środa, 3 czerwca 2020

Spojrzenie duszy





 
 
Spojrzenie duszy
O Józefie Ignacym Kraszewskim  należy przede wszystkim powiedzieć, że był wielkim pisarzem, tak, że był wielkim pisarzem, który zadziwia i zachwyca, zdumiewa i przykuwa, i jest nim na zawsze. Pozostawił tak obfity dorobek, miał tak bogate życie, także rodzinne, że mógłby nim obdzielić kilkunastu twórców. Można tylko pomyśleć, że Kraszewski nie deliberował nad życiem jako przypadkiem. On je eksponował bogato i szeroko. Widział nędzę i dostatek, martwił się o losy kraju pod zaborami. Sfera jego kuli doświadczeń jest wielohektarowa. Z dorobku Arcymistrza, który przekracza cztery pi er kwadrat, wciąż korzystają i będą korzystać kolejne pokolenia. Z jego sfery pochodzą rodzące się w nas żywe obrazy, które straciły rzeczywistość, bo czas się wciąż przesuwa, lecz przyciągają i wzbudzają nadal zaciekawienie, bo rodzą w nas tęsknoty za czymś, co zaburza nam stan teraźniejszości. Buntują się w nas uczucia i indukuje się bojaźń o teraz i jutro, powstają stresy ostrzegawcze, jakbyśmy zauważyli szelfową chmurę nad Gnieznem w okolicach Winiar.
            A z drugiej strony rodzi się optymizm, bo wydaje się nam, że żyjemy w lepszym świecie i osobiście nie wykonuję żadnych kroków nad tym, co mnie niepokoi, a co mogłoby poczekać. Nie dać się wciągnąć w oddziaływanie poprzeczne w stosunku do trzeźwości umysłu, to wydaje się istotne. Wiele razy zastanawiałem się, jak na mnie oddziałuje pisarz.
            Z czasem lata młodości nabierają cech kultowych i pokrywają się werniksem specjalnego rodzaju. Czego człowiek się nie dotknie pamięcią albo nie obejrzy zachowanych jeszcze obiektów, to wydaje się, że nabrały one nadzwyczajnych wartości, stały się dziełami sztuki, książkami mającymi swój zapach, kolor i dźwięk, a gdy ruszy się w nich ustami litery, nabierają kolorów tęczy, mówią do nas, oglądamy bohaterów w akcji, nie dają się wymazać i wciąż na nas czekają. Aby to odczuć, trzeba do tego dorosnąć. Wielu z nas ma otwarte wierzeje na pole wyobraźni, na którym działają stworzeni przez wspaniałych autorów bohaterowie. W ten sposób czujemy się połączeni z przeszłością, tą lepszą, i nawet samotność nie jest tak dokuczliwa, gdy wysuszona jaźń niczego nam nie podsuwa, z nikim nie łączy, bo jesteśmy zobojętnieni na otoczenie i chętnie wymazujemy nie tylko złą dawność. Przerażają nas tylko echa znęcania się człowieka nad człowiekiem i gwałtowność przyrody. To jednak jesteśmy w stanie znieść i dopiero, gdy wystąpi istota ludzka przeciw istocie ludzkiej, budzimy się ze znieczulicy i przeciwstawiamy złu. Jak dotąd nie ma pewnej drogi do ominięcia tragedii, a jeśli nawet jest, to nadmiernie długa. Ludzkość słabo radzi sobie z koniecznością zaprzestania zbrojnego występowania przeciwko sobie.
            Po latach gdy działa sprawnie pierwsza i druga młodość, stać nas na magię, która łagodnie jak odbitki oryginałów z negatywów sięga do przeszłości, wcale nie zniechęcającej, a raczej daje do zrozumienia, że nie spadliśmy z chmury, nie przysłał nas księżyc, to wobec tego  śmiało powinniśmy wypełniać sobą wyznaczoną nam przestrzeń. Także tę pod okapem dachu bez rynien, gdy woda deszczowa wymywa przy ścianie domu rowek i wypłukuje jasne i kolorowe kamyki wielkości oczek brylantowych, nadających się do pierścionków. W dzieciństwie jeszcze nie wiedziałem, co to są diamenty i brylanty, czy w ogóle to coś cennego, nie znałem szlachetnych kamieni, ale być może widzieliśmy z moimi siostrami pierścionki ozdobione kolorowymi szkiełkami, klejnocikami. Wybieraliśmy więc z kamyków te, wzbudzające w nas chęć posiadania, te co mrugały do nas oczami światła, każdy według własnych możliwości. 
            Do mamy Anna mówiła: – Zobacz, z elementów rogoży robimy węzły, przymierzamy pasek z tej rośliny do naszych drobnych przegubów rąk, zawiązujemy, a w węzły wtłaczamy kamyki. Zobacz, mamy pierścionki i bransoletki z brylantami.
            Szlachetnymi kamykami okazały się te wspomnienia.
        Gdy już przestaliśmy bawić się w jubilera i strzelać z kluczy do szaf i szuflad, przestaliśmy budować proce na napęd gumowy, nie kulaliśmy felg rowerowych patykami i nie byliśmy rusznikarzami, budującymi „pukwy” – pukawki z dzikiego bzu na naboje z surowych ziemniaków, kiedy rodzice bezboleśnie zaczęli wdrażać nas w pisanie i czytanie, świat zaczął się poszerzać, stawał się coraz obszerniejszy i ciekawszy, a ukazywane bogactwo życia przyciągało jak magnes. Rozbudzaliśmy ciekawość na wiele sposobów, a ojciec mówił: – Bądź ciekaw wszystkiego. To nie prawda, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Nie wchodź   w zwoje pętlicowe twego myślenia. Dociekaj.
            Pewnego razu ojciec przywiózł z miasta pisemko pachnące drukiem. – Spróbuj przeczytać, może coś cię zainteresuje. To był tygodnik ”Przyjaciel”. Zaciekawiło… Zaczęły się ukazywać też kalendarze w wydaniu książkowym. Mama zachęcała. – Przeczytajcie ten dowcip. Popatrz, kominiarz wychodzi z komina…
            Tak krok po kroku.
            Aż pojawiła się pierwsza czytanka. Rodzice wykonywali koszyki z rogoży, rosnącej w jeziorach, a jak nam ojciec wyjaśnił, podobnej nieco do cibory, z której w Egipcie wyrabiano papirus, a do nas przyczłapała Marii Konopnickiej „Nasza szkapa”; a pewnego razu zapytano: „Kto ty jesteś”… Dalej były słowa nie pasujące do tamtej sytuacji w oświacie i życiu codziennym, niemalże narzucanym w swoim stylu. Opowiadanie poetki przypominało trochę nasze warunki egzystencji. To było przeżycie bardzo nas martwiące. Też spaliśmy na siennikach, ale rodzice nie musieli pozbywać się łóżek, lecz fakt jest faktem, spałem z siostrami w jednym łóżku – one „w głowach”, ja „w nogach”. Co wieczór wynikały z tego powodu kłótnie, bo się wzajemnie kopaliśmy… Wreszcie ojciec kupił dla mnie łóżko i wieczorne dopasowywanie się uległo zagładzie. Co pewien czas należało wymienić słomę w siennikach, bo była zmielona na proszek. Słoma szeleściła i gdy to za długo trwało, rodzice zwracali uwagę, byśmy się tak nie wiercili, bo będziemy spać na podłodze, nikt nie wymienia słomy co miesiąc. – Aby nastąpiła wymiana „treści” siennika – wyjaśniał tata – muszę się zwracać z prośbą do sąsiadów i zamawiać kilka snopów, nie za darmo, bo trzeba je odrobić.
A w następnych latach już mieliśmy działkę własnej ziemi, po chłopach, którzy wyjechali „na zachód”, co oznaczało Ziemie Odzyskane. Spaliśmy jeszcze długo na tego rodzaju materacach.
            Chyba trzy razy w tygodniu dochodziły do nas prenumerowane gazety, dostarczane przez listonosza, nazywanego listowym: „Rolnik Polski”, później połączony z bardziej socjalistyczną „Gromadą” oraz „Ilustrowany Kurier Polski”, a „Przekrój” miał pozycję uprzywilejowaną. Nie interesowała nas polityka, szukaliśmy drobnych sensacji, dumni, że czytamy, tak jak rodzice, aż do zasłaniania sobie talerza gazetą.
            Wiejska szkoła w Jaskółkach to skromny budynek z jedną izbą i drugą wynajętą u chłopa w środku wsi. Pracowało w niej najpierw dwoje, a następnie troje nauczycieli, którzy posiadali   pasję uczenia. Para małżeńska pochodziła z ziem zabranych Polsce przez Związek Radziecki, to państwo Maria i Jan Niedojadłowie. Szkoła ożywiała smutnawą wieś, bo nauczyciele mieli propozycje także dla dorosłych mieszkańców.
            Wydawało się to fantastyczne i zupełnie zbędne, ale pani Maria uczyła dzieci także oprawiać książki, wykonywać maski karnawałowe, kotyliony, uczyła tańców ludowych, uczyła jak występować na prowizorycznej scenie z desek ustawionych na kozłach w szkolnym teatrze.        W „Rolniku Polskim” drukowano powieści w odcinkach. Kto zachęcony przez nauczycielkę był wytrwały i zbierał broszury, mógł je potem składać w tom, a ponieważ potrafił już oprawiać książki, mógł posiadać własny pierwszy egzemplarz, ba, z czasem nawet biblioteczkę. Pewnego razu i ja z radością doczekałem się książki oprawionej samodzielnie przeze mnie. A że były to ciężkie czasy i niczego nie można było kupić, wykonanie książki stawało się złożonym procesem. Oczywiście, w pewnym stopniu przesadzam. W każdym razie tekturę użyłem ze starego kartonu z paczki od ciotki z Ameryki, okleiną była tapeta, a klejem klajster z mąki żytniej. Narożniki książki wykonałem z płótna z prześcieradła. To pierwsze dzieło dało początek rodzinnej bibliotece. Pierwszy był Bolesława Prusa „Faraon”. Żółcił się dumnie na półce, przy nim stanęły następne tomy. Może po miesiącu bardzo się zdenerwowałem, bo narożniki i brzegi książki zostały ogryzione przez myszy. Okazało się, że kot i łapka na myszy to za mało. Nieco zrezygnowany, oprawiłem ją jeszcze raz, ale tym razem ojciec postarał się o mączkę z kasztanów, z której zrobiłem klej i książka już nie została nadszarpnięta przez gryzonie.
            W dość krótkim czasie w domu zaczęliśmy „pożerać” książki. To za sprawą rodziców, którzy tu na wsi uważali je za pyszną rozrywkę i źródło wiedzy. Nie sposób wnikać w każdy obszar naszych zajęć i zainteresowań, lecz efekty objawiały się także w czasie innej pracy. Była mroźna zima. Okres Bożego Narodzenia. Nasi sąsiedzi wyjechali na święta do rodziny. Prosili nas o opiekę nad mieszkaniem, o zapalenie świeczek na choince i chociaż ze dwa razy napalenie w piecu, żeby mieszkanie za bardzo nie wymarzło. Ojciec palił w piecu, a my dzieci siedzieliśmy przy choince (w tym dniu na naszej choince nie płonęły świeczki). Mama przyniosła placka drożdżowego i zrobiła kawę zbożową z mlekiem. To było urocze popołudnie. Dzień szybko zgasł, ale nam to nie przeszkadzało.
            Na stole przy lampie naftowej leżała książka. Już mieliśmy wyrobione przyzwyczajenie, że jeśli widzimy książkę, to ciekawiło nas jaki ma tytuł i kto ją napisał. Te dwie informacje dyktowały ewentualnie dalszy ciąg przygody. Wziąłem ją pierwszy do ręki. Przeczytałem: Józef Ignacy Kraszewski „Bezimienna”. Mama trochę się zdziwiła, że w tym miejscu ktoś zostawił taką tę powieść. – Pokaż. O… Znam. Zajrzyj do środka.
            Od razu zacząłem czytać. Autora nie znałem, ale o nim słyszałem. Mama jeszcze dorzuciła: – To nasz najpłodniejszy pisarz. Nie ma drugiego takiego. Nasz fenomen i tytan pracy i jaki aktywny społecznie... Przydałby się na dzisiejsze czasy.
            To mi wystarczyło. Czytałem, brnąłem w gąszczu i przez kilka stron zupełnie bez przekonania, a siostry starały się przeszkadzać, bo też chciały czytać, a ja śledziłem akcję bez większego zainteresowania; początkowo powieść nie potrafiła mnie wciągnąć do środka. Tekst wydawał mi się dziwnie obcy, słowa niezrozumiałe, zabytkowe, nie pasowały do naszego potocznego języka. Miałem ograniczony zasób słów i co chwilę pytałem rodziców, co ten wyraz znaczy, a oni nie zawsze potrafili wyjaśnić. Tamtego wieczoru przeczytałem chyba około piętnastu stron i już trafiłem na sytuacje, które zaczęły przykuwać moją uwagę i podniecały, zaczęły niepokoić i zaciekawiać, popychać w głąb powieści.
            Do Trzech Króli przeczytałem całą „Bezimienną”, nieco oszołomiony, przeniesiony w zupełnie inny wymiar rzeczywistości, której przecież tak naprawdę nie było, ale z niej   wyobraźnia i talent autora wykuły taki tragiczny, smutny, tajemniczy los i interesujący świat, że chwilami czułem się nieobecny. Bardzo przeżyłem dramatyczną miłość Heleny i Tadeusza. No i te czasy, gdy Kościuszko szykował insurekcję, o co znowu musiałem pytać, potem carska Rosja i Petersburg; dramatyczne momenty pobudzały moją wyobraźnię, do tego stopnia, że gdy wyszedłem na dwór w ciemny, ale rozgwieżdżony lub ponury wieczór, wspomagany chmurami, otwierał się przede mną tamten świat z Heleną.
            Tak narodził się we mnie Józef I. Kraszewski. Był drugi po Bolesławie Prusie, potem dołączył Henryk Sienkiewicz z „Quo Vadis” i „W pustyni i puszczy”, Adam Mickiewicz z „Panem Tadeuszem”, Stefan Żeromski z „Przedwiośniem”… A po znakomitym już czasie Władysław Reymont z „Chłopami”. Oczywiście, także ponad setka innych autorów. Obowiązek przeczytania lektur szkolnych mógł wzbudzać sprzeciw, bo tak już jest…
            Doszedłem już do takiej wprawy, że chełpiłem się: Jak jest ciekawa książka, to mogę czytać nawet jadąc rowerem albo dojąc krowę.
          Kraszewski nie dał mi już nigdy spokoju. Drugą książką była romantyczna „Ulana”. Tamte czasy historyczne wywierały na mnie wielkie wrażenie i często odnosiłem je do obiektów istniejących niedaleko mojej wsi. W pobliżu wciąż trwały dwa dworki i pałace, w których umieszczałem fragmenty akcji z powieści Kraszewskiego, ale także dwór z „Pana Tadeusza”. Książki Arcymistrza znajdowałem w wielu domach. Czytali je tacy szaleńcy, zapaleńcy podobni do nas. Autor nie pisał kryminałów, a ja nie zastanawiałem się, co to jest kryminał, ale wiele jego dzieł zahacza o tę stronę życia. Brak tylko śledczych… Silnie oddziaływała mroczność różnych scen i sytuacji dawnych wieków, ich sensacyjność, różnorodność zdarzeń, to jest to, co czytelnika trzyma w napięciu, chociaż nie było tego typu opisów, że przez pół książki on ją chciał zabić, a przez drugie pół ona jego, natomiast koniec wcale optymistyczny, bo się pokochali... namiętni jak pochodnia.
            O Bibliotece Aleksandryjskiej, założonej przez Ptolemeusza i Sotera, okrytej legendą i setkami przypuszczeń, domysłów i analiz, dowiedziałem się już w życiu dorosłym. Ona też zaczęła mnie obciążać. Nie ma pewności co do prawdy o tym źródle wiedzy o starożytności, więc dałem w końcu temu spokój... Zwoje i woluminy były niszczone w różnym czasie i nie ma zgodności co do tego, że niszczyli je chrześcijanie i muzułmanie. Dobrze jest porównać je do współczesnych woluminów: książki szyte i klejone, w obwolutach z szarego, brązowego papieru… Nie porównuję, ale śniło mi się przed laty, że czytam Kraszewskiego, napisanego na papirusie, mam w domu cały komplet jego dzieł i płonę na stosie. Szkoda, że to tylko pewne skrzywione odbicie rzeczywistości. W latach uczniowskich natomiast przychodziłem do biblioteki szkolnej jako czytelnik i introligator i naprawiałem obwoluty, okładki i wstawiałem wyrwane stronice, bo uszkodzenie książki było dla mnie czymś bolesnym, jakby popełniono na nich barbarzyński czyn. Tak sądziłem. Tomy były dobrymi, mądrymi duchami.  
            W pewnym domu w gminie S. zobaczyłem biblioteczkę z samych dzieł mistrza dawnych wieków. Dzieła piękne i łakome, wydawane w miękkiej lub twardej oprawie w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX w., otulone papierem do pakowania towarów, opisane i ponumerowane, stały w kilku rzędach w brązowym regale, smutne jakieś… Nikt ich nie brał do ręki, miało się wrażenie, że wręcz przeszkadzały. No to skąd się tu wzięły? W tym miejscu mógłby stać mebel zastawiony figurkami straszydłami. Ktoś z dalszej rodziny jednak czytał. Krewny, może wujek, stryj… Odszedł do Pana i biblioteczkę przekazał „temu domowi”. Ale owi domownicy nie czytali. Nie lubili druku, chyba, że kilka urzędowych zdań, grożących im na przykład podatkami, a nie podarkami, te z lękiem, ale przeczytali… Biblioteka dzieł Kraszewskiego stanowiła dumę jej dawnego właściciela, a przypadkowy spadkobierca ich nie cenił i chciał się ich pozbyć. Nie pomyślał o darze dla szkolnej czy gminnej biblioteki, wolał w tej obojętności, aby się same jakoś utleniły, uległy rozproszeniu. Wziąłem kilka z nich. Podziękował mi „Starosta warszawski”…
            Dobrze, że wcześniej zdarzyło się, iż szedłem po drogach powieści „Zygzaki” i nie musiałem się skarżyć „Staroście warszawskiemu”, że książki leżą bezczynnie i nie narzekałem na „Starą baśń”, nie zamieniałem się w „Sto diabłów”. W młodości Kraszewski miał moc magnetyczną i wywoływał dreszcze i zaskoczenia. W życiu dorosłym woal tajemniczości nabrał innego znaczenia. W zależności od sytuacji słowa miękną od słów. Są złote.
            Czytałem, a współczesny magik grał mi na powietrznym kontrabasie, aż do splątania palców, do splajtowania fabryki instrumentów perkusyjnych i przerzucenia się na produkcję telefonów komórkowych. Dobrze, że wywoływane dźwięki słyszała tylko ta osoba, która chciała je usłyszeć. Obfitość i wyborne smaki w bezdotykowej jadalni. Obecnie tylko w niektórych bibliotekach i czytelniach czuje się smak słowa grupowanego w oddziały i armie, przebywa się w atmosferze orzeźwiających nas treści, w mikroklimacie, który sprzyja  naszemu ukontentowaniu i spełnieniu niektórych marzeń. W tej, z której korzystam jest piętnaście pozycji Kraszewskiego. Wypożyczane są średnio jeden tytuł raz na pięć lat. Korzystam z tej zbiornicy raz w miesiącu i rzadko trafiam na drugą osobę wypożyczającą. 
            Kiedyś w czasie wakacji, gdy z moją rodziną odwiedziłem moich rodziców, przejrzałem skromną biblioteczkę domową z dawnych lat. Wziąłem do ręki zniszczoną książkę. To był „Pogrobek”… Zżółkła, popuściła szycie, kartonowa oprawa brązowo-mozajkowa popękała. Wydana: Warszawa, Nakładem M. Arcta, 1912. Na pierwszej stronie pod tytułem okrągła pieczątka: Konwikt Arcybiskupi w Gnieźnie, nad pieczątką ręcznie Sp.K. 118. U góry ołówkiem niezgrabnie Tajchert i jeszcze nieczytelne dwa wyrazy nazwisko i imię. I teraz powinienem wszcząć śledztwo, w jaki sposób ta książka znalazła się w domu moich rodziców? Tego nikt nie wiedział. Czy mogę ją naprawić? Możesz. Została u mnie… A może będziesz jednak szukał woluminów i zwojów? Teraz dopiero ją przeczytałem. Tak wyszło. Zażółcone strony i rok wydania działały na mnie mobilizująco i zaciekawiały. Czytałem ją dwa razy. Na dobre nabyłem szacunku do dawnego języka, do sposobu opisywania życia i przebiegu zdarzeń. To dodatkowy bodziec, to znakomite, stare, wyborne wino, którym należy się delektować. Gdy oglądaliśmy z rodziną ruiny zamku Diabła Weneckiego w Wenecji niedaleko Żnina, miałem na myśli „Pogrobek”, chociaż to nie ten Nałęcz tu straszył…
            Idę jedną z głównych ulic Katowic. Pod namiotowym, kolorowym brezentem uliczny antykwariat. Książki skupione stosami na paru długich stołach, półkach, także w kartonach, koszach i wprost na podkładce z kartonu na chodniku. W końcu stołu pod daszkiem brezentowego opakowania – jakby ulicznej szafy – księgarz, właściwie sprzedawca. Czy doradzi pan, co wybrać? Wszystko, co pan widzi. Szperam, przeglądam, chwytam do rąk  i oglądam. Ponad dziesięć pozycji Józefa Ignacego Kraszewskiego i ponad sto innych autorów. Na samym wierzchu w miękkiej oprawie Arcymistrza „Wspomnienia Wołynia, Polesia  i Litwy”… Widać, że książki były używane lub zestarzały się tkwiąc na półkach. Przynieśli je ludzie z różnych powodów. Pytam jedną osobę, która wykłada swój dorobek… Nie mam miejsca w domu. Druga osoba: Mam tyle lat, ile pan widzi. A ile widzę? Mówię, że nie bardzo widzę. Chętnych do kupienia przez piętnaście minut – ani jednej osoby. Robi mi się deltowo. Ale i ja będę musiał moje woluminy komuś podarować, myślę. Nie mam ich z Biblioteki Aleksandryjskiej, bo to był tylko sen, nie były drukowane na papirusie aleksandryjskim, posiadają miękką albo twardą oprawę i są kolorowe, już kolorowe. Nie wyobrażam sobie wyrzucenia jakiejkolwiek na makulaturę. To zbrodnia na słowie, chociaż obecnie mamy większą podaż niż popyt…               
            A tak niedawno byliśmy z żoną w Dąbkach. Tu też namioty z tanimi książkami. Wyprzedaż, ale nowych, chociaż wydanych czasem kilka lat temu. Przeczesuję, przeglądam i nie znajduję Kraszewskiego. Nawet się cieszę. Jest mi jakby lżej. No coś mógłbym kupić…
            Simone Weil: Miłość to spojrzenie duszy. Nie z każdej książki spogląda na nas dusza autora – ze zwykłej skromności albo czasem by móc się szerzej nam przyjrzeć, patrzy przez okulary, także na nasze odbicie w lustrze, i się ukrywa. Arcymistrz mówił o Polsce i sobie przez historię ojczyzny. Z wielu pisarzy jesteśmy dumni i Kraszewki do nich należy, jest na czele szeregu. Żałuję, że nie mogę mu tego powiedzieć, lecz kiedyś, kto wie… Daruję zaborcom lata spędzone przez twórcę w więzieniu w Dreźnie i nie namawiam nikogo do retorsji politycznych, bo jesteśmy już w innym czasookresie. Przecież pisarz mógł tam tworzyć przez wiele lat, wspierał powstańców, napisał kilka powieści powstańczych, a także trylogię o Sasach. Nie mógł wrócić do ojczyzny, bo się naraził... Mimo tej zaangażowanej „miłości”, czy ma cokolwiek znaczenie na tym świecie? Człowiek to przypadek szczególny. Właściwie to jesteśmy bezimiennymi aktorami w teatrze stylizowanym, głównie przez naturę, z napędem warunkowym i bezwarunkowym. Gramy, często nie wiedząc co i po co. To rozwijanie emocji, gaszenie bólu, trzymanie na uwięzi uczuć lub wykorzystywanie ich do niecnych celów. Jestem jednak większym optymistą niż to się wydaje. Inaczej nie można by uczestniczyć w tym reżyserowanym, ale i spontanicznym widowisku.
            Jan Niedojadło powiedział przed wielu laty: O ileż bylibyśmy bogatsi, gdybyśmy wszyscy czytali, z czego jednak wielu z nas nie zdaje sobie sprawy. Czytanie jest dobrem i można się nim zarazić, ale z praktyki wynika, że tracimy je beż żalu. Nasz język jest dla przybyszów trudny, co nie znaczy, że nie można go polubić i wyrażać nim siebie i całego wszechświata. „…bo ci Polacy nie mówią żadnym ludzkim językiem, niebożęta” (strona 430 wers 11,12, Jaume Cabre „Głosy Pamano”). Cabre pewnie też nie ceni naszego języka i nie zna Kraszewskiego. Gdyby znał, jego postać literacka nie wypowiedziałaby tych słów. W takich momentach widzę jak Arcymistrz wstaje, wykonuje ruch ręką, żeby zaznaczyć, że chce przemówić i w kilku zdaniach wyraża swój sprzeciw wobec braku zrozumienia i prostuje ścieżki niechętnych. Jego zachętą do zmiany opinii jest każda jego książka.
            Może byłoby inaczej, gdyby ten ”produkt” dało się zmierzyć i zważyć.  
            Lubię wstępować do księgarń, kiedyś do kilku w mieście, dziś tylko jednej, Matras. To co znajduję jest obfitością, ale nie wzbudza we mnie specjalnego zaciekawienia. – Co może mi pani polecić z powieści Józefa Ignacy Kraszewskiego? Pani patrzy na mnie z pewnym niedowierzaniem, następnie już wie, o co mi chodzi, a ja już pytam o „Powrót do gniazda”. To powieść, która mną potrząsała jak wiatr historii konarami reformacji. Miłość Janusza                   i Frydy… Tak poznałem dawną Wittenbergę, może dlatego, aby się jej nie dziwić, gdy nadszedł czas, że mogłem ją zobaczyć w realu; dla mnie to jest ezoteryczne miasto, właśnie przez tę powieść.
            Pani klika i szuka w komputerze. – Nie mam… W magazynie też nie ma. Kraszewski nie jest wydawany. Był ale nie jest. Dorzuca: – Dzisiaj, jeśli się czyta, to w telefonie – łatwe, przyjemne i podniecające. Fajnie, jeśli tekścik nasycony jest młodzieżowym slangiem, dotyka teraz i zawiera bluzg...  No, może trochę przesadzam.
            Mój wnuk lubi czasem pomyszkować w rodzinnej biblioteczce. Niedawno Piotrek położył przede mną dwie książki. – Zobacz, co znalazłem. 
            Pierwszą znam jak moje palce. To Mieczysława Krzywickiego „Maszyny elektryczne”, wydana przez PWT w Warszawie w 1954 roku. Boże… – myślę – kiedy ja chodziłem do szkoły... A druga znów jest zaskoczeniem: M.H. Szpyrkówna „Cuda w Lourdes”, wydała Książnica - Atlas, 1930, Lwów-Warszawa. Biblioteka Miejska w Białej Podlasce, nr inw. 3377, skreślona owalna pieczątka: Księgozbiór Księgarni W. Światłowskiego, nr 138…
            Piotrek jeszcze zauważa: – Ja bym takie książki gromadził w specjalnych miejscach. One powinny być przechowywane w kasach pancernych, a tymczasem w miejskiej jest dużo miejsca na półkach, ale nie ma najnowszych wydawnictw, nie ma zabytkowych książek i nie ma poezji. To jakieś totalne niezrozumienie roli bibliotek, może przez ten nadmierny wysyp słów i obojętność? Istna dewaluacja.
            Po tych słowach wyszedł do drugiego pokoju i zaraz wrócił. – Widzę, że masz też cztery  w jednym. Pod tym względem, jak w reklamie.
            – Co to za książka? – pytam. 
            – „Cztery opowieści”, to znaczy „Historia Sawki”, „Ulana”, „Budnik” i „Historia kołka  w płocie”… Wydana w 1975 roku w Krakowie.
            – O… Czytałeś?
            – Nie…Nie zdążyłem.
            – No to jest twoja – mówię.  – Kraszewski to wypełniony Polską, wybitny pisarz. Dowiesz się jacy byliśmy w dawnych wiekach. Wciąż mam wrażenie, że za mało jest ceniony.
            – To ja już wiem, przecież czytam…
                                                                                                 2017


**

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz