sobota, 27 lutego 2021

Żądanie artysty

 

 


 

Żądanie Artysty

 
Minęła północ. Słyszę przez sen pukanie do drzwi. Mówię, proszę.
Nikt nie wchodzi. Sen pierzcha w popłochu. Podchodzę do
drzwi, otwieram i nagle widzę kratę. Za kratą Andrzej Wajda, za
nim Tadeusz Janczar, Stanisław Mikulski, Teresa Iżewska,
Wieńczysłw Gliński, innych nie rozpoznaję. Doznaję szoku.
Wajda mówi: Otwórz, przecież mnie znasz. Znam. Widzę grubą
zakratowaną rurę, to kanał. „Kanał”, tak, film, na którym byłem
jako mrówka, siedziałem w czwartym rzędzie w Sali Kolumnowej
Pałacu Kultury. Pamiętam, była wiosna 1957 roku. Film
pachniał jeszcze drukiem, przepraszam, taśmą celuloidową.
Wtedy na razie nie wiedziałem, kto to jest Andrzej Wajda.
Reżyser powtórzył żądanie, a ja chwyciłem za łom (nie wiem
skąd się tu wziął) i wyłamałem kratę. Myślałem, że wejdą do
mnie, wykąpią się, wypiją gorącą herbatę, ale przecież oni wszyscy
już odeszli, ale może jednak, tymczasem oni uwolnieni nagle
znikli, a ja się przebudziłem nie wiedząc gdzie jestem. Leżałem
w ciemnościach błądząc po świecie ze snu. Obrazy płynęły jak
opary nad bagnami. Słyszałem słaby nocny szum ulicy. „Pokolenie”
opuszczało ciemną epokę. Jakby sypał się popiół z naszej
codzienności. Zbyszek Cybulski wypijał zawartość płonących
kieliszków. Sypały się diamenty. Jest 1958 rok i film wędruje po
kinach. „Popiół i Diament” zmusza mnie abym wstał i spojrzał
na ulicę. Może w barze, teraz czynnym całą noc, jeszcze trwa ta
scena… ciągnie za sobą długi welon.
Wracam skołowany, nieco przede mną wspina się wspaniały
koń. Rusza na wrogie hitlerowskie czołgi, co budzi we mnie grozę,
ale przecież to nieprawda. Piękny rumak mógłby się rozpaść
przy pierwszym wystrzale… Zaledwie dwa lata później pojawiają
„Niewinni czarodzieje”. Nieznana nowa fala uciech i radości,
tyleż znudzenia, co rozkoszy z jazzu Komedy, pokropionego al-
koholem, swobodą i erotycznymi rozmowami. Młodość na biegunach
szaleje. Zamyślony Tadeusz Łomnicki zbiera się do wypowiedzenia
swojej kwestii, Cybulski jest rozgałęziony, Polański
krystalizuje myśl, że będzie reżyserem, a reszta pyszni się jak
dodatki do tortu, jako niezbędne i niesłychanie obrazowe sceny.
Z zadumy wyrwały mnie „Popioły”, które obowiązkowo płynęły
z nami, poprzez szkołę średnią i dalej... To była uczta aktorska
Olbrychskiego. Wracałem do tego filmu kilka razy, dziwiąc
się, co w nim jest takiego, że ja się plączę gdzieś po komnatach
i polach bitewnych. Oczywiście, wiem, łatwo odgadnąć…
Bezsenna noc płynęła razem z filmami, a ja świadom tego,
że nie wszędzie byłem i będę, dałem się nosić obrazom raz cichym,
a raz głośnym, przybranym kolorowymi myślami, przez
„Wszystko na sprzedaż”, z nieujarzmionym żalem po odejściu
Zbyszka; idę dalej, by znaleźć się w „Brzezinie”, wejść nieproszony
na „Wesele” i zbić majątek w „Ziemi obiecanej”, a później
rozmawiać rozciągliwie z „Pannami z Wilka”, opowiadając im
o „Panu Tadeuszu” i wodząc poloneza Kilara, pochwalony niech
będzie „Człowiek z marmuru” i włóczyć się w tataraku, chociaż
„Tatarak” (to nie tartak) tak tragicznie się zakończył, odczuwając
roślinne zapachy, lecz Marta już poczuła aromat śmierci,
żeby przerazić się bestialstwami w „Katyniu” i wreszcie trafić
w „Powidoki”. Stamtąd można już tylko po drugiego Oskara.
A gdzie jeszcze byłem? Widziałem połowę dzieł najważniejszego
reżysera. Przy nim startował Kazimierz Kutz, sławę zyskała
cała plejada aktorów. A ja wtopiony duszą w jego filmy gnałem
na Lotnej do walki. Do jakiej walki? Przecież nie ma wojny.
Zygmunt Krasiński mówi: W świecie ducha nie ma pożegnania,
więc nie żegnam Cię Wielki Artysto. Jeszcze nie raz obejrzę
Twoje filmy. A kiedy się uspokoiłem Andrzej pozwolił mi zasnąć.
Obudziłem się w ogrodzie kawiarni Europejskiej w Zakopanem.
Na Giewoncie kwitły szarotki.
                                                                        październik 2016

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz