czwartek, 5 marca 2020

Dębowa tajemnica

 

 
 
Dębowa tajemnica
 

1

Joanna Blachnik z pedagogiczną pasją omawiała dęby na przyrodzie. Dzieci słuchały uważnie, bo spotykały się z tymi drzewami w Parku Kultury i zbierały żołędzie. Już wiedziały, że to bardzo cenne drzewa. Wyglądają dostojnie, liście mają ozdobne i wprawdzie spękaną korę, ale owoce są piękne. 
    – Dęby to długowieczne drzewa – mówiła pani. Potem powiedziała, że najbardziej znane są u nas dęby szypułkowe i bezszypułkowe. Dzieci pytały:
    – Co to jest szypułka?
    – Wiecie, co to jest klepka podłogowa? – z kolei pytała pani. Najlepsza jest dębowa. Drewno dębowe doskonałe jest też w bednarstwie i szkutnictwie... Z dębu wykonuje się piękne i trwałe meble. I wtedy odezwał się Michał i powiedział, że jego babcia i dziadek mieli kłopot z dębowymi meblami.
     – Kłopot? – zdziwiła się pani i dalej prowadziła lekcję, chcąc zdążyć z omawianiem materiału.

Kiedy Jerzy przybył z rodziną do Chorzowa z kresów wschodnich jako młody chłopak, nigdy nie myślał, że tu się zadomowi i po latach będzie budował dom w podgórskiej miejscowości. Natomiast Marta, rodowita chorzowianka, brała przykład ze swego ojca, Aleksandra. Nie zamierzała nigdzie się wyprowadzać. Dojrzała młodość Marty  i Jerzego, to studia muzyczne Marty i studia medyczne Jerzego, a potem realizacja kolejnych marzeń.
     Gdy już podjęli pracę i założyli rodzinę, musieli pokonywać wiele trudności związanych z wychowaniem dwojga dzieci. Marta prowadziła lekcje gry na fortepianie w szkole muzycznej, a Jerzy oprócz godzin etatowych w cieszyńskim szpitalu, pełnił lekarskie dyżury.
  
Spotykali się wieczorem, ale zdarzało się, że dzieci widywały ojca dopiero na drugi dzień, bo miał akurat dyżur w pogotowiu ratunkowym. Toteż mówiły czasem, że nie każdego dnia widują oboje rodziców. Babcię i dziadka kochały, ale dlaczego mama i tata tak mało mają dla nich czasu? Jerzy przed emeryturą był cenionym, wysokiej klasy chirurgiem. Specjalność wymagająca precyzji, spokoju psychicznego i opanowania.
  Kiedy postanowili wybudować dom, co stało się wyzwaniem i drugą życiową przystanią dla nich i dzieci, Marta i Jerzy zdawali sobie sprawę z podejmowanego trudu. To były nie tylko dodatkowe obowiązki i zmartwienia. Jerzy, chociaż rzadziej włączał się w sprawy powstawania najważniejszego obiektu ich życia, tak samo żył budową, jak Marta, która nie chciała mieszkać poza Chorzowem, a jednak często rano wyruszała maluchem 126p na plac budowy, by sprawdzić postęp w robotach, załatwić brakujące materiały, a potem z powrotem spieszyła się do szkoły na lekcje fortepianu. Uczniowie czasem już czekali a Marta niecierpliwiła się, że może się spóźnić, czego bardzo nie lubiła. Jerzy dzwonił, dopytywał się, jeżeli mógł załatwić sprawę materiałów telefonicznie, to załatwiał, jeśli miał czas, włączał się doglądając budowę, a potem wracał na salę operacyjną. Pieniądze z dodatkowej pracy uzupełniały kasę, bo forsy wciąż było za mało na dokończenie inwestycji. Starał się też znaleźć wolne chwile na czytanie nie tylko przed snem, bo to dawało mu doskonały relaks przed następną operacją. A Marta zaopatrywała jeszcze dom w potrzebne produkty i nadal kursowała między Chorzowem a wymarzonym miejscem na długi weekend. Bezpośredniego udziału w budowie, jak to bywało u innych budowniczych, nie brali. Z dwóch ważnych powodów: ich ręce przedstawiały wartość najwyższą w zawodzie, a zajęcia fizyczne niszczyły dłonie, i po drugie – mieli takie zawody, że powinni swoją pracą wystarczająco zarobić na wymarzony dom. Gdy koleżanki namawiały Martę na kawę na ogół odpowiadała, że nie może, bo ma ważną sprawę do załatwienia. Zapraszała do budowanego jeszcze pałacu – jak żartowała. – Zapraszam, przyjedźcie, bo jak nie, to się obrażę. Zobaczycie jak sobie radzimy.
     Aż po kilku latach mogli zamieszkać w obiekcie swoich dążeń i zabiegów.
     Cała rodzina mogła się przeprowadzić do nowego, jeszcze pachnącego wapnem domu z tarasem i schodami jak w pałacu.

 Dzieci pokończyły studia, a po przeprowadzce znalazły dla siebie pracę w sąsiednich miejscowościach i rodzina zaczęła zapuszczać na nowo korzenie.
 Lucyna, ich córka, widząc sporą działkę do zagospodarowania wokół nowego domu, od razu poczuła w sobie natchnienie i siły, by na tej skalistej ziemi urządzić ogród. Dlatego po pracy zajmowała się roślinami. Zaprojektowała, a potem zrealizowała pomysł ogrodu według najlepszych wzorów. Jej kompozycje były tak pomyślane kolorystycznie, aby w ciągu okresu wiosny i lata przejście z ogrodu do domu i na taras zmieniało się co pewien czas w tonacji kolorów kwitnących kwiatów. Po roku wysiłku z ogrodu do domu i na taras wchodziło się ukwieconymi schodami pośród niecierpków, kuflików, roślin cytrusowych... ale także roślin egzotycznych, jak choćby bananów i oliwek, a w oczku wodnym do kwitnienia przygotowywały się nenufary. Przed domem już się rozrosła, wysoka na prawie trzy metry, i kwitła od kilku lat pod koniec kwietnia magnolia japońska – gwiaździsta stellata, której skórzaste wąskie liście chowały się między biało-różowymi, otwartymi kielichami kwiatów. Wytrwałość Lucyny dała efekt przyciągający wzrok, a nawet wielu osobom oczy okrąglały z wrażenia. Obowiązkowo kwitły także róże i wiły się egzotyczne pnącza, pięknie okłamując wzrok, gdy wchodziły na czubek suchego pnia martwej jabłoni. Wkrótce odkryły ten raj ptaki – kosy i drozdy, co zapewne wynikało z urokliwości tego miejsca, a nawet paszkoty i makolągwy, jak twierdziła Lucyna, ale nikt, oprócz niej, nie widział tych ptaków. Gdy wracała do domu po stresującym dniu pracy, zajmowała się florą, w ten sposób nabierała ochoty do funkcjonowania przez następnych kilka godzin, i wtedy dopiero jadła obiad, a mama wołała po kilka razy:
     – Lucia, obiad stygnie. I znowu: – Obiad już jest chłodny. Będę musiała podgrzać.
     Jarek, syn Marty i Jerzego, dojeżdżał do pracy w Bielsku Białej. Potem na kilka lat został skierowany do pracy w fabryce Fiata w Turynie. Opanował język włoski i stał się cenionym w firmie specjalistą. Założył rodzinę i starał się niczego w życiu nie zepsuć. Otrzymany po dziadkach dom traktował przyszłościowo.
  
2

Znajomi i przyjaciele zaczęli nieśmiało dopytywać się o nowy adres Sterników i szukać ulicy Kosów. Dłuższy weekend lub urlop stawały się okazją do odwiedzenia dawno nie widzianych przyjaciół.
     Spotykali się również w dniach przełomu kwietnia i maja, gdy w Beskidach gościła wiosna na całą szerokość dolin. Chociaż w miejscach nieco chłodniejszych, tych gdzie słońce nie dochodziło, można było jeszcze spotkać kaczeńce i kwitły nie tylko stokrotki i bratki  w gazonach, okazałe i wyjątkowo urodziwe, zwłaszcza przed pomnikiem; ubierały się już w kwieciste sukienki drzewa owocowe i krzewy ozdobne. Zapach rozanielonych bratków delikatnie odurzał i kierował nozdrza przechodniów w stronę kilku prostokątnych żółto-bordowych dywanów.
     W czasie tych spotkań, Marta mogła wypytać znajomych o sytuację w szkole i w mieście, bo już rzadko kiedy przyjeżdżała do Chorzowa, a tęskniła do opuszczonej siedziby rodzinnej i miasta, i chciała wiedzieć... Nie lubiła mówić o własnych sprawach, ale nie unikała tematu życia rodzinnego. Tylko jeden problem wciąż ją gnębił i nie poruszała go w rozmowach z przyjaciółmi... Jerzy chętnie rozmawiał o przeszłości, nawiązywał do straconych ziem polskich na wschodzie i o historycznym ucisku z dwóch stron. Miał analityczny umysł i wyciągał z rozmowy przekonujące wnioski.
    Siadali przed domem pod rozłożystą magnolią albo w pokoju gościnnym, ręce opierali na poręczach ogrodowych foteli albo o stół       i rozmawiali, spragnieni wymiany zdań o wszystkim, co przeżyli i co działo się aktualnie, żartowali i popijali kawę i wino. Mówili wszyscy naraz, tyle mieli sobie do powiedzenia i ktoś, kto miał nieco osłabiony słuch, mógł niektórych słów nie wyłowić z tej plątaniny, ale w sumie całość trzymała się zrozumienia. Swobodna rozmowa płynęła strugami w górę między wiązki romantycznych kwiatów magnolii, a ich płatki od czasu do czasu spadały na stół lub do lampki z winem, jakby sprzeciwiając się zakłócaniu spokoju rozłożystym kwiatom, rozkoszującym się słońcem. Śmiali się z opowiadanych dowcipów i absurdalnych komentarzy. Wspominali spotkania na Domagałkach i planowali następne. Marta uśmiechała się jak zawsze i zachęcała do kosztowania babeczek i sernika, który piekła tego samego dnia specjalnie dla gości. I nie zwierzała się z tego, co wciąż uwierało ją wewnątrz.
     – Koleżanki i koledzy ze szkoły muzycznej – mówiła swobodnie, pełna życzliwości – częstujcie się. Po długiej rozmowie płomienie słów nie były zbyt wysokie. Tylko takie by rozmowa nie zgasła.
     Gdy już wszyscy nagadali się do syta i wypogodzili do pełna, Jarek miał ochotę  przedstawić  ich rodzinną,  niemiłą przygodę, ale  matka go powstrzymywała. Nie musiała nic mówić, Jarek wiedział. Marta domyślała się, o co chodzi synowi, co chciał powiedzieć:
     – W pewnym czasie zostaliśmy bez staroci. Mogliśmy je sprzedać, ale nie sprzedaliśmy, ale i tak ich nie mamy... Mogliśmy kupić nowe meble dębowe za sto kawałków, ale nie mamy stu kawałków.
     Wstawała i przyglądała się kwiatom magnolii. Znów ten temat. Po co on o tym chce mówić. I czuła w sobie silny dyskomfort. To takie przykre. Nic nie powiedziała. Samo spojrzenie wystarczyło. Szczególnie drogie było biurko jej ojca, przy którym pracował i na którym podpisywał ważne dokumenty. Ale jakie? – zastanawiała się Marta. Bywało, że odrabiała lekcje w gabinecie ojca. A raz to nawet spała na tym biurku, owinięta w śpiwór. 
     Dziadek Marty, Kulawik, urodzony w Wielkich Hajdukach, brał udział w II Powstaniu Śląskim i chociaż w sumie uczestniczył w nim pięć dni, bo to było krótkie powstanie, powiedział do syna, Alka, że ma się kształcić i zostać prawnikiem, żeby bronić Ślązoków. I synek został prawnikiem, ukończył studia, co było wydarzeniem na całe Hajduki.
     Kiedy dziadek Marty przestał pracować w kopalni „Laura”, ze szczęścia, że żyje kupił synowi za odłożone pieniądze piękny gabinet. To właśnie wielkie biurko i biblioteka były zakupem na całą niemal epokę. W czasie wojny trzeba było meble schować do piwnicy, a po wojnie nie należało się również nimi chwalić. Okazało się też, że być przedwojennym prawnikiem, to znaczy być przestępcą, zgodnie  z paragrafem, który nie istniał. Zatem ojciec Marty musiał zmienić zawód.
     Marta myślała: „Kiedyś opowiem im o wszystkim... Trzeba się wreszcie od tych przykrych myśli uwolnić.” Niecierpliwość zachęcała, aby to się stało już, zaraz. 

 3

Wciąż zdarzają się oszustwa te proste i wyrafinowane, bezczelne i zaskakujące.
    Marta i Jerzy Sternikowie, po latach pracy i wychowywania dzieci, z ulgą siadali w fotelach, by się relaksować. To był ten upragniony, szeroki oddech. Z pewnym ociąganiem się omawiali sprawę wynajmu mieszkania przy ulicy Poety Pod Lipą, ale wracali do niej wielokrotnie. Mieszkanie pełne mebli, z duchami między nimi, ale bez żywych
mieszkańców... Dzieci mogły im w tym pomóc. Były już samodzielne. Gdyby duch tego domu mógł mówić, na pewno by krzyczał wyrażając swój sprzeciw wobec pustki na pierwszym piętrze. Dom po rodzicach należał do Marty a Marta przepisała go na syna Jarka. Dla Lucyny przewidziano dom, w którym mieszkali przy ulicy Kosów. Marta podkreślała piękno starych, zabytkowych mebli, ich wartość  i solidność, ale młodzi tego nie cenili w tym samym stopniu. Właśnie do tego nawiązywał pomysł Jarka: sprzedać. Zamierzali mieszkanie w starym domu wynająć dobrym ludziom. Zwlekali z tym przez dość długi czas, bo chcieli znaleźć lokatora, któryby o nie dbał. W związku z tym czynsz nie byłby zbyt wysoki. Ale lokator musiałby mieszkać w meblach, które tam pozostały. Przebierali więc w przyszłych najemcach, bo chętnych było kilku, namyślali się i wciąż nie byli zdecydowani.
  Po kilku nieudanych próbach postanowili zamieścić ogłoszenie w prasie. Synowa Marty i Jerzego, Kasia, wzięła sprawę w swoje ręce. Odpowiedziało kilka osób, ale tylko jedna wyraziła zainteresowanie, by zamieszkać wśród antyków. Ten, który się zgodził sprawiał bardzo dobre wrażenie. Oznajmił, że ma narzeczoną w ósmym miesiącu ciąży i potrzebuje wygodnego lokalu mieszkalnego. Gdy już sprawę omówiono, kandydat na najemcę, po obejrzeniu pomieszczeń, dość niespodziewanie powiedział, że chciałby je urządzić bardziej nowocześnie i te meble musiałyby być usunięte. Marta natychmiast się sprzeciwiła, ale nic więcej nie powiedziała. Tyle zachodu, tyle gadania i mieliby pozbyć się mebli, bo w ich domu się nie zmieszczą  a przyszły lokator ich nie chce? A może to tylko zagrywka? Jarek, głównie Jarek, bo dom przy ulicy Poety Pod Lipą był już jego, ale martwili się nim wszyscy, nalegał, aby rodzice się zgodzili. Po ponownej rozmowie z matką i ojcem Jarek odpowiedział, że akceptuje warunki i meble należy przewieźć do ich nowego miejsca zamieszkania. Przecież cały czas chodzi o to, żeby nie... – myślała Marta. Facet, który rzekomo miał na imię Wadim, obiecał transport, podkreślając, że posiada własny przewóz.
     Dużo mówił, tak, że wydawało się, iż gęsi zagęgały dzień i z tego gadania wyniknie coś dobrego.
     Później dowiedzieli się, że najemca nazywa się Stefan Senter a nie Wadim i lubi jeździć rowerem jak szalony. To wysoki brunet o ciemnym zaroście, przez który przenikała bladość twarzy. Senter przed kilku zaledwie miesiącami wyszedł z więzienia i poszukiwał możliwości zdobycia forsy, wściekły  na  cały świat, a zarazem łagodny, kiedy uznał, że trzeba takim być, jednocześnie naiwnie pewny siebie, że wokół są sami głupcy, których może w każdej chwili wykorzystać dla własnych, pojawiających się czasem spontanicznie celów. Najczęściej chodziło o to, by komuś coś ukraść, zabrać i użytkować we własnym zakresie albo sprzedać i zarobić kilka setek na łatwe życie i alkohol. Nie był to jednak facet, który by potrafił sprzedawać stringi w Koniakowie, a lwy w afrykańskim buszu. O tym Sternikowie jeszcze nie wiedzieli. Ich wnuczek, Michał, zatroskany szaleństwem Stefana, kupił mu hamulec rowerowy, prawdopodobnie torpedo, które wbudował w dwukołowiec, na którym Stefan zarzucał przodem, to w lewo, to w prawo i spadał, obijając się i raniąc, gdy napił się wódki, ale to go nie zrażało do następnych eskapad. Każdy się znał na rowerach, ale Stefan nie. Nie było też hamulca, który powstrzymałby go przed niecnymi czynami. Może chciał pobić rekord w liczbie przestępstw, a może wariactwa. Miał fantazję i... miał przebite opony mózgowe – mówił Michał, dlatego błądził po polach i górach – dodawał. Gadał, że ma 80 kilometrów zapasu i dojedzie z meblami w odpowiednim czasie. Tego już nikt nie próbował zrozumieć, ale nie posądzano go o skrajną głupotę.
    Senter szybko docenił wartość antycznych mebli z pierwszej połowy XX wieku. Były to artystycznie, ręcznie rzeźbione: dębowe biurko, wygodny, pokryty skórą komplet wypoczynkowy i biblioteka, również dąb – to w jednym pokoju, a w drugim – jadalni: dębowy duży kredens, także ozdobiony ręcznie, mniejszy kredens, dziewięć krzeseł, duży okrągły stół dębowy... Wartość mebli wyceniono na dwadzieścia tysięcy złotych.
     Po niedługich negocjacjach, bo Senter wiedział, co zrobi z tymi meblami, więc spieranie się o nie i czynsz nie miało sensu, podpisał
umowę najmu i powiedział, że meble przywiezie w najbliższym czasie. W tym samym dniu przedstawił narzeczoną. Była to kobieta jak amfora pełna wina. Jarek popatrzył na nią z zainteresowaniem i pomyślał, że istotnie, ona jest w ciąży.
     Senter, jak się później okazało, posiadał już żonę i dzieci. Na razie była to tajemnica. Żartował, że tam, gdzie Kosta mieszka, listonosz nie donosi wezwań do sądu. Dlatego jest mu z nią dobrze. Jarek myślał: „Co on mówi, co on ma na myśli.”
     Po tygodniu Jarek i jego rodzice zorientowali się, że coś tu nie jest w porządku. Wadim mebli nie przywiózł. Rowerem też nagle przestał jeździć. Przyjechał taksówką. Usprawiedliwiał  się, że miał  problemy z samochodem i niebawem meble dostarczy. Po dwóch tygodniach Sternikowie zatelefonowali do jego narzeczonej, Konstancji. Kosta przeraziła się i w popłochu powiedziała, że to nie jest jej narzeczony  a ona zaszła w ciążę z konduktorem w pociągu relacji Świnoujście-Przemyśl. Wtedy Marta zapytała, jak się znalazła w Chorzowie, skoro... Kupa wariatów. Nie usłyszała odpowiedzi. Uzgodniono jednak, że meble będą dowiezione na drugi dzień. Kosta miała to załatwić. Wadim zjawił się u nich jeszcze raz i powiadomił Martę, że meble zostały uszkodzone i on je dał do naprawy. – Będą jak nowe, proszę się nie martwić.
     Dni mijały i znowu nic się nie działo. Zniecierpliwiony Jarek przyjechał na ulicę Poety Pod Lipą i stwierdził, że mieszkanie jest puste. Nie było też żadnej informacji, kto naprawia te meble. Żadnych możliwości kontaktu. Brzydko mówiąc poczuł się jak wypatroszony wieprz. Poszedł na policję i zgłosił, że prawdopodobnie meble skradziono, bo w mieszkaniu ich nie ma, a niemożliwe, aby wszystkie zostały uszkodzone. Zmartwienie kłuło. Marta rozpłakała się i myślała, jacy oni wszyscy są naiwni. Całą rodzinę przesłuchano na komisariacie. Wezwano również Wadima. Sternikowie dowiedzieli się, że on ma już na karku inne wyroki. Ale najpierw policja musiała go szukać, bo podał zły adres. Następny adres też był zmyślony.  – To człowiek wiary: jeżeli powie, że mieszka na Księżycu, a nie mieszka, to wierzy, że inni są przekonani, iż on mieszka na Księżycu i jemu uda się uniknąć konsekwencji – powiedział Jerzy.
     Marta patrzyła na swoje drżące ze zdenerwowania ręce i nie wiedziała, co z sobą począć. Do tej pory paliła papierosy.

Nie dużo – jeden po śniadaniu, drugi i trzeci przy kawie, czwarty po obiedzie i piąty po kolacji. Sięgnęła po paczkę cameli. Odłożyła. „Muszę coś zrobić. Nie będę ulegać temu złodziejowi. W ogóle przestanę palić.”
     Czy da się mniejszą troskę zagłuszyć większą troską innych ludzi? Marta bardzo przeżywała utratę zabytkowego mienia. Związana uczuciowo z domem rodzinnym, jeszcze czuła jak osoby z tamtej strony chodzą między meblami, chociaż dawno zmarły i słyszała w sobie jak radośnie mówią, że mają dokąd wracać. A gdy meble znikły, to jakby naprawdę oni odeszli. W mieszkaniu było też pianino, ale nim facet się nie zainteresował. Trudno kochać muzykę będąc złodziejem i z miłości do muzyki ukraść pianino? Szybko zmieniono zamki w drzwiach i Senter już się nie mógł dostać do mieszkania. Bo jak podejrzewano słusznie, próbował.
    Umowę zerwano. Mebli szukali po różnych antykwariatach nie tylko w Chorzowie. Znaleźli kredens i kredens pomocniczy z pokoju stołowego, umieszczony w sklepie naprzeciw teatru, także stół tam był. Tak więc w końcu część przeszłości udało się umieścić w zamku – jak mówiła za mamą Lucyna – przy ulicy Kosów. Odnalazło się także sześć krzeseł. Ale Duchy tu się nie przeniosły, bo nie znały adresu. Od razu na małym kredensie zaczęły kwitnąć fioletowe storczyki. To z powodu częściowej radości. Odnowienie mebli, które odzyskano, kosztowało ponad dwa tysiące złotych. Policja, zanim odebrano antyki, zabroniła antykwariuszowi ich sprzedaży.
     W sądzie przesłuchano dwóch antykwariuszy. Ten drugi sprzedawca zabytków był trudniejszy. Sprzedał gabinet ojca Marty i tych mebli nie zwrócił, bo antykwariusz zapisuje od kogo przyjmuje meble, ale nie notuje komu je sprzedaje. On miał prawo nie wiedzieć, że to kradzione. Nie jest wykrywaczem kłamstw, rzekł bezczelnie. Był zbyt pewny siebie i to oskarżyciela wkurzało, ale nie miał na niego sposobu. A jak było naprawdę? Nie wiadomo. Jemu się na tyle powiodło, że nie spadł mu włos z łysej głowy. A powinien.
  Wadimowi czyli Senterowi udało się sprzedać meble podstępnie, bo przyprowadził antykwariusza do domu, gdzie wynajął mieszkanie  i ten mu uwierzył, że to są jego antyki.
    W sądzie osamotniony Wadim bronił się i próbował zrzucić winę na Sterników. Jego mecenas był bezradny.
Senter powiedział, że Marta wyrzuciła z domu jego narzeczoną – kobietę w ósmym miesiącu ciąży, co było nieprawdą.

Natomiast prawdą było, że Jarek odwiózł ją do domu na ulicę Poety Pod Lipą. Wkrótce Wadim zamieszkał w więzieniu. Więzienie to też interes. Kto wie, może i naczelnik... da zarobić.
     Facet skazany został na pięć lat w zawieszeniu i piętnaście tysięcy złotych odszkodowania dla Sterników, ale ponieważ zamknięto go za inne przestępstwa, tych pieniędzy Sternikowie nie otrzymali i pewnie nigdy nie zobaczą. Komornik nie ma z czego ich wyegzekwować. Negocjować nie ma z kim. Nie wystarczą ostre słowa gniewu. Zawieszony wyrok dynda nad nim, a ten drugi musi odsiedzieć.  
   Jerzy czasem powtarzał, że człowiek nigdy nie będzie lepszy, i dodawał, że jeżeli państwo nie wydaje pieniędzy na oświatę, to wydaje na więzienia. Lucyna, która jest psychologiem, tylko jednego się obawiała: aby Senter się nie dowiedział, że ona z takimi jak on musi rozmawiać, bo taką ma pracę. I nie powie, że nie lubi tej pracy.
     – W jaki sposób wyzwolić się z tego zła? – pytała Marta.
     Don Kichot Cervantesa nadal nie śpi spokojnie, bo walka z przestępczością wydaje się być do końca świata... walką z wiatrakami.
    Dym z niejednego domu jednorodzinnego nadal powoli i swobodnie, nie plącząc się między przechodniami, opuszcza paleniska domowe nie bardzo grożąc smogiem mieszkańcom górskiej osady, jak to jest w Karpaczu: Wystarczy wjechać na Małą Kopę i popatrzeć  w dół... Jest już po wszystkim. Tak się przynajmniej wydaje.
     Marta długo nosiła w sobie przykrą przygodę. Zatroskana „całością problematyki” i sprawą tego, jak mu tam, Wadima albo lepiej niech będzie Sentera, czasem podjeżdżała na Zawodzie i zatrzymując się na ulicy Ptasiej, szukała swojego domu po drugiej stronie doliny Wisły, jakby chciała spojrzeć na niedawną przeszłość z pewnej perspektywy. Wtedy Mała Czantoria prawie drżała, czując na sobie wzrok Marty. W końcu podziwiając krajobraz Marta zapominała  o Wadimie i meblach, które były dla niej takie ważne. Podziwiała piękno wybranego miejsca i znowu zastanawiała się, czy zapalić papierosa. Wadim uosabiał zło i gdyby zapaliła, to znaczyłoby, że go nie pokonała. Nie zapaliła.
     Wadim już nikogo nie może głaskać spojrzeniem i topić się w oczach rozmówcy, czym zwodził i zyskiwał przychylność, która tępiła na pewien czas narzędzia obrony. Ale pewnie wie, że mógłby się zmienić i być człowiekiem. 

Wreszcie pewnego letniego dnia, na kolejnym przyjacielskim spotkaniu, w przypływie szczerości albo chęci pozbycia się ciężaru, a może rozdzielenia go dodatkowo na kilka głów, Marta opowiedziała swoim przyjaciołom z Chorzowa i pani Joannie Blachnik o kradzieży dębowych mebli. Nie wywołało to jednak już takiego wrażenia, jakiego można by się spodziewać, gdyby przyjaciele usłyszeli o tym zaraz po zdarzeniu.    
     Pani Joanna, która bywa w domu Sterników, słysząc o draństwie Wadima, nie przypomniała sobie, co powiedział Michał na lekcji przyrody. To było tak dawno temu...

                                                                                 2008



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz