż potrafisz być wytrwały.
Jesteś gotów nie tylko zdać maturę. Chętnie powiesz mi, że się ze mną ożenisz,
byle bym chciała się z tobą kochać. „Ona jest zarozumiała” – pomyślał. – Szybko
się też entuzjazmujesz i szybko oburzasz. Ale tu znowu nie jest tak,
jak myślę. Nie oburzasz się tym, co ci mówię...
–
Przepraszam – przerwał jej – oburzam.
– Być
może, w pewnym stopniu... zaspokajam twój egoizm? Lubisz nowe sympatie, jednak
jesteś wiernym współtowarzyszem. Wyczuwam to jako dziewczyna. Przechodzisz
okresy podniecenia i aktywności, a potem słabości i zadumy. Ale to każdy,
przechodzi wzloty i upadki. Właśnie wpadłeś w taki dołek. Masz w sobie dwie
osobowości: jedna bardzo dobrze przystosowana do życia, reagująca szybko i
właściwie, druga znacznie gorzej przystosowana, chętnie odcinająca się od rzeczywistości,
aby móc poddać się wyobraźni i bujać w obłokach, rozmyślać, planować...
Wanda na moment zamyśliła się i sama uległa
wyobraźni.
– Pani wróżko... – zażartował Stanisław. – Skąd ci
się to bierze?
– Myślisz, że ja żartuję... W pewnym sensie. W towarzystwie umiesz być dowcipny, chociaż zdarza się, że jesteś agresywny, a z drugiej stro-
ny,
jesteś uczuciowy, zazdrosny o swe idee, pomysły, czy odkrycia. Prawda?
– Idę stąd – mruknął.
– Nie zgadzasz się ze mną, wiem.
W związku z tym wolisz czasem zamknąć się w sobie i tam istnieć odizolowany od
świata zewnętrznego. Lubisz czytać? – zapytała. – Nie tylko gazety – odparł.
– Wiem, przeczytałeś trylogię
Sienkiewicza, „Chłopów”... „Potop”... Kochasz literaturę, ale nie masz czasu. Lubisz
muzykę, nie tylko oberki, ale też poważniejsze kawałki, słuchałeś już Chopina. To
coś wyjątkowego. Może ci się podobał.
– Skąd ty wiesz takie rzeczy?
– zdziwił się.
– Wiem. Ale zaskoczył mnie Chopin... Interesuje cię również nowoczesność
– kontynuowała.
– Lubisz intymny nastrój. Czy pod tą jabłonią
jest intymnie? – zapytała nieco ironicznie.
Nie czekała aż usłyszy odpowiedź. „Zachowuje się jak zarozumiała egoistka – pomyślał Stachu. – Chce mnie koniecznie
zdobyć... poniżyć”.
– Jesteś dobrym obserwatorem –
kontynuowała. – Mam ci powiedzieć, o czym myślisz?
– Nie musisz. Po co to wszystko mówisz?
– Dowiesz się. Niezbyt lubisz
przemawiać publicznie, ale uwodzić dziewczęta potrafisz – jakby recytowała. – Wolisz dyskutować w małym gronie, a czasem nawet słuchać innych, jak
mnie teraz. Czy mam rację? Nie czekała na przytaknięcie. – Masz wielką ambicję zostać kimś wielkim, chociaż oceniasz siebie
bardzo krytycznie. Kim chcesz…?
– A ty? – zapytał szybko. Udawała, że nie było pytania.
– Z twoimi marzeniami jednak nie obnosisz się publicznie. To na wypadek niepowodzenia. Natomiast w okresach
depresji masz skłonności do tracenia nadziei i się zniechęcasz.
– Właśnie się zniechęciłem – rzekł Stasiu i wstał z
ławeczki.
–Tak, właśnie cię
zniechęciłam, a ty straciłeś nadzieję, że mnie zdobędziesz. Czy mam mówić
dalej? Czy taki jesteś?
Stanisław pokiwał głową.
– Nie wierzę, że to ty... Traktorzystka psychologiem – powiedział po
małej przerwie. – Zupełnie źle cię oceniłem. – Czy ty w ogóle lubisz mężczyzn?
Doprawdy... Nie wiem, co mam powiedzieć. Naprawdę.
– Ja też nie – wyznała traktorzystka i dodała: – Skończyłam. Traktorzystką
jestem chwilowo, tak się stało i nie mam zamiaru nią pozostać – uzupełniła. – Przepraszam.
Popatrzyli na siebie z zainteresowaniem, a
Stachu dodatkowo z pewnym żalem. Stachu pomyślał, że teraz najlepiej byłoby ją
pocałować, ale stał się tak nieśmiały, że zrezygnował. Na razie. Między ich
oczami i ustami jakby
zaczęły strzelać sztuczne ognie. Ona, która za dużo mówiła, nagle jakby sobie
zaprzeczyła.
Pocałowali się, zbliżyli się nagle na taką
właśnie odległość, że się pocałowali, zapominając o wypowiedzianych przez nich
słowach. Stanisław ocenił, że musiała wylać tyle słów, bo to ją podniecało i
tak naprawdę chciała się z nim całować.
Zostali sami w ogrodzie. Była już pora na
herbatę albo kawę i ciasto.
Ciotka
Hela Ratajczakowa wysłała najmłodszą córkę, Basię, aby ich przyprowadziła do
domu. Dziewczynka widząc całującą się parę parsknęła śmiechem.
– Mama prosi na herbatę –
krzyknęła i uciekła. Oni jakby nie słyszeli, chociaż ich podświadomość
odnotowała zaproszenie.
– Teraz na mnie kolej. Nie będę cię analizował psychologicznie. Wystarczy,
że cię widzę – odezwał się Stasiu Małek. – Każdy jakiś jest. Na
początku naszego spotkania wydawało mi się, że mam ci dużo do powiedzenia,
również o tobie, teraz mam tylko wątpliwości. Są takie zawody sportowe, czy
może gry, że o tym, kto wygra decyduje w dużej mierze ten moment, kto pierwszy
rozpocznie grę. Ale tym razem nie...
– Nie znam. Gdybym to ja była pierwsza, kto wie... Słowami można zabić...
Pewnie masz rację.
– Bardzo się pomyliłem co do ciebie. Zacząłem i co?
– Pod jakim względem? – zapytała. – Nie wiedziałeś, że jestem
traktorzystką?
– Nie, ale nie o to chodzi. Zachowałem się jak... Wiesz, chciałem trochę
pofikać, a ty zgasiłaś moją pewność siebie. Myślałem, że jesteśmy „bohaterami
pracy…” i trzeba trochę się powygłupiać, bo wokół nic tylko wyścig pracy,
wyrabianie normy... Podobasz mi się i to też był powód do zgrywania się i
kuszenia – odpowiedział Stanisław. – Ja nie mam aż tyle do powiedzenia.
Kiedy
weszli do pokoju, wujek Wiktor, mąż Heleny, zauważył: – Aleście spoważnieli,
Wandzia i Stasiu. Posprzeczaliście się?
Basia,
która siedziała już przy stole, otworzyła swoje dziewczęce usteczka i chciała
powiedzieć:
– Nie, oni się całowali, ale zdążyła tylko rozpocząć: – Nie, oni... i
umilkła, bo tata Stefan jej przerwał:
– Baśka, idź pomóż mamie.
Baśka wyszła. Zapanowało milczenie. Wanda chcąc je
przerwać, odezwała się:
– Ale cisza. Może zaśpiewamy piosenkę o jesiennej orce albo o żniwach? – żartowała. Matejczykowa zrozumiała to dosłownie i szybko
zaproponowała:
– To już lepiej „Kiedy ranne wstają zorze”...
– O tej godzinie? – zdziwiła się ciotka Helena
wchodząc do pokoju. – Przecież ludzie wracają już
z nieszporów. To nie ta pora dnia.
Matejczykowa obruszyła się:
– To piękna pieśń, nie jakaś
o traktorach.
– Ciociu, ja tylko żartowałam – usprawiedliwiała się Wanda.
Szwagier Stefana, Grzeczka, który nie miał
wymaganego, pozytywnego stosunku do pegeerów, podobnie jak do kolektywizacji
wsi, oświadczył, że jak będzie więcej takich traktorzystów, jak Wanda i takich
mechaników, jak Stachu, to oni rzeczywiście wszystkich skolektywizują i nie
będzie z czego żyć. Obraził obojga, bo oni wcale nie byli tacy... wywrotowcy.
Podziękowali ciotce Helenie za gościnę, pożegnali się z gośćmi i odjechali na
starym motocyklu, który Stanisław naprawiał dwa razy w tygodniu, dwa razy
jechał i znowu naprawiał. Maciej Grzeczka w związku z przedwczesnym odjazdem
traktorzystki i mechanika, nasłuchał się uwag, że mu uszy spuchły.
W
rzeczywistości zaś dla Wandy i Stanisława był to wspaniały pretekst żeby się
wydostać z odpustowego przyjęcia i pobyć sam na sam przez dłuższy czas, a nie
tylko w ogrodzie i przy stole.
Trudno powiedzieć, czy w drodze powrotnej
długo się wzajemnie przekonywali do swoich racji i kto komu uległ albo czy Stachu
nie musiał naprawiać motocykla. Być może, że stan wzniosłości i oczarowania w
pewnym momencie ogarnął oboje i musieli się zatrzymać w drodze, ponieważ dalsze
prowadzenie motoru w tym rozkojarzeniu było dla nich bardzo niebezpieczne. Ale
kto to wie? Oni oboje chyba wiedzą... na pewno... przypuszczam.
W każdym razie na następny odpust przyjechali
do Gościeszyna razem, już ze Żnina, a co najdziwniejsze nikt z obecnych nie
miał nic przeciwko temu. Maciej Grzeczka, kiedy ich zobaczył, powiedział, że
cieszy się, ponieważ to był z jego strony, jak się okazało, dobry uczynek. On
się czuł jakby to z jego powodu się zaręczyli i pobrali.
Kolejny
odpust był więc szczególnie udany dla Wandy i Stanisława – nabożny, uroczysty i
wesoły, chociaż mniej liczny, jeśli idzie o liczbę gości Ratajczaków.
No i nie skolektywizowali wsi.
Kiedy Wanda i Stanisław byli znowu na odpuście, już
jako dziadkowie, 31 maja 2006 roku, to były to zupełnie inne czasy. Przede
wszystkim po kilku latach poszukiwań i śledztwa, wrócił do Sanktuarium Maryjnego
zabytkowy obraz Matki Bożej: skradziony, odnaleziony i odnowiony, do czego przyczynił
się pełen cierpliwości i wiary, niestrudzony ksiądz kanonik Feliks Dietrich.
Próbowali opowiadać swoje przygody ze swojej
młodości dorosłym wnukom i wnukom kuzynostwa, ale ci nie chcieli za bardzo
słuchać, nawet uprzejmość była dla nich zbyt wielkim obciążeniem, zajęci internetem
i relacjonowaniem zdarzeń z ostatniej dyskoteki. Wziął niektórych czater,
zaczajony jak estradowiec – chce pokazać, co potrafi, pracocholi więc i
wydziela.
Ratajczakowie
już nie żyli. Przeżyli swoje, ale nie doczekali się tych głębokich przemian.
Nie entuzjazmowali się więc nowinami czy wieściami ze wsi i ze świata. Wanda i
Stachu mówili tylko do kuzynostwa:
– Dzięki Bogu i medycynie
jeszcze żyjemy. Pamiętam, nasi dziadkowie, wtedy na tym pamiętnym odpuście, już
nie byli obecni. A Wanda jeszcze zauważyła:
– To już nie ten sam odpust.
Popatrz, Michasia – zwróciła się do kuzynki – ilu nas jest… Zmieniają się
obyczaje. Zobacz, ilu leni i obojętniaków nie chodzi do kościoła. Wtedy nie do
pomyślenia. A budowaliśmy socjalizm i wtedy mogli nie chodzić, a nawet powinni
być nieobecni na mszy. Im więcej w sklepach, tym mniej na stołach i odwrotnie.
Co za absurd, prawda?
Ludzie potrafili już się bronić przed
jedzeniem, tak jak przed wódką. Pito mniej, bo każdy przyjechał autem, ale były
wypadki, były. Niektórzy słabego charakteru jeździli po pijanemu i
zdarzały się tragedie. Drogi okoliczne w kilku miejscach oznaczone są stojącymi
w miejscu wypadku
drewnianymi krzyżami. Niektórzy uciekli z miejsca wypadku.
Widać narobili w portki, stchórzyli.
– Nasz Marek goni tylko za
interesami – powiedziała Wanda. – Stale dzwoni przez tę komórkę, wciąż nadaje
jakieś SMSy i wyjeżdża. Nie powiem, że niepotrzebnie. Dzięki Bogu ludzie
naprawiają dachy, budują nowe domy, wciąż coś poprawiają i jego firma dekarska…
– nie dokończyła. Filip Majorski – wnuk Ratajczaków,
który dojeżdżał do roboty w
Gnieźnie, powiedział:
– Wiecie, że Maniuś Rajca został gangsterem?
– Nie wierzę. Taki dobry chłopak… – żałowała Michasia.
– Wymuszał haracze. Ale nie był długo gangsterem. Złapali go za tyłek i
teraz będzie kiblował z dziesiątkę. Dobrze mu tak. Jakie ja mam nerwy na tych
gnojków, to nawet nie wiecie.
– Ja mam nerwy nie tylko na takich. Zobaczcie, co robią politycy i farbowani ludzie interesu.
Biorą kasę. Sięgają nawet do samorządów…
To jest celem i sensem dzisiejszego życia – wściekał się mąż Michasi,
Leon. Kto nie ma niech idzie do diabła, a jak ktoś ma coś uczciwego, to znajdą
się tacy, którzy mu odbiorą. Byle być prezesem, o, wtedy można, ile się chce,
nawet wszystko albo dostać od kogoś łapówkę, ustanowić wygodną dla siebie
ustawę, która pozwala… To jest coś. Populizm nie na zielono, też.
– Naprawdę, dużo tego obornika – powiedział Stasiu. – Za dużo. Skąd go
wziąłeś?
– Z gazet i telewizji. Przecież to nie są wiadomości, tylko kronika
kryminalna. Szlak człowieka może trafić. Chyba, że im o to chodzi.
Kiedyś byli oni i my, teraz też się tak zrobiło.
Nie
liczył się też poczęstunek tak jak dawniej, bo wszystkiego było wokół pod
dostatkiem, trzeba tylko mieć pieniądze. I o to właśnie chodzi. Supermarkety
pełne. Na wsi sklepy zaopatrzone prima. No to co, człowiek już nie jest taki
łakomy.
Nie
wyszli nawet do ogrodu, chociaż wokół zieleniało, przekwitły kasztany i bez, a
zakwitły robinie, mylnie nazywane akacjami.
Ich zapach zarzucał na nich woalkę i odurzał, ale
nikt z nich nie zachwycał się unoszeniem nad codziennością. Nie było też kur w
ogrodzie i na podwórku. Michasia z Leonem pozbyli się hektarów, sprzedali prawie
trzy czwarte, bo nie opłaciło się hodować ani kur, ani krów, ani świń…
Poza tym dzieci powiedziały, że nie będą rolnikami.
Nikt niczego od chłopa nie chce kupować. Na podwórkach rośnie trawa.
Leon się wkurzył i sprzedali. Nie muszą oprzątać.
Takich ludzi jest wielu. Denerwowali ich też różnej maści cwaniacy, którzy
masowo wykupywali ziemię za taniochę, stosowali różne matactwa i stali się
obszarnikami, o jakich nie słyszano nawet przed drugą światową. Mieli też nerwy
na sąsiadów, co tu wykupują, jak mówią, pół Polski.
Wanda
czasem dodawała:
– Szkoda, że nasi rodzice nie
zobaczyli tych przemian.
A kiedy odczuli już, co się dzieje na wsi, że
ludzie z pegeerów nie mają pracy i cierpią niedostatek albo gdy widzieli, kto
co ukradł albo nielegalnie złapał w swoje łapy, albo dzieci tych osób z
państwowych gospodarstw nie mogą dalej się uczyć w szkołach średnich, bo zlikwidowano
internaty, wtedy Stachu mówił:
– Dobrze, że nasi rodzice tego
nie doczekali.
Natomiast
podobało się im, że we wsi jest gimnazjum, szkoła posiada pracownię
komputerową... Że można bez kłopotu wyjechać do pracy w Anglii czy w Irlandii, można
mówić, co się chce, trzeba się tylko zastanowić, co się chce albo nie… można
się podrapać w takich miejscach, gdzie dawniej człowiek mógł się narazić.
Ale wielu
nie myślało o wykształceniu, uważali, że jeżeli oni są, to należy im się dobra,
łatwa i wysoko płatna praca, koniecznie nie męcząca. W takich sytuacjach Leon
pytał się młodzież, czy są patriotami, a oni mu odpowiadali, że to ich nie
interesuje. Starannie przekartkowana teraźniejszość była ważna, dla Leona,
młodzież natomiast widziała dalej i namiętniej, szybciej i
zdecydowanie. Niestety powierzchownie. Nawet nie czuli tego, że mogą wyjechać.
Chcą. Tylko chcą. Dobrze, że wielu jest tak mądrych…O ewentualnej wpadce nie
myśleli. Już się przyzwyczaili do zabaw na cztery fajerki i do palenia
fajersów, żeby było fajerowo. Inni mówili: nie uogólniajmy. Nie uogólniajmy.
Weźmy pod uwagę całość. Zlikwidowali pocztę. Tak, listonosz jeździ samochodem
aż z gminy. Zmniejszono
liczbę kursów autobusowych. I znowu oddaliły się od siebie dwa miasta połączone
szosą: Trzemeszno - Żnin. A na to Kazio – syn Przeczków z końca wsi:
– Dla mnie to nie ma
znaczenia. Mam samochód i dojadę gdzie chcę. Poza tym, wujku, upraszczasz.
Widzisz tylko zło i karierowiczostwo. A gdzie są solidni, porządni w tym programie?
Bo nie ma wątpliwości, że tych jest najwięcej.
Wujek na
to:
– Ja też mam samochód. A co
do sumienności… Nie będę się wypowiadał.
– Ależ, dlaczego. To ważne. Im lepiej wykonana robota, tym… mniej
płatna. Cha, cha, cha! Dawniej jedliśmy na śniadanie zacierkę na mleku. Tak
zwaną mozaikę. Dziś ja nawet nie wiem dokładnie, co to takiego.
Jeśli jest nam dobrze, to jest to też wynik
sumiennego działania. Szkoda tylko, że tylu cierpi z powodu niedostatku.
– Jednak coś zauważyłeś – ucieszył się ironicznie Leon.
Jeszcze palili. Wielu odeszło od nałogu, ale
oni w piątkę w rodzinie jeszcze nie skończyli z papierosami. Nie były to
śmierdziuchy. Dym spływał ze sprzętów, chwytał za gardło niepalących. Nawet
muchy schodziły z toru przepływu trucizny i wpadały w dziobki jaskółek. Tylko
nielicznych, bo much ubyło, to i jaskółek, bo krów również ubyło i mleka nie
starczy dla całej wsi. Ale z papierosem jakoś rozmowa stawała się bardziej
interesująca. Niepalący rzadko się buntowali.
Niedzielne blaski coraz bliższe wieczoru. Jak nie ma co oprzątać, można
posiedzieć, ale po co. Ostatecznie można. Nie ma się do czego spieszyć. W
telewizji niestety same powtórki i reklamy, nie warto zużywać prądu.
Nadchodziła wieczorowa jazda, po obiadowej musztardzie. Jacek trzymał na
kredensie pistolet, gotów strzelać. Od tego czasu, gdy bandzior napadł na niego
w sklepie, postarał się o broń i robi Amerykę. Jesteśmy, sterczymy. Rozsądek
stracił na wadze.
– Będziemy strzelać –
oznajmił.
– Niektórzy to sami
zastawiają na siebie pułapki, bo chcą się złapać na gorącym uczynku – zauważył
Stasiu. – Trują swoją walecznością na każdym kroku.
– A o co ci chodzi? –
zapytała Wanda.
– Po prostu, wujek nie
oczekuje siebie tam, gdzie go nie ma. Chyba, żeby jego oczekiwanie na to, było
bardzo skondensowane – powiedział Kazio.
– Drugi filozof się znalazł – rzekła Wanda.
Na dworze
zanosiło się na ostatnią majową burzę, ale jakoś nie bardzo, bo zwlekała z
grzmotami i deszczem, nie potrafiła się zdecydować, czy lać w Gościeszynie, czy
poczekać i zalać Ryszewo. Chmury przesiąknięte ociepleniem klimatu wałkoniły
się, to znowu kondensowały i
zbierały na coś groźnego. Niemożliwe? Nie chciało się wierzyć.
Ale Alkowi Bydgoskiemu było to obojętne. On w tym
dniu polubił czystą jak dziesięć lat temu. Nie powinien a dał się skusić.
Prześpi się do poniedziałku u rodziny Ratajczaków i
w poniedziałek skoro świt, o dziesiątej rano, ruszy do domu. Jest na
emeryturze, uczciwie zapracowanej, to może.
Ktoś zauważył:
– A jak będzie? Zobaczcie, ilu ludzi nie opłaca składek, nawet KRUSu nie
płacą. A chcą żyć długo i szczęśliwie.
W wazonie
stała róża z opuszczoną głową obdarta z liści. Zwiędła z nadmiaru wrażeń. Przydałoby się
niespodziewane rozprężenie. Kwiaty o tej porze są po cenach ulotnych. Na szczęście
w pobliżu stała okazała młoda panna przed ślubem –
kwitnąca akacja w bieli i rzucała kłęby zapachu w kierunku otwartych okien
domu, na co nikt nie zwracał uwagi. W domu zaczęło skrzypieć. Duchy wiosny rozpychały
się z nudów. Ideały to podpływały, to odpływały, jak dobre chęci bez stabilizatora.
Erskine Caldwell uprawiał „Poletko Pana Boga”, a pomagał mu w tym „Sługa Boży”.
To nie była „Ziemia tragiczna”, spękana, nieurodzajna, żeby rosło, trzeba
zasiać i polać. Żeby pisać trzeba się urodzić z iskrą bożą w środku, mieć w
oczach rozbłysk i odrzucić kosz poszarpanych obietnic. Niektórzy, obejmując
obszar gruntów jak kiedyś przed drugą światową Sobczak, czasem wychodzili na
swoje.
Najłatwiej było spojrzeć na te niwy zielone, poprzetykane drzewami, na
te kępy krzaków, próbujących skutecznie posiąść ugory i pola pachnące
urodzajami. Trudniej przychodziło zebrać z tej ziemi plony niezbyt wielkie.
Własnymi maszynami, w dwójkę, w trójkę, bo ludzie są bezrobotni, ale nie ma
komu pracować. To się porobiło. Nie ma ludzi do roboty. A mimo to są jeszcze
ludzie, którzy sieją i sadzą, i dzięki nim inni ludzie mają co jeść i ganiają
po targowiskach, tych które jeszcze istnieją, i kupują tanie warzywa, tanie
owoce… A zdarza się, że nie tylko u Przeczków nie rośnie marchew, a u Nabanów i
Porzeczków wysycha ćwikieł. A trzeba wziąć pod uwagę, że ich ziemie są położone
dość nisko i wilgoć trzyma się tych gruntów. Może lepiej będzie za rok. Ale
przy ociepleniu klimatu… Nie wiadomo. Na szczęście coś kapnęło z dopłat do
rolnictwa. W tym przypadku UE jest jak dobra mama.
– No, nic, trzeba dalej się starać – podsumował Gruszczyński.
– A jak głoszą antyglobaliści, ubodzy będą jeszcze ubożsi, a bogaci
staną się jeszcze bardziej bogaci, aż do nieprzyzwoitości. Amen – rzekł Leon.
– Wcale nie amen –
zaprzeczyła Wanda.
Marcin z
Ochodzy, rocznik 1927 krzyknął:
– Czy słyszeliście, że złodzieje ukradli linię wysokiego napięcia!?
Podobno z tego powodu z opóźnieniem przeprowadzono elektryfikację w naszym powiecie.
Ludzie popatrzyli na Marcina jak na, a on
kontynuował już spokojniej:
– Ta linia sześćdziesiąt
kilowoltów biegła z Pakości do Gniezna, równolegle do Jastrzębowa. Miała
drewniane słupy w układzie bramowym i płaski układ przewodów. No i pewnego roku
znikła…
Kazio zaśmiał się jak wielki szyderca.
– Znikła. Powiesz może, że
była to pierwsza kradzież na złom i opał? Może masz rację – dodał po chwili –
ale zrobili to ci, którzy mieli do tego uprawnienia. Tobie się czasy
zmiksowały. Linia nie była już potrzebna. Swoje zrobiła.
Stało się
jeszcze coś jakby między wierszami, wciąż się przeplatając z
milczeniem, mianowicie dawno, dawno temu, na zabawie w Gościeszynie, bohater
jednego z opowiadań, Leoniusz, poznał Stefcię Lawendę i tańczył z nią do
pojawienia się księżyca w zenicie. Potem odprowadził do Cegielni i pierwszy raz
w życiu pocałował dziewczynę w usta, gdzieś niedaleko stogu zboża, gdzie
jeszcze stał wiatrak Błaczkowskiego. Wiatrak niestety poległ już na polu
chwały, zasłużony w mieleniu ziarna na mąkę i kaszę. Leoniusz przez pewien czas
robił z oczu lornetkę i z odległości czterech kilometrów widział wiatrak, a
później to miejsce po wiatraku. Stefcia jednak nigdy tam po raz drugi nie
przyszła. Pracowała jako pani nauczycielka w Kretkach Dużych powiat Rypin i
pisała do Leoniusza piękne listy, a on jej odpisywał i wzdychał.
Miał przyjechać na odpust, ale nie przyjechał. Ludzie
często mówią, że zadzwonią albo się umówią na spotkanie, ale nie są słowni i
ani nie zadzwonią (pewnie nie mają dzwonka), ani nie przyjdą na spotkanie i
przez to sami sobie szkodzą. Ale nie koniecznie tak musi być. Często pojawiają
się takie przeszkody, że nie ma żadnych możliwości zrealizowania obiecanego
spotkania czy zatelefonowania. Przez to cierpimy dodatkowo, mając w myślach
fakt, że ktoś nas oceni negatywnie albo ktoś nas nie ceni.
Wandzia
powiedziała, że te listy znajdują się w Muzeum w Żninie. Ale to pewnie nie ma
nic do rzeczy. Tak jak nie ma do rzeczy, że gdyby to była dzisiejsza poczta, to
te listy by nie dotarły do adresata.
Przyjmijmy jednak, że to byłby wyjątek.
W
kolejnym roku na odpust w Gościeszynie przyjadą za namową dziadków, dzieci
córek i synów nie tylko Ratajczaków, Przeczków i Małków. Dziadkowie dołożą wiele starań, aby
kontynuować tradycję i czuć się młodymi młodością swoich wnuków.
2006