Spojrzenie duszy
O Józefie
Ignacym Kraszewskim należy przede wszystkim powiedzieć, że był wielkim
pisarzem, tak, że był wielkim pisarzem, który zadziwia i zachwyca,
zdumiewa i przykuwa, i jest nim na zawsze. Pozostawił tak obfity dorobek, miał
tak bogate życie, także rodzinne, że mógłby nim obdzielić kilkunastu twórców.
Można tylko pomyśleć, że Kraszewski nie deliberował nad życiem jako przypadkiem.
On je eksponował bogato i szeroko. Widział nędzę i dostatek, martwił się o losy
kraju pod zaborami. Sfera jego kuli doświadczeń jest wielohektarowa. Z dorobku
Arcymistrza, który przekracza cztery pi er kwadrat, wciąż korzystają i będą
korzystać kolejne pokolenia. Z jego sfery pochodzą rodzące się w nas żywe obrazy, które straciły
rzeczywistość, bo czas się wciąż przesuwa, lecz przyciągają i wzbudzają nadal
zaciekawienie, bo rodzą w nas tęsknoty za czymś, co zaburza nam stan
teraźniejszości. Buntują się w nas uczucia i indukuje się bojaźń o teraz i jutro, powstają stresy
ostrzegawcze, jakbyśmy zauważyli szelfową chmurę nad Gnieznem w okolicach
Winiar.
A z
drugiej strony rodzi się optymizm, bo wydaje się nam, że żyjemy w lepszym świecie i osobiście nie wykonuję żadnych
kroków nad tym, co mnie niepokoi, a co mogłoby poczekać. Nie dać się wciągnąć w
oddziaływanie poprzeczne w stosunku do trzeźwości umysłu, to wydaje się
istotne. Wiele razy zastanawiałem się, jak na mnie oddziałuje pisarz.
Z czasem
lata młodości nabierają cech kultowych i pokrywają się werniksem specjalnego
rodzaju. Czego człowiek się nie dotknie pamięcią albo nie obejrzy zachowanych
jeszcze obiektów, to wydaje się, że nabrały one nadzwyczajnych wartości, stały
się dziełami sztuki, książkami mającymi swój zapach, kolor i dźwięk, a gdy
ruszy się w nich ustami litery, nabierają kolorów tęczy, mówią do nas, oglądamy
bohaterów w akcji, nie dają się wymazać i wciąż na nas czekają. Aby to odczuć,
trzeba do tego dorosnąć. Wielu z nas ma otwarte wierzeje na pole wyobraźni, na
którym działają stworzeni przez wspaniałych autorów bohaterowie. W ten sposób
czujemy się połączeni z przeszłością, tą lepszą, i nawet samotność nie jest tak
dokuczliwa, gdy wysuszona jaźń niczego nam nie podsuwa, z nikim nie łączy, bo
jesteśmy zobojętnieni na otoczenie i chętnie wymazujemy nie tylko złą dawność.
Przerażają nas tylko echa znęcania się człowieka nad człowiekiem i gwałtowność
przyrody. To jednak jesteśmy w stanie znieść i dopiero, gdy wystąpi istota
ludzka przeciw istocie ludzkiej, budzimy się ze znieczulicy i przeciwstawiamy
złu. Jak dotąd nie ma pewnej drogi do ominięcia tragedii, a jeśli nawet jest,
to nadmiernie długa. Ludzkość słabo radzi sobie z koniecznością zaprzestania
zbrojnego występowania przeciwko sobie.
Po latach
gdy działa sprawnie pierwsza i druga młodość, stać nas na magię, która łagodnie
jak odbitki oryginałów z negatywów sięga do przeszłości, wcale nie
zniechęcającej, a
raczej daje do zrozumienia, że nie spadliśmy z chmury, nie przysłał nas
księżyc, to wobec tego śmiało powinniśmy
wypełniać sobą wyznaczoną nam przestrzeń. Także tę pod okapem dachu bez rynien,
gdy woda deszczowa wymywa przy ścianie domu rowek i wypłukuje jasne i kolorowe kamyki
wielkości oczek brylantowych, nadających się do pierścionków. W dzieciństwie
jeszcze nie wiedziałem, co to są diamenty i brylanty, czy w ogóle to coś cennego,
nie znałem szlachetnych kamieni, ale być może widzieliśmy z moimi siostrami
pierścionki ozdobione kolorowymi szkiełkami, klejnocikami. Wybieraliśmy więc z
kamyków te, wzbudzające w nas chęć posiadania, te co mrugały do nas oczami
światła, każdy według własnych możliwości.
Do mamy
Anna mówiła: – Zobacz, z elementów rogoży robimy węzły, przymierzamy pasek z
tej rośliny do naszych drobnych przegubów rąk, zawiązujemy, a w węzły wtłaczamy
kamyki. Zobacz, mamy pierścionki i bransoletki z brylantami.
Szlachetnymi
kamykami okazały się te wspomnienia.
Gdy już
przestaliśmy bawić się w jubilera i strzelać z kluczy do szaf i szuflad,
przestaliśmy budować proce na napęd gumowy, nie kulaliśmy felg rowerowych
patykami i nie byliśmy rusznikarzami, budującymi „pukwy” – pukawki z dzikiego
bzu na naboje z surowych ziemniaków, kiedy rodzice bezboleśnie zaczęli wdrażać
nas w pisanie i czytanie, świat zaczął się poszerzać, stawał się coraz
obszerniejszy i ciekawszy, a ukazywane bogactwo życia przyciągało jak magnes.
Rozbudzaliśmy ciekawość na wiele sposobów, a ojciec mówił: – Bądź ciekaw
wszystkiego. To nie prawda, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Nie
wchodź w zwoje pętlicowe twego
myślenia. Dociekaj.
Pewnego
razu ojciec przywiózł z miasta pisemko pachnące drukiem. – Spróbuj przeczytać,
może coś cię zainteresuje. To był tygodnik ”Przyjaciel”. Zaciekawiło… Zaczęły
się ukazywać też kalendarze w wydaniu książkowym. Mama zachęcała. –
Przeczytajcie ten dowcip. Popatrz, kominiarz wychodzi z komina…
Tak krok
po kroku.
Aż
pojawiła się pierwsza czytanka. Rodzice wykonywali koszyki z rogoży,
rosnącej w jeziorach,
a jak nam ojciec wyjaśnił, podobnej nieco do cibory, z której w Egipcie
wyrabiano papirus, a do nas przyczłapała Marii Konopnickiej „Nasza szkapa”; a
pewnego razu zapytano: „Kto ty jesteś”… Dalej były słowa nie pasujące do tamtej
sytuacji w oświacie i życiu codziennym, niemalże narzucanym w swoim stylu. Opowiadanie
poetki przypominało trochę nasze warunki egzystencji. To było przeżycie bardzo
nas martwiące. Też spaliśmy na siennikach, ale rodzice nie musieli pozbywać się
łóżek, lecz fakt jest faktem, spałem z siostrami w jednym łóżku – one „w
głowach”, ja „w nogach”. Co wieczór wynikały z tego powodu kłótnie, bo się
wzajemnie kopaliśmy… Wreszcie ojciec kupił dla mnie łóżko i wieczorne dopasowywanie
się uległo zagładzie. Co pewien czas należało wymienić słomę w siennikach, bo
była zmielona na proszek. Słoma szeleściła i gdy to za długo trwało, rodzice
zwracali uwagę, byśmy się tak nie wiercili, bo będziemy spać na podłodze, nikt
nie wymienia słomy co miesiąc. – Aby nastąpiła wymiana „treści” siennika –
wyjaśniał tata – muszę się zwracać z prośbą do sąsiadów i zamawiać kilka
snopów, nie za darmo, bo trzeba je odrobić.
A w następnych latach już mieliśmy działkę własnej ziemi,
po chłopach, którzy wyjechali „na zachód”, co oznaczało Ziemie Odzyskane.
Spaliśmy jeszcze długo na tego rodzaju materacach.
Chyba
trzy razy w tygodniu dochodziły do nas prenumerowane gazety, dostarczane przez
listonosza, nazywanego listowym: „Rolnik Polski”, później połączony z bardziej
socjalistyczną „Gromadą” oraz „Ilustrowany Kurier Polski”, a „Przekrój” miał
pozycję uprzywilejowaną. Nie interesowała nas polityka, szukaliśmy drobnych
sensacji, dumni, że czytamy, tak jak rodzice, aż do zasłaniania sobie talerza
gazetą.
Wiejska
szkoła w Jaskółkach to skromny budynek z jedną izbą i drugą wynajętą u chłopa w
środku wsi. Pracowało w niej najpierw dwoje, a następnie troje nauczycieli,
którzy posiadali pasję uczenia. Para
małżeńska pochodziła z ziem zabranych Polsce przez Związek Radziecki, to
państwo Maria i Jan Niedojadłowie. Szkoła ożywiała smutnawą wieś, bo nauczyciele
mieli propozycje także dla dorosłych mieszkańców.
Wydawało
się to fantastyczne i zupełnie zbędne, ale pani Maria uczyła dzieci także oprawiać
książki, wykonywać maski karnawałowe, kotyliony, uczyła tańców ludowych, uczyła
jak występować na prowizorycznej scenie z desek ustawionych na kozłach w
szkolnym teatrze. W „Rolniku
Polskim” drukowano powieści w odcinkach. Kto zachęcony przez nauczycielkę był
wytrwały i zbierał broszury, mógł je potem składać w tom, a ponieważ potrafił
już oprawiać książki, mógł posiadać własny pierwszy egzemplarz, ba, z czasem
nawet biblioteczkę. Pewnego razu i ja z radością doczekałem się książki
oprawionej samodzielnie przeze mnie. A że były to ciężkie czasy i niczego nie
można było kupić, wykonanie książki stawało się złożonym procesem. Oczywiście,
w pewnym stopniu przesadzam. W każdym razie tekturę użyłem ze starego kartonu z
paczki od ciotki z Ameryki, okleiną była tapeta, a klejem klajster z mąki
żytniej. Narożniki książki wykonałem z płótna z prześcieradła. To pierwsze
dzieło dało początek rodzinnej bibliotece. Pierwszy był Bolesława Prusa
„Faraon”. Żółcił się dumnie na półce, przy nim stanęły następne tomy. Może po
miesiącu bardzo się zdenerwowałem, bo narożniki i brzegi książki zostały ogryzione
przez myszy. Okazało się, że kot i łapka na myszy to za mało. Nieco
zrezygnowany, oprawiłem ją jeszcze raz, ale tym razem ojciec postarał się o
mączkę z kasztanów, z
której zrobiłem klej i książka już nie została nadszarpnięta przez gryzonie.
W dość
krótkim czasie w domu zaczęliśmy „pożerać” książki. To za sprawą rodziców, którzy
tu na wsi uważali je za pyszną rozrywkę i źródło wiedzy. Nie sposób wnikać w
każdy obszar naszych zajęć i zainteresowań, lecz efekty objawiały się także w
czasie innej pracy. Była mroźna zima. Okres Bożego Narodzenia.
Nasi sąsiedzi wyjechali na święta do rodziny. Prosili nas o opiekę nad
mieszkaniem, o zapalenie świeczek na choince i chociaż ze dwa razy napalenie w
piecu, żeby mieszkanie za bardzo nie wymarzło. Ojciec palił w piecu, a my
dzieci siedzieliśmy przy choince (w tym dniu na naszej choince nie płonęły
świeczki). Mama przyniosła placka drożdżowego i zrobiła kawę zbożową z mlekiem.
To było urocze popołudnie. Dzień szybko zgasł, ale nam to nie przeszkadzało.
Na stole
przy lampie naftowej leżała książka. Już mieliśmy wyrobione przyzwyczajenie, że
jeśli widzimy książkę, to ciekawiło nas jaki ma tytuł i kto ją napisał. Te dwie
informacje dyktowały ewentualnie dalszy ciąg przygody. Wziąłem ją pierwszy do
ręki. Przeczytałem: Józef Ignacy Kraszewski „Bezimienna”. Mama trochę się
zdziwiła, że w tym miejscu ktoś zostawił taką tę powieść. – Pokaż. O… Znam.
Zajrzyj do środka.
Od razu
zacząłem czytać. Autora nie znałem, ale o nim słyszałem. Mama jeszcze dorzuciła:
– To nasz najpłodniejszy pisarz. Nie ma drugiego takiego. Nasz fenomen i tytan
pracy i jaki aktywny
społecznie... Przydałby się na dzisiejsze czasy.
To mi
wystarczyło. Czytałem, brnąłem w gąszczu i przez kilka stron zupełnie bez przekonania,
a siostry starały się przeszkadzać, bo też chciały czytać, a ja śledziłem akcję
bez większego zainteresowania; początkowo powieść nie potrafiła mnie wciągnąć
do środka. Tekst wydawał mi się dziwnie obcy, słowa niezrozumiałe, zabytkowe,
nie pasowały do naszego potocznego języka. Miałem ograniczony zasób słów i co
chwilę pytałem rodziców, co ten wyraz znaczy, a oni nie zawsze potrafili
wyjaśnić. Tamtego wieczoru przeczytałem chyba około piętnastu stron i już
trafiłem na sytuacje, które zaczęły przykuwać moją uwagę i podniecały, zaczęły
niepokoić i zaciekawiać, popychać w głąb powieści.
Do Trzech
Króli przeczytałem całą „Bezimienną”, nieco oszołomiony, przeniesiony w zupełnie inny wymiar
rzeczywistości, której przecież tak naprawdę nie było, ale z niej wyobraźnia i talent autora wykuły taki
tragiczny, smutny, tajemniczy los i interesujący świat, że chwilami czułem się
nieobecny. Bardzo przeżyłem dramatyczną miłość Heleny i Tadeusza. No i te
czasy, gdy Kościuszko szykował insurekcję, o co znowu musiałem pytać, potem
carska Rosja i Petersburg; dramatyczne momenty pobudzały moją wyobraźnię, do
tego stopnia, że gdy wyszedłem na dwór w ciemny, ale rozgwieżdżony lub ponury
wieczór, wspomagany chmurami, otwierał się przede mną tamten świat z Heleną.
Tak
narodził się we mnie Józef I. Kraszewski. Był drugi po Bolesławie Prusie, potem
dołączył Henryk Sienkiewicz z „Quo Vadis” i „W pustyni i puszczy”, Adam
Mickiewicz z „Panem
Tadeuszem”, Stefan Żeromski z „Przedwiośniem”… A po znakomitym już czasie Władysław
Reymont z „Chłopami”. Oczywiście, także ponad setka innych autorów. Obowiązek
przeczytania lektur szkolnych mógł wzbudzać sprzeciw, bo tak już jest…
Doszedłem
już do takiej wprawy, że chełpiłem się: Jak jest ciekawa książka, to mogę czytać
nawet jadąc rowerem albo dojąc krowę.
Kraszewski
nie dał mi już nigdy spokoju. Drugą książką była romantyczna „Ulana”. Tamte
czasy historyczne wywierały na mnie wielkie wrażenie i często odnosiłem je do
obiektów istniejących niedaleko mojej wsi. W pobliżu wciąż trwały dwa dworki i
pałace, w których umieszczałem fragmenty akcji z powieści Kraszewskiego, ale
także dwór z „Pana Tadeusza”. Książki Arcymistrza znajdowałem w wielu domach.
Czytali je tacy szaleńcy, zapaleńcy podobni do nas. Autor nie pisał kryminałów,
a ja nie zastanawiałem się, co to jest kryminał, ale wiele jego dzieł zahacza o
tę stronę życia. Brak tylko śledczych… Silnie oddziaływała mroczność różnych
scen i sytuacji dawnych wieków, ich sensacyjność, różnorodność zdarzeń, to jest
to, co czytelnika trzyma w napięciu, chociaż nie było tego typu opisów, że
przez pół książki on ją chciał zabić, a przez drugie pół ona jego, natomiast
koniec wcale optymistyczny, bo się pokochali... namiętni jak pochodnia.
O
Bibliotece Aleksandryjskiej, założonej przez Ptolemeusza i Sotera, okrytej
legendą i setkami
przypuszczeń, domysłów i analiz, dowiedziałem się już w życiu dorosłym. Ona też
zaczęła mnie obciążać. Nie ma pewności co do prawdy o tym źródle wiedzy o
starożytności, więc dałem w końcu temu spokój... Zwoje i woluminy były
niszczone w różnym czasie i nie ma zgodności co do tego, że niszczyli je
chrześcijanie i muzułmanie. Dobrze jest porównać je do współczesnych woluminów:
książki szyte i klejone, w obwolutach z szarego, brązowego papieru… Nie
porównuję, ale śniło mi się przed laty, że czytam Kraszewskiego, napisanego na
papirusie, mam w domu cały komplet jego dzieł i płonę na stosie. Szkoda, że to
tylko pewne skrzywione odbicie rzeczywistości. W latach uczniowskich natomiast
przychodziłem do biblioteki szkolnej jako czytelnik i introligator i
naprawiałem obwoluty, okładki i wstawiałem wyrwane stronice, bo uszkodzenie
książki było dla mnie czymś bolesnym, jakby popełniono na nich barbarzyński
czyn. Tak sądziłem. Tomy były dobrymi, mądrymi duchami.
W pewnym
domu w gminie S. zobaczyłem biblioteczkę z samych dzieł mistrza dawnych wieków.
Dzieła piękne i łakome, wydawane w miękkiej lub twardej oprawie w latach sześćdziesiątych
i siedemdziesiątych XX w., otulone papierem do pakowania towarów, opisane i
ponumerowane, stały w kilku rzędach w brązowym regale, smutne jakieś… Nikt ich
nie brał do ręki, miało się wrażenie, że wręcz przeszkadzały. No to skąd się tu
wzięły? W tym miejscu mógłby stać mebel zastawiony figurkami straszydłami. Ktoś
z dalszej rodziny jednak czytał. Krewny, może wujek, stryj… Odszedł do Pana i
biblioteczkę przekazał „temu domowi”. Ale owi domownicy nie czytali. Nie lubili
druku, chyba, że kilka urzędowych zdań, grożących im na przykład podatkami, a
nie podarkami, te z lękiem, ale przeczytali… Biblioteka dzieł Kraszewskiego
stanowiła dumę jej dawnego właściciela, a przypadkowy spadkobierca ich nie cenił
i chciał się ich pozbyć. Nie pomyślał o darze dla szkolnej czy gminnej
biblioteki, wolał w tej
obojętności, aby się same jakoś utleniły, uległy rozproszeniu. Wziąłem kilka z
nich. Podziękował mi „Starosta warszawski”…
Dobrze,
że wcześniej zdarzyło się, iż szedłem po drogach powieści „Zygzaki” i nie musiałem
się skarżyć „Staroście warszawskiemu”, że książki leżą bezczynnie i nie
narzekałem na „Starą baśń”, nie zamieniałem się w „Sto diabłów”. W młodości
Kraszewski miał moc magnetyczną i wywoływał dreszcze i zaskoczenia. W życiu
dorosłym woal tajemniczości nabrał innego znaczenia. W zależności od sytuacji
słowa miękną od słów. Są złote.
Czytałem,
a współczesny magik grał mi na powietrznym kontrabasie, aż do splątania palców,
do splajtowania fabryki instrumentów perkusyjnych i przerzucenia się na
produkcję telefonów komórkowych. Dobrze, że wywoływane dźwięki słyszała tylko
ta osoba, która chciała je usłyszeć. Obfitość i wyborne smaki w bezdotykowej
jadalni. Obecnie tylko w niektórych bibliotekach i czytelniach czuje się smak słowa grupowanego
w oddziały i armie, przebywa się w atmosferze orzeźwiających nas treści, w
mikroklimacie, który sprzyja naszemu
ukontentowaniu i spełnieniu niektórych marzeń. W tej, z której korzystam jest
piętnaście pozycji Kraszewskiego. Wypożyczane są średnio jeden tytuł raz na
pięć lat. Korzystam z tej zbiornicy raz w miesiącu i rzadko trafiam na drugą
osobę wypożyczającą.
Kiedyś w
czasie wakacji, gdy z moją rodziną odwiedziłem moich rodziców, przejrzałem
skromną biblioteczkę domową z dawnych lat. Wziąłem do ręki zniszczoną książkę.
To był „Pogrobek”… Zżółkła, popuściła szycie, kartonowa oprawa
brązowo-mozajkowa popękała. Wydana: Warszawa, Nakładem M. Arcta, 1912. Na
pierwszej stronie pod tytułem okrągła pieczątka: Konwikt Arcybiskupi w
Gnieźnie, nad pieczątką ręcznie Sp.K. 118. U góry ołówkiem niezgrabnie Tajchert
i jeszcze nieczytelne dwa wyrazy nazwisko i imię. I teraz powinienem wszcząć
śledztwo, w jaki sposób ta książka znalazła się w domu moich rodziców? Tego
nikt nie wiedział. Czy mogę ją naprawić? Możesz. Została u mnie… A może
będziesz jednak szukał woluminów i zwojów? Teraz dopiero ją przeczytałem. Tak
wyszło. Zażółcone strony i rok wydania działały na mnie mobilizująco i
zaciekawiały. Czytałem ją dwa razy. Na dobre nabyłem szacunku do dawnego
języka, do sposobu opisywania życia i przebiegu zdarzeń. To dodatkowy bodziec,
to znakomite, stare, wyborne wino, którym należy się delektować. Gdy oglądaliśmy
z rodziną ruiny zamku Diabła Weneckiego w Wenecji niedaleko Żnina, miałem na
myśli „Pogrobek”, chociaż to nie ten Nałęcz tu straszył…
Idę jedną
z głównych ulic Katowic. Pod namiotowym, kolorowym brezentem uliczny antykwariat.
Książki skupione stosami na paru długich stołach, półkach, także w kartonach,
koszach i wprost na podkładce z kartonu na chodniku. W końcu stołu pod daszkiem
brezentowego opakowania – jakby ulicznej szafy – księgarz, właściwie
sprzedawca. Czy doradzi pan, co wybrać? Wszystko, co pan widzi. Szperam,
przeglądam, chwytam do rąk i oglądam. Ponad
dziesięć pozycji Józefa Ignacego Kraszewskiego i ponad sto innych autorów. Na samym
wierzchu w miękkiej oprawie Arcymistrza „Wspomnienia Wołynia, Polesia i Litwy”… Widać, że książki były używane lub
zestarzały się tkwiąc na półkach. Przynieśli je ludzie z różnych powodów. Pytam
jedną osobę, która wykłada swój dorobek… Nie mam miejsca w domu. Druga osoba:
Mam tyle lat, ile pan widzi. A ile widzę? Mówię, że nie bardzo widzę. Chętnych
do kupienia przez piętnaście minut – ani jednej osoby. Robi mi się deltowo. Ale
i ja będę musiał moje woluminy komuś podarować, myślę. Nie mam ich z Biblioteki
Aleksandryjskiej, bo to był tylko sen, nie były drukowane na papirusie
aleksandryjskim, posiadają miękką albo twardą oprawę i są kolorowe, już
kolorowe. Nie wyobrażam sobie wyrzucenia jakiejkolwiek na makulaturę. To
zbrodnia na słowie, chociaż obecnie mamy większą podaż niż popyt…
A tak
niedawno byliśmy z żoną w Dąbkach. Tu też namioty z tanimi książkami. Wyprzedaż,
ale nowych, chociaż wydanych czasem kilka lat temu. Przeczesuję, przeglądam i
nie znajduję Kraszewskiego. Nawet się cieszę. Jest mi jakby lżej. No coś
mógłbym kupić…
Simone
Weil: Miłość to spojrzenie duszy. Nie
z każdej książki spogląda na nas dusza autora – ze zwykłej skromności albo
czasem by móc się szerzej nam przyjrzeć, patrzy przez okulary, także na nasze
odbicie w lustrze, i się ukrywa. Arcymistrz mówił o Polsce i sobie przez
historię ojczyzny. Z wielu pisarzy jesteśmy dumni i Kraszewki do nich należy,
jest na
czele szeregu. Żałuję, że nie mogę mu tego powiedzieć, lecz kiedyś, kto wie…
Daruję zaborcom lata spędzone przez twórcę w więzieniu w Dreźnie i nie namawiam
nikogo do retorsji politycznych, bo jesteśmy już w innym czasookresie. Przecież
pisarz mógł tam tworzyć przez wiele lat, wspierał powstańców, napisał kilka
powieści powstańczych, a także trylogię o Sasach. Nie mógł wrócić do
ojczyzny, bo się naraził... Mimo tej zaangażowanej „miłości”, czy ma cokolwiek
znaczenie na tym świecie? Człowiek to przypadek szczególny. Właściwie to jesteśmy
bezimiennymi aktorami w teatrze stylizowanym, głównie przez naturę, z napędem
warunkowym i bezwarunkowym. Gramy, często nie wiedząc co i po co. To rozwijanie
emocji, gaszenie bólu, trzymanie na uwięzi uczuć lub wykorzystywanie ich do
niecnych celów. Jestem jednak większym optymistą niż to się wydaje. Inaczej nie
można by uczestniczyć w tym reżyserowanym, ale i spontanicznym widowisku.
Jan Niedojadło powiedział przed wielu
laty: O ileż bylibyśmy bogatsi, gdybyśmy
wszyscy czytali, z czego jednak wielu z nas nie zdaje sobie sprawy. Czytanie
jest dobrem i można się
nim zarazić, ale z praktyki wynika, że tracimy je beż żalu. Nasz język jest dla
przybyszów trudny, co nie znaczy, że nie można go polubić i wyrażać nim siebie
i całego wszechświata. „…bo ci Polacy nie mówią żadnym ludzkim językiem,
niebożęta” (strona 430 wers 11,12, Jaume Cabre „Głosy Pamano”). Cabre pewnie
też nie ceni naszego języka i nie zna Kraszewskiego. Gdyby znał, jego postać
literacka nie wypowiedziałaby tych słów. W takich momentach widzę jak
Arcymistrz wstaje, wykonuje ruch ręką, żeby zaznaczyć, że chce przemówić i w
kilku zdaniach wyraża swój sprzeciw wobec braku zrozumienia i prostuje ścieżki
niechętnych. Jego zachętą do zmiany opinii jest każda jego książka.
Może
byłoby inaczej, gdyby ten ”produkt” dało się zmierzyć i zważyć.
Lubię
wstępować do księgarń, kiedyś do kilku w mieście, dziś tylko jednej, Matras. To
co znajduję jest obfitością, ale nie wzbudza we mnie specjalnego zaciekawienia.
– Co może mi pani polecić z powieści Józefa Ignacy Kraszewskiego? Pani patrzy
na mnie z pewnym niedowierzaniem, następnie już wie, o co mi chodzi, a ja już
pytam o „Powrót do gniazda”. To powieść, która mną potrząsała jak wiatr
historii konarami reformacji. Miłość Janusza i Frydy… Tak
poznałem dawną Wittenbergę, może dlatego, aby się jej nie dziwić, gdy nadszedł
czas, że mogłem ją zobaczyć w realu; dla mnie to jest ezoteryczne miasto,
właśnie przez tę powieść.
Pani
klika i szuka w komputerze. – Nie mam… W magazynie też nie ma. Kraszewski nie
jest wydawany. Był ale nie jest. Dorzuca: – Dzisiaj, jeśli się czyta, to w
telefonie – łatwe, przyjemne i podniecające. Fajnie, jeśli tekścik nasycony
jest młodzieżowym slangiem, dotyka teraz i zawiera bluzg... No, może trochę przesadzam.
Mój wnuk
lubi czasem pomyszkować w rodzinnej biblioteczce. Niedawno Piotrek położył
przede mną dwie książki. – Zobacz, co znalazłem.
Pierwszą
znam jak moje palce. To Mieczysława Krzywickiego „Maszyny elektryczne”, wydana
przez PWT w Warszawie w 1954 roku. Boże… – myślę – kiedy ja chodziłem do szkoły...
A druga znów jest zaskoczeniem: M.H. Szpyrkówna „Cuda w Lourdes”, wydała
Książnica - Atlas, 1930, Lwów-Warszawa. Biblioteka Miejska w Białej Podlasce,
nr inw. 3377, skreślona owalna pieczątka: Księgozbiór Księgarni W. Światłowskiego,
nr 138…
Piotrek
jeszcze zauważa: – Ja bym takie książki gromadził w specjalnych miejscach. One
powinny być przechowywane w kasach pancernych, a tymczasem w miejskiej jest
dużo miejsca na półkach, ale nie ma najnowszych wydawnictw, nie ma zabytkowych książek
i nie ma poezji. To jakieś totalne niezrozumienie roli bibliotek, może przez
ten nadmierny wysyp słów i obojętność? Istna dewaluacja.
Po tych
słowach wyszedł do drugiego pokoju i zaraz wrócił. – Widzę, że masz też cztery w jednym. Pod tym względem, jak w
reklamie.
– Co to
za książka? – pytam.
– „Cztery
opowieści”, to znaczy „Historia Sawki”, „Ulana”, „Budnik” i „Historia
kołka w płocie”…
Wydana w 1975 roku w Krakowie.
– O…
Czytałeś?
– Nie…Nie
zdążyłem.
– No to
jest twoja – mówię. – Kraszewski to
wypełniony Polską, wybitny pisarz. Dowiesz się jacy byliśmy w dawnych wiekach.
Wciąż mam wrażenie, że za mało jest ceniony.
– To ja
już wiem, przecież czytam…
2017
**
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz