sobota, 27 lutego 2021

Polna stodoła

 Polna stodoła

 
Mówiono na nią krótko: wiata. Była widoczna z daleka na rozległej
równinie pomiędzy pojedynczymi wysokimi lipami
w znacznej odległości od nich. To rozległy dach na drewnianych
słupach kłodach po kilka z każdej z czterech stron, pokryty deskami
i papą, lekko spadzisty, z osłoną z desek około metra pod
samym dachem, z taką samą obudową na poziomie zero, z wjazdem
dla wozów konnych, po obu stronach wielkie sąsieki. Podłoże
stanowiła ubita glina. Polna stodoła była widoczna z dworu
właściciela gospodarstwa. Żartowano, że wybudowano ją jeszcze
w XVI wieku w czasach gdy stosowano uprawę trójpolową: zboże
jare, ozime i ugór (ziemia odpoczywała) albo ziemniaki.
W latach gdy zboże młócono już maszynowo, a napędem
była maszyna parowa, lokomobila, to było nawet wygodne, ale
kosztowne, takiej maszyny używano tylko w dużych folwarkach.
Żeby ją przetransportować polnymi drogami na pole ze zgromadzonym
zbożem, należało zastosować zaprzęg z dwóch-trzech
par koni. Po żniwach zwożono tu żyto, jęczmień i owies, a po
kilku tygodniach następowała młocka. W ten sposób uciekano
przed plagą myszy, które chętnie z takiej spiżarni korzystały
i pozbawiały kłosy ziarna.
To był ciekawy okres dla młodzieży. Urządzała zabawy
w wiacie i wokół niej, a dyżurujący chłopski wyrobnik musiał
młodzież przepędzać, bo istniała obawa zaprószenia ognia. To
nie był wielki kłopot. Bywało, że sam się włączał do zabawy.
Słomę częściowo składano pod wiatą, ale też stawiano osobne
stogi. Po żniwach na tych rolniczych obszarach stało po kilka
wielkich stert słomy, nawet dziesięć, które potem do wiosny
powoli znikały. Słomę zabierano na ściółkę i sieczkę dla koni.
29
Mój dziadek opowiadał, że jego i kolegów cieszył okres wiosny,
aż do czerwca, gdy wiata była prawie pusta. Wtedy tu się
spotykali gromadą albo umawiali na randki. Pośród zielonych
pól, przybranych polnymi kwiatami, kwitnącej jasnym granatem
wyki i lucerny, pośród pnączy powojów w białych kielichach,
czepiastej przytulii, czerwonych maków i niebieskich chabrów,
żółci łubinu i kwitnących biało i różowo ziemniaków, zmysły
wyostrzały się i wzmacniały przeżycia. Było to miejsce fantastycznie
urokliwe i pachnące. Tu opowiadano sobie żarty, śpiewano,
tańczono i nie raz wypito po ćwiartce wódki. Czasem niebo
się zachmurzyło, nadszedł deszcz i najpierw gonił się pojedynczymi
kroplami po papie, stukał obcasami, potem jakby słychać
było gromadę damskich obcasów i wreszcie ulewa, a nawet
burza, która jednak nigdy ich nie skrzywdziła.
Tu dziadek dowiedział się, co to znaczy kochać i się spełnić.
Tu kwitły pomysły i utrwalały przyjaźnie, te kiełkujące już
w szkole, gdzie otwierało się niebo i wzrastał wszechświat.
Pod koniec II wojny światowej na polach pozostało kilka
stogów słomy, bo nikt jej nie potrzebował. Było mało inwentarza,
konie poszły na wojnę. A gdy okupant napuszczony przez
donosiciela zaczął przypuszczać, że tu zbierają się partyzanci,
pewnego dnia nasłał samolot z ładunkiem wybuchowym i wiata
spłonęła. Na zgliszczach wyrosły dzikie czereśnie.
Po wojnie już jej nie odbudowano. Pegeerom była niepotrzebna.
Powstawały stogi zboża, które szybko znikały z pól, bo
zapotrzebowanie na ziarno nigdy nie było zaspokojone do końca.
Podaż nie równoważyła popytu.
W pamięci pozostały obrazy, których dziadek nie chciał zapomnieć
i koniecznie musiał je przekazać dalej, swoim wnukom,
zachęcając ich prezentem w postaci drukarki 3D, mówiąc: Spróbujcie
je wydrukować, może się wam uda. Najpierw rabatę pełną
piwonii i nasturcji, a niedaleko od kwiatów tę stodołę...
Różnicę włączcie do nierówności.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz