Dębowa tajemnica
1
Joanna Blachnik z pedagogiczną pasją omawiała dęby na przyrodzie.
Dzieci słuchały uważnie, bo spotykały się z tymi drzewami w Parku Kultury i zbierały
żołędzie. Już wiedziały, że to bardzo cenne drzewa. Wyglądają dostojnie, liście
mają ozdobne i wprawdzie spękaną korę, ale owoce są piękne.
– Dęby to
długowieczne drzewa – mówiła pani. Potem powiedziała, że najbardziej znane są u
nas dęby szypułkowe i bezszypułkowe. Dzieci pytały:
– Co to jest
szypułka?
– Wiecie, co to
jest klepka podłogowa? – z kolei pytała pani. Najlepsza jest dębowa. Drewno
dębowe doskonałe jest też w bednarstwie i szkutnictwie... Z dębu wykonuje się
piękne i trwałe meble. I wtedy
odezwał się Michał i powiedział, że jego babcia i dziadek mieli kłopot z dębowymi
meblami.
– Kłopot? –
zdziwiła się pani i dalej prowadziła lekcję, chcąc zdążyć z omawianiem
materiału.
Kiedy Jerzy przybył z rodziną do Chorzowa z kresów
wschodnich jako młody chłopak, nigdy nie myślał, że tu się zadomowi i po latach
będzie budował dom w podgórskiej miejscowości. Natomiast Marta, rodowita chorzowianka,
brała przykład ze swego ojca, Aleksandra. Nie zamierzała nigdzie się
wyprowadzać. Dojrzała młodość Marty i Jerzego, to studia muzyczne
Marty i studia medyczne Jerzego, a potem realizacja kolejnych marzeń.
Gdy już podjęli pracę i założyli rodzinę,
musieli pokonywać wiele trudności związanych z wychowaniem dwojga dzieci. Marta
prowadziła lekcje gry na fortepianie w szkole muzycznej, a Jerzy oprócz godzin
etatowych w cieszyńskim szpitalu, pełnił lekarskie dyżury.
Spotykali się wieczorem, ale zdarzało się, że dzieci widywały
ojca dopiero na drugi dzień, bo miał akurat dyżur w pogotowiu ratunkowym. Toteż
mówiły czasem, że nie każdego dnia widują oboje rodziców. Babcię i dziadka
kochały, ale dlaczego mama i tata tak mało mają dla nich czasu? Jerzy przed
emeryturą był cenionym, wysokiej klasy chirurgiem. Specjalność wymagająca
precyzji, spokoju psychicznego i opanowania.
Kiedy
postanowili wybudować dom, co stało się wyzwaniem i drugą życiową przystanią dla nich i dzieci,
Marta i Jerzy zdawali sobie sprawę z podejmowanego trudu. To były nie tylko
dodatkowe obowiązki i zmartwienia. Jerzy, chociaż rzadziej włączał się w sprawy
powstawania najważniejszego obiektu ich życia, tak samo żył budową, jak Marta,
która nie chciała mieszkać poza Chorzowem, a jednak często rano wyruszała
maluchem 126p na plac budowy, by sprawdzić postęp w robotach, załatwić
brakujące materiały, a potem z powrotem spieszyła się do szkoły na lekcje
fortepianu. Uczniowie czasem już czekali a Marta niecierpliwiła się, że może
się spóźnić, czego bardzo nie lubiła. Jerzy dzwonił, dopytywał się, jeżeli mógł
załatwić sprawę materiałów telefonicznie, to załatwiał, jeśli miał czas,
włączał się doglądając budowę, a potem wracał na salę operacyjną. Pieniądze z dodatkowej
pracy uzupełniały kasę, bo forsy wciąż było za mało na dokończenie inwestycji.
Starał się też znaleźć wolne chwile na czytanie nie tylko przed snem, bo to
dawało mu doskonały relaks przed następną operacją. A Marta zaopatrywała
jeszcze dom w potrzebne produkty i nadal kursowała między Chorzowem a wymarzonym
miejscem na długi weekend. Bezpośredniego udziału w budowie, jak to bywało u
innych budowniczych, nie brali. Z dwóch ważnych powodów: ich ręce przedstawiały
wartość najwyższą w zawodzie, a zajęcia fizyczne niszczyły dłonie, i po drugie
– mieli takie zawody, że powinni swoją pracą wystarczająco zarobić na wymarzony
dom. Gdy koleżanki namawiały Martę na kawę na ogół odpowiadała, że nie może, bo
ma ważną sprawę do załatwienia. Zapraszała do budowanego jeszcze pałacu – jak
żartowała. – Zapraszam, przyjedźcie, bo jak nie, to się obrażę. Zobaczycie jak
sobie radzimy.
Aż po kilku latach mogli zamieszkać w obiekcie
swoich dążeń i zabiegów.
Cała rodzina mogła się przeprowadzić do
nowego, jeszcze pachnącego wapnem domu z tarasem i schodami jak w pałacu.
Dzieci pokończyły studia, a po przeprowadzce znalazły dla
siebie pracę w sąsiednich miejscowościach i rodzina zaczęła zapuszczać na nowo
korzenie.
Lucyna, ich córka, widząc sporą działkę do zagospodarowania
wokół nowego domu, od razu poczuła w sobie natchnienie i siły, by na tej
skalistej ziemi urządzić ogród. Dlatego po pracy zajmowała się roślinami.
Zaprojektowała, a potem zrealizowała pomysł ogrodu według najlepszych wzorów.
Jej kompozycje były tak pomyślane kolorystycznie, aby w ciągu okresu wiosny i
lata przejście z ogrodu do domu i na taras zmieniało się co pewien czas w
tonacji kolorów kwitnących kwiatów. Po roku wysiłku z ogrodu do domu i na taras
wchodziło się ukwieconymi schodami pośród niecierpków, kuflików, roślin
cytrusowych... ale także roślin egzotycznych, jak choćby bananów i oliwek, a w
oczku wodnym do kwitnienia przygotowywały się nenufary. Przed domem już się
rozrosła, wysoka na prawie trzy metry, i kwitła od kilku lat pod koniec
kwietnia magnolia japońska – gwiaździsta stellata, której skórzaste wąskie
liście chowały się między biało-różowymi, otwartymi kielichami kwiatów. Wytrwałość
Lucyny dała efekt przyciągający wzrok, a nawet wielu osobom oczy okrąglały z
wrażenia. Obowiązkowo kwitły także róże i wiły się egzotyczne pnącza, pięknie
okłamując wzrok, gdy wchodziły na czubek suchego pnia martwej jabłoni. Wkrótce
odkryły ten raj ptaki – kosy i drozdy, co zapewne wynikało z urokliwości tego
miejsca, a nawet paszkoty i makolągwy, jak twierdziła
Lucyna, ale nikt, oprócz niej, nie widział tych ptaków. Gdy wracała do domu po
stresującym dniu pracy, zajmowała się florą, w ten sposób nabierała ochoty do
funkcjonowania przez następnych kilka godzin, i wtedy dopiero jadła obiad, a
mama wołała po kilka razy:
– Lucia, obiad
stygnie. I znowu: – Obiad już jest chłodny. Będę musiała podgrzać.
Jarek, syn Marty i Jerzego, dojeżdżał do pracy
w Bielsku Białej. Potem na kilka lat został skierowany do pracy w fabryce Fiata
w Turynie. Opanował język włoski i stał się cenionym w firmie specjalistą.
Założył rodzinę i starał się niczego w życiu nie zepsuć. Otrzymany po dziadkach
dom traktował przyszłościowo.
2
Znajomi i przyjaciele zaczęli nieśmiało dopytywać się o
nowy adres Sterników i szukać ulicy Kosów. Dłuższy weekend lub urlop stawały
się okazją do odwiedzenia dawno nie widzianych przyjaciół.
Spotykali się
również w dniach przełomu kwietnia i maja, gdy w Beskidach gościła wiosna na całą szerokość
dolin. Chociaż w miejscach nieco chłodniejszych, tych gdzie słońce nie
dochodziło, można było jeszcze spotkać kaczeńce i kwitły nie tylko stokrotki i
bratki w gazonach, okazałe i
wyjątkowo urodziwe, zwłaszcza przed pomnikiem; ubierały się już w kwieciste
sukienki drzewa owocowe i krzewy ozdobne. Zapach rozanielonych bratków
delikatnie odurzał i kierował nozdrza przechodniów w stronę kilku prostokątnych
żółto-bordowych dywanów.
W czasie tych spotkań, Marta mogła wypytać
znajomych o sytuację w szkole i w mieście, bo już rzadko kiedy przyjeżdżała do
Chorzowa, a tęskniła do opuszczonej siedziby rodzinnej i miasta, i chciała wiedzieć...
Nie lubiła mówić o własnych sprawach, ale nie unikała tematu życia rodzinnego.
Tylko jeden problem wciąż ją gnębił i nie poruszała go w rozmowach z
przyjaciółmi... Jerzy chętnie rozmawiał o przeszłości, nawiązywał do
straconych ziem polskich na wschodzie i o historycznym ucisku z dwóch stron.
Miał analityczny umysł i wyciągał z rozmowy przekonujące wnioski.
Siadali przed domem
pod rozłożystą magnolią albo w pokoju gościnnym, ręce opierali na poręczach
ogrodowych foteli albo o stół i rozmawiali, spragnieni wymiany zdań o
wszystkim, co przeżyli i co działo się aktualnie, żartowali i popijali kawę i
wino. Mówili wszyscy naraz, tyle mieli sobie do powiedzenia i ktoś, kto miał
nieco osłabiony słuch, mógł niektórych słów nie wyłowić z tej plątaniny, ale w
sumie całość trzymała się zrozumienia. Swobodna rozmowa płynęła strugami w górę
między wiązki romantycznych kwiatów magnolii, a ich płatki od czasu do czasu spadały na stół
lub do lampki z winem, jakby sprzeciwiając się zakłócaniu spokoju rozłożystym
kwiatom, rozkoszującym się słońcem. Śmiali się z opowiadanych dowcipów i absurdalnych komentarzy. Wspominali
spotkania na Domagałkach i planowali następne. Marta uśmiechała się jak zawsze
i zachęcała do kosztowania babeczek i sernika, który piekła tego samego dnia specjalnie
dla gości. I nie zwierzała się z tego, co wciąż uwierało ją wewnątrz.
– Koleżanki i koledzy ze szkoły muzycznej –
mówiła swobodnie, pełna życzliwości – częstujcie się. Po długiej rozmowie płomienie
słów nie były zbyt wysokie. Tylko takie by rozmowa nie zgasła.
Gdy już wszyscy nagadali się do syta i
wypogodzili do pełna, Jarek miał ochotę przedstawić
ich rodzinną, niemiłą przygodę, ale matka go powstrzymywała. Nie musiała nic
mówić, Jarek wiedział. Marta domyślała się, o co chodzi synowi, co chciał
powiedzieć:
– W pewnym
czasie zostaliśmy bez staroci. Mogliśmy je sprzedać, ale nie sprzedaliśmy, ale
i tak ich nie mamy... Mogliśmy kupić nowe meble dębowe za sto kawałków, ale nie
mamy stu kawałków.
Wstawała i
przyglądała się kwiatom magnolii. Znów ten temat. Po co on o tym chce mówić. I
czuła w sobie silny dyskomfort. To takie przykre. Nic nie powiedziała. Samo
spojrzenie wystarczyło. Szczególnie drogie było biurko jej ojca, przy którym pracował
i na którym podpisywał ważne dokumenty. Ale jakie? – zastanawiała się Marta.
Bywało, że odrabiała lekcje w gabinecie ojca. A raz to nawet spała na tym
biurku, owinięta w śpiwór.
Dziadek Marty,
Kulawik, urodzony w Wielkich Hajdukach, brał udział w II Powstaniu Śląskim i
chociaż w sumie uczestniczył w nim pięć dni, bo to było krótkie powstanie,
powiedział do syna, Alka, że ma się kształcić i zostać prawnikiem, żeby bronić
Ślązoków. I synek został prawnikiem, ukończył studia, co było wydarzeniem na
całe Hajduki.
Kiedy dziadek Marty przestał pracować w
kopalni „Laura”, ze szczęścia, że żyje kupił synowi za odłożone pieniądze piękny
gabinet. To właśnie wielkie biurko i biblioteka były zakupem na całą niemal
epokę. W czasie wojny trzeba było meble schować do piwnicy, a po wojnie nie
należało się również nimi chwalić. Okazało się też, że być przedwojennym
prawnikiem, to znaczy być przestępcą, zgodnie z paragrafem, który nie istniał. Zatem ojciec
Marty musiał zmienić zawód.
Marta myślała:
„Kiedyś opowiem im o wszystkim... Trzeba się wreszcie od tych przykrych myśli
uwolnić.” Niecierpliwość zachęcała, aby to się stało już, zaraz.
3
Wciąż zdarzają się oszustwa te proste i wyrafinowane, bezczelne i zaskakujące.
Marta i Jerzy Sternikowie, po latach pracy i
wychowywania dzieci, z ulgą siadali w fotelach, by się relaksować. To był ten
upragniony, szeroki oddech. Z pewnym ociąganiem się omawiali sprawę wynajmu
mieszkania przy ulicy Poety Pod Lipą, ale wracali do niej wielokrotnie.
Mieszkanie pełne mebli, z duchami między nimi, ale bez żywych
mieszkańców... Dzieci mogły im w tym pomóc. Były już
samodzielne. Gdyby duch tego domu mógł mówić, na pewno by krzyczał wyrażając
swój sprzeciw wobec pustki na pierwszym piętrze. Dom po rodzicach należał do
Marty a Marta przepisała go na syna Jarka. Dla Lucyny przewidziano dom, w
którym mieszkali przy ulicy Kosów. Marta podkreślała piękno starych,
zabytkowych mebli, ich wartość i solidność,
ale młodzi tego nie cenili w tym samym stopniu. Właśnie do tego nawiązywał
pomysł Jarka: sprzedać. Zamierzali mieszkanie w starym domu wynająć dobrym ludziom. Zwlekali
z tym przez dość długi czas, bo chcieli znaleźć lokatora, któryby o nie dbał. W
związku z tym czynsz nie byłby zbyt wysoki. Ale lokator musiałby mieszkać w meblach, które tam pozostały. Przebierali
więc w przyszłych najemcach, bo chętnych było kilku, namyślali się i wciąż nie
byli zdecydowani.
Po kilku
nieudanych próbach postanowili zamieścić ogłoszenie w prasie. Synowa Marty i Jerzego,
Kasia, wzięła sprawę w swoje ręce. Odpowiedziało kilka osób, ale tylko jedna
wyraziła zainteresowanie, by zamieszkać wśród antyków. Ten, który się zgodził
sprawiał bardzo dobre wrażenie. Oznajmił, że ma narzeczoną w ósmym miesiącu ciąży
i potrzebuje wygodnego lokalu mieszkalnego. Gdy już sprawę omówiono, kandydat
na najemcę, po obejrzeniu pomieszczeń, dość niespodziewanie powiedział, że
chciałby je urządzić bardziej nowocześnie i te meble musiałyby być usunięte.
Marta natychmiast się sprzeciwiła, ale nic więcej nie powiedziała. Tyle
zachodu, tyle gadania i mieliby pozbyć się mebli, bo w ich domu się nie zmieszczą a przyszły lokator ich nie chce?
A może to tylko zagrywka? Jarek, głównie Jarek, bo dom przy ulicy Poety Pod
Lipą był już jego, ale martwili się nim wszyscy, nalegał, aby rodzice się
zgodzili. Po ponownej rozmowie z matką i ojcem Jarek odpowiedział, że akceptuje warunki i meble należy przewieźć do ich nowego miejsca
zamieszkania. Przecież cały czas chodzi o to, żeby nie... – myślała Marta.
Facet, który rzekomo miał na imię Wadim, obiecał transport, podkreślając, że
posiada własny przewóz.
Dużo mówił,
tak, że wydawało się, iż gęsi zagęgały dzień i z tego gadania wyniknie coś dobrego.
Później
dowiedzieli się, że najemca nazywa się Stefan Senter a nie Wadim i lubi jeździć
rowerem jak szalony. To wysoki brunet o ciemnym zaroście, przez który
przenikała bladość twarzy. Senter przed kilku zaledwie miesiącami wyszedł z
więzienia i poszukiwał możliwości zdobycia forsy, wściekły na cały
świat, a zarazem łagodny, kiedy uznał, że trzeba takim być, jednocześnie
naiwnie pewny siebie, że wokół są sami głupcy, których może w każdej chwili wykorzystać
dla własnych, pojawiających się czasem spontanicznie celów. Najczęściej
chodziło o to, by komuś coś ukraść, zabrać i użytkować we własnym zakresie albo
sprzedać i zarobić kilka setek na łatwe życie i alkohol. Nie był to jednak
facet, który by potrafił sprzedawać stringi w Koniakowie, a lwy w afrykańskim
buszu. O tym Sternikowie jeszcze nie wiedzieli. Ich wnuczek, Michał, zatroskany
szaleństwem Stefana, kupił mu hamulec rowerowy, prawdopodobnie torpedo, które
wbudował w dwukołowiec, na którym Stefan zarzucał przodem, to w lewo, to w
prawo i spadał, obijając się i raniąc, gdy napił się wódki, ale to go nie
zrażało do następnych eskapad. Każdy się znał na rowerach, ale Stefan nie. Nie
było też hamulca, który powstrzymałby go przed niecnymi czynami. Może chciał
pobić rekord w liczbie przestępstw, a może wariactwa. Miał fantazję
i... miał przebite opony mózgowe – mówił Michał, dlatego błądził po polach i górach
– dodawał. Gadał, że ma 80 kilometrów zapasu i dojedzie z meblami w odpowiednim
czasie. Tego już nikt nie próbował zrozumieć, ale nie posądzano go o skrajną głupotę.
Senter szybko
docenił wartość antycznych mebli z pierwszej połowy XX wieku. Były to
artystycznie, ręcznie rzeźbione: dębowe biurko, wygodny, pokryty skórą komplet
wypoczynkowy i biblioteka, również dąb – to w jednym pokoju, a w drugim –
jadalni: dębowy duży kredens, także ozdobiony ręcznie, mniejszy kredens,
dziewięć krzeseł, duży okrągły stół dębowy... Wartość mebli wyceniono na dwadzieścia
tysięcy złotych.
Po niedługich
negocjacjach, bo Senter wiedział, co zrobi z tymi meblami, więc spieranie się o
nie i czynsz nie miało sensu, podpisał
umowę najmu i powiedział, że meble przywiezie w
najbliższym czasie. W tym samym dniu przedstawił narzeczoną. Była to kobieta
jak amfora pełna wina. Jarek popatrzył na nią z zainteresowaniem i pomyślał, że istotnie, ona jest w ciąży.
Senter, jak się
później okazało, posiadał już żonę i dzieci. Na razie była to tajemnica.
Żartował, że tam, gdzie Kosta mieszka, listonosz nie donosi wezwań do sądu.
Dlatego jest mu z nią dobrze. Jarek myślał: „Co on mówi, co on ma na myśli.”
Po tygodniu Jarek i jego rodzice zorientowali
się, że coś tu nie jest w porządku. Wadim mebli nie przywiózł. Rowerem też
nagle przestał jeździć. Przyjechał taksówką. Usprawiedliwiał się, że miał problemy z samochodem i niebawem meble
dostarczy. Po dwóch tygodniach Sternikowie zatelefonowali do jego narzeczonej,
Konstancji. Kosta przeraziła się i w popłochu powiedziała, że to nie jest jej
narzeczony a ona zaszła w ciążę z
konduktorem w pociągu relacji Świnoujście-Przemyśl. Wtedy Marta zapytała, jak
się znalazła w Chorzowie, skoro... Kupa wariatów. Nie usłyszała odpowiedzi. Uzgodniono
jednak, że meble będą dowiezione na drugi dzień. Kosta miała to załatwić. Wadim
zjawił się u nich jeszcze raz i powiadomił Martę, że meble zostały uszkodzone i
on je dał do naprawy. – Będą jak nowe, proszę się nie martwić.
Dni mijały i znowu nic się nie działo.
Zniecierpliwiony Jarek przyjechał na ulicę Poety Pod Lipą i stwierdził, że
mieszkanie jest puste. Nie było też żadnej informacji, kto naprawia te meble. Żadnych
możliwości kontaktu. Brzydko mówiąc poczuł się jak wypatroszony wieprz. Poszedł
na policję i zgłosił, że prawdopodobnie meble skradziono, bo w mieszkaniu ich
nie ma, a niemożliwe, aby wszystkie zostały uszkodzone. Zmartwienie kłuło.
Marta rozpłakała się i myślała, jacy oni wszyscy są naiwni. Całą rodzinę
przesłuchano na komisariacie. Wezwano również Wadima. Sternikowie dowiedzieli
się, że on ma już na karku inne wyroki. Ale najpierw policja musiała go szukać,
bo podał zły adres. Następny adres też był zmyślony. – To człowiek wiary: jeżeli powie, że mieszka
na Księżycu, a nie mieszka, to wierzy, że inni są przekonani, iż on mieszka na
Księżycu i jemu uda się uniknąć konsekwencji – powiedział Jerzy.
Marta patrzyła na swoje drżące ze
zdenerwowania ręce i nie wiedziała, co z sobą począć. Do tej pory paliła
papierosy.
Nie dużo – jeden po śniadaniu, drugi i trzeci przy kawie,
czwarty po obiedzie i piąty po kolacji. Sięgnęła po paczkę cameli. Odłożyła. „Muszę
coś zrobić. Nie będę ulegać temu złodziejowi. W ogóle przestanę palić.”
Czy da się mniejszą troskę zagłuszyć większą
troską innych ludzi? Marta bardzo przeżywała utratę zabytkowego mienia. Związana
uczuciowo z domem rodzinnym, jeszcze czuła jak osoby z tamtej strony chodzą
między meblami, chociaż dawno zmarły i słyszała w sobie jak radośnie mówią, że mają dokąd
wracać. A gdy meble znikły, to jakby naprawdę oni odeszli. W mieszkaniu było
też pianino, ale nim facet się nie zainteresował. Trudno kochać muzykę będąc złodziejem
i z miłości do muzyki ukraść pianino? Szybko zmieniono zamki w drzwiach i
Senter już się nie mógł dostać do mieszkania. Bo jak podejrzewano słusznie,
próbował.
Umowę zerwano. Mebli
szukali po różnych antykwariatach nie tylko w Chorzowie. Znaleźli kredens i
kredens pomocniczy z pokoju stołowego, umieszczony w sklepie naprzeciw teatru,
także stół tam był. Tak więc w końcu część przeszłości udało się umieścić w
zamku – jak mówiła za mamą Lucyna – przy ulicy Kosów. Odnalazło się także sześć
krzeseł. Ale Duchy tu się nie przeniosły, bo nie znały adresu. Od razu na małym
kredensie zaczęły kwitnąć fioletowe storczyki. To z powodu częściowej radości.
Odnowienie mebli, które odzyskano, kosztowało ponad dwa tysiące złotych.
Policja, zanim odebrano antyki, zabroniła antykwariuszowi ich sprzedaży.
W sądzie przesłuchano dwóch antykwariuszy. Ten
drugi sprzedawca zabytków był trudniejszy. Sprzedał gabinet ojca Marty i tych
mebli nie zwrócił, bo antykwariusz zapisuje od kogo przyjmuje meble, ale nie
notuje komu je sprzedaje. On miał prawo nie wiedzieć, że to kradzione. Nie jest
wykrywaczem kłamstw, rzekł bezczelnie. Był zbyt pewny siebie i to oskarżyciela
wkurzało, ale nie miał na niego sposobu. A jak było naprawdę? Nie wiadomo. Jemu
się na tyle powiodło, że nie spadł mu włos z łysej głowy. A powinien.
Wadimowi czyli Senterowi udało się sprzedać meble
podstępnie, bo przyprowadził antykwariusza do domu, gdzie wynajął mieszkanie i ten mu uwierzył, że to są jego antyki.
W sądzie osamotniony Wadim bronił się i próbował
zrzucić winę na Sterników. Jego mecenas był bezradny.
Senter powiedział, że Marta wyrzuciła z domu jego
narzeczoną – kobietę w ósmym miesiącu ciąży, co było nieprawdą.
Natomiast prawdą było, że Jarek odwiózł ją do domu na
ulicę Poety Pod Lipą. Wkrótce Wadim zamieszkał w więzieniu. Więzienie to też
interes. Kto wie, może i naczelnik... da zarobić.
Facet skazany został na pięć lat w zawieszeniu
i piętnaście tysięcy złotych odszkodowania dla Sterników, ale ponieważ zamknięto
go za inne przestępstwa, tych pieniędzy Sternikowie nie otrzymali i pewnie
nigdy nie zobaczą. Komornik nie ma z czego ich wyegzekwować. Negocjować nie ma
z kim. Nie wystarczą ostre słowa gniewu. Zawieszony wyrok dynda nad nim, a ten
drugi musi odsiedzieć.
Jerzy czasem
powtarzał, że człowiek nigdy nie będzie lepszy, i dodawał, że jeżeli państwo
nie wydaje pieniędzy na oświatę, to wydaje na więzienia. Lucyna, która jest
psychologiem, tylko jednego się obawiała: aby Senter się nie dowiedział, że ona
z takimi jak on musi rozmawiać, bo taką ma pracę. I nie powie, że nie lubi tej
pracy.
– W jaki sposób
wyzwolić się z tego zła? – pytała Marta.
Don Kichot Cervantesa
nadal nie śpi spokojnie, bo walka z przestępczością wydaje się być do końca
świata... walką z wiatrakami.
Dym z niejednego
domu jednorodzinnego nadal powoli i swobodnie, nie plącząc się między
przechodniami, opuszcza paleniska domowe nie bardzo grożąc smogiem mieszkańcom
górskiej osady, jak to jest w Karpaczu: Wystarczy wjechać na Małą Kopę i popatrzeć w dół... Jest już po wszystkim.
Tak się przynajmniej wydaje.
Marta długo nosiła w sobie przykrą przygodę.
Zatroskana „całością problematyki” i sprawą tego, jak mu tam, Wadima albo
lepiej niech będzie Sentera, czasem podjeżdżała na Zawodzie i zatrzymując się
na ulicy Ptasiej, szukała swojego domu po drugiej stronie doliny Wisły, jakby
chciała spojrzeć na niedawną przeszłość z pewnej perspektywy. Wtedy Mała
Czantoria prawie drżała, czując na sobie wzrok Marty. W końcu podziwiając
krajobraz Marta zapominała o
Wadimie i meblach, które były dla niej takie ważne. Podziwiała piękno wybranego
miejsca i znowu zastanawiała się, czy zapalić papierosa. Wadim uosabiał zło i
gdyby zapaliła, to znaczyłoby, że go nie pokonała. Nie zapaliła.
Wadim już
nikogo nie może głaskać spojrzeniem i topić się w oczach rozmówcy, czym zwodził
i zyskiwał przychylność, która tępiła na pewien
czas narzędzia obrony. Ale pewnie wie, że mógłby się zmienić i być
człowiekiem.
Wreszcie pewnego letniego dnia, na kolejnym przyjacielskim
spotkaniu, w przypływie szczerości albo chęci pozbycia się ciężaru, a może rozdzielenia go
dodatkowo na kilka głów, Marta opowiedziała swoim przyjaciołom z Chorzowa i
pani Joannie Blachnik o kradzieży dębowych mebli. Nie wywołało to jednak już
takiego wrażenia, jakiego można by się spodziewać, gdyby przyjaciele usłyszeli
o tym zaraz po zdarzeniu.
Pani Joanna, która bywa w domu Sterników,
słysząc o draństwie Wadima, nie przypomniała sobie, co powiedział Michał na
lekcji przyrody. To było tak dawno temu...
2008
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz