Skraplacze przyszłości
Najpierw mgiełka
nad polem wyobraźni. Z niej rodzi się mokra chmura i wizja. Następuje skraplanie.
Najbardziej pierwsze spojrzenie na pierwszy obraz i od razu chwyta cię ten
wzrok… W wyniku tego
spojrzenia twoje biopole otacza twój dom, płynie wokół ciebie i bliskich, jak
niewidoczna rzeka, nie tylko dobrego nastroju i ochoty, i rodzi się w tobie niemożliwe.
Bo ten wzrok hipnotyzuje i wspomaga lub zabiera i zniewala. Przemalowuje biały
śnieg na biało. Pozwala i hamuje. Skrapla myśli, by popłynęły nie
kapilarą, lecz strugą. Do wczoraj i do jutra.
Sądzisz,
że zaraz ją usłyszysz… Czekasz i obserwujesz twarz: foremny nos i usta pokryte
szminką, ale ona, należy mniemać, nie znała szminki. Blada twarz cielistej
barwy. Kształtny podbródek , nierażący nadmiarem. Długie rudo-bordowe, a nawet
jak płomień włosy, spływające po obu stronach twarzy albo tworzące koronę na
głowie, a głowa może być też nakryta kapuzą z „wyszczerbionym” regularnie koronkowym
brzegiem. W lewej dłoni, uniesionej na wysokość biustu wisiorek – przedmiot
magii – być może to zarazem kamień ozdobny w kształcie klepsydry,
zniekształcona kula szklana, bo nie kula ziemska z równikiem... Jej wizerunek
tu opisany, to jedno z wyobrażeń. W tej krótkiej próbie unaocznienia nie jest
podobna do seksbomby, chociaż to się w niej odzywa, nie jest też taka, jak
sobie wyobraża William Blake, przedstawiona na obrazie „Hekate i Mojry”. Wizji Hekate
jest mnóstwo, ale sądzę, że te ze starożytności są najważniejsze. Oglądany
wizerunek wydaje się być trafny: Hekate – bogini czarów, magii i rozdroży. Idź i działaj… powie. Zaczekaj, jeszcze nie teraz.
Włącz skraplacz i klimatyzację. Wejdź w klimat. Zmień nastrój. Tak zaistnieć od
razu w kilku punktach...
O jej
micie dowiedziałem się już w wieku pełnej dojrzałości. Zdolny do służby wojskowej.
Pewnego dnia
starszy kolega, Bernard Maćkowiak, który pracował w chorzowskiej, starej
elektrowni, opowiadając o niej, nawiązał do mitów greckich i znaczenia w życiu
znaków zodiakalnych. – Heniek – zaczął i bacznie mnie obserwował – chyba słyszałeś
o takiej bogini... Nie potraktowałem zbyt serio jego opowieści, ale słuchałem, przytakując,
że to bardzo ciekawe, i
po dłuższej rozmowie pojawiła się między nami Hekate. Tak, taką mi pokazał… Od
razu pomyślałem, że może zeszła z tego najwyższego w Chorzowie komina elektrowni,
który miał na celu, jak mówił Bernard, rozpraszanie na wielkim obszarze dymu i
pyłu wytwórni prądu, by w ten sposób chronić miasto przed zasypaniem. Z boginią
więc sprawa miała się poważnie, zwłaszcza, że lubię mitologię grecką, a jakoś o
Hekate nie słyszałem. Do jej opisu i czynów dodał własne przeżycia, jak to on, pierwszy
z ekologów w tamtych latach, a szczególnie pozostał w jego pamięci filmik z
wyprawy na grzyby. Zbierał je w lasach nadleśnictwa Koszęcin i zapatrzony w
mchy i listowie, w pewnej chwili się zgubił.
Błądził, szukał słońca, ale dzień był pochmurny, aż trafił na stertę worków
pełnych plastikowych odpadków i szybko doszedł do wniosku, że w pobliżu będzie
droga. Te śmieci go zdenerwowały, rozglądał się więc i szukał drogi i jakiegoś
znaku szczególnego, który pozwoliłby mu tu wrócić z całą armią leśników i
policji. Ale błądzenie nakierowywało myśli głównie na inny cel: na skrzyżowanie
leśnych duktów, które kończyły się krótkimi kreskami gdzieś w oddali. Wtedy
powiedział: I co teraz, Hekate... Wnet, jak mówił, Hekate zaprowadziła go do
głównej drogi i do autobusu. Gdy wsiadał, wciąż myśląc o znalezisku, wydawało
mu się, że ona została na przystanku przy pełnym pojemniku z odpadkami, i miała
ochotę wywrócić go, żeby pasażerowie wreszcie go zauważyli… Hekate z
obrzydzeniem spojrzała na ludzkie niechlujstwo i udała się do swojej krainy. Po
kilku dniach Bronek narobił larma i wrócił z leśnikami do tego miejsca... Od
tej rozmowy Hekate odzywała się we mnie co pewien czas i w różnych sytuacjach.
Podobała mi się w końcu opowieść o bogini i ona jakby wiedziała o tym i
zamieszkała gdzieś w mojej podświadomości.
Gdy dzieci Malina i Marcin znalazły w skrytce
karton ze zdjęciami rodzinnymi, zaczęliśmy je w czworo przeglądać, przebierać,
odkładać na dwie kupki, by do jednych zajrzeć jeszcze raz i wydobyć z nich więcej wspomnień, a drugie
odłożyć, to miałem wrażenie, że ktoś tu wie lepiej... To jakbyśmy odkrywali
skarby albo na nowo szli przez coś, czego już nie ma. Z tym, że to mogło być
interesujące głównie dla mnie i żony. Nastoletnia Malina zaczęła zadawać
pytania. Nie na wszystkie potrafiliśmy odpowiedzieć, ale dzieciom wydawało się
to niemożliwe, abyśmy nie wiedzieli… Z tej sterty wybraliśmy kilka do
wykorzystania. Ciekawe były zdjęcia naszych przodków. Na jednym z nich dostojny
dziadek Magdy palił wielką fajkę w kształcie litery S, a wąsy spływały mu po
obu stronach ust. Malina zauważyła: – O, dziadek z saksofonem. Śmialiśmy się,
ale ona jakby miała marzenie. – A masz fotkę z saksofonem? Lubię ten
instrument. Na innym mój dziadek z kieszonkowym zegarkiem z dewizką w prawej
dłoni. Teraz zabrał głos syn, Marcin. – Pamiętasz ten zegarek? – Tak, nawet go
nosiłem. Specjalnie przy gościach wyjmowałem demonstracyjnie z kieszonki i
mówiłem, która godzina. Od tego czasu przez dłuższy okres znajomi pytali mnie,
która to już godzina. A gdy odpowiadałem, uśmiechali się i mówili: – Na nas już
czas...
– A gdzie
on jest?
– Nie
wiem, myślę, że gdzieś w zbiorze domowych skarbów…
– To ja chcę
go zobaczyć – powiedział Marcin.
Było
jeszcze kilka innych, zaskakujących fotek. Oto dziadek z kolegami, wracają z pracy w elektrowni, są już za
wiaduktem na żużlowej drodze do ulicy Wiejskiej. Później przechodzą obok
kamiennego krzyża w ogródku. W melonikach, też wąsaci, ciemne ubrania, krawaty
i muszki pod brodą. W tle kondensatory i chłodnie kominowe elektrowni. Kolejne,
to fotografia dwóch zespołów prądotwórczych, prądnice synchroniczne o dużej
liczbie par biegunów, napędzane poziomo ułożonymi silnikami tłokowo-parowymi.
Dwaj panowie przy prawej maszynie parowej. Jeden w berecie, w ciemnym garniturze i muszce i
drugi w kapeluszu, pod krawatem. To zdjęcie z 1902 roku, cztery lata po
uruchomieniu elektrowni o mocy 840 kilowatów. To nie interesowało dzieci, chociaż
rozpoznali pradziadka... Za elektrownią wielka hałda jakby wstępnie zmielonego
węgla, który podawany był do młynów i suszarni. Z dwóch kominów walił tęgo czarny
dym, snując się nad miastem. To było zaświadczenie o pożyteczności tej produkcji,
której nie można magazynować – układać na półkach, przechowywać w stągwiach...
a przecież właśnie najbardziej chodzi o magazynowanie...
Dla mnie
te zdjęcia stały się zaczynem. Trzymałem je w dłoni i odlatywałem. Nie uciekałem,
nie odchodziłem. Będę odlatywał i wracał przy użyciu jak najmniejszej mocy… –
myślałem.
Teraz
to... Ojciec na tle uzwojenia stojana generatora o obrotach trzy tysiące na
minutę, stoi dumnie, jakby był jego wykonawcą, a tymczasem to tylko asysta
wykwalifikowanemu elektrykowi, rad, że może dotykać grubych sztab izolowanej
miedzi. Wtedy Fabryka Maszyn Elektrycznych we Wrocławiu rosła, a na gruzach
kwitły fiołki. – Na tej fotce to dziadek z kolegą Waldkiem na środku ulicy, a
po obu stronach, aż po horyzont, szczątki domów, ani jednego całego – mówię
dzieciom. – Tak wracali pieszo z fabryki do internatu technikum elektrycznego
przy ulicy Młodych Techników.
Marcin
był nieco zdumiony, że coś takiego kiedyś mogło się dziać. Skąd się wzięły te
gruzy? Ach, wojna! On widział świat przez komputer. To jego lornetka. Jego scena.
Wchodzi, opuszcza ją bez strachu, czasem z konieczności albo jak chce, zamyka
drzwi naciskając na klawisz myszki, potem następny, mówi chodź dziecię, zjemy
coś… zostawmy to miejsce. Skończyliśmy, a Malina poprosiła mnie abym jej
pokazał prawdziwy, a może zdziwiony saksofon, bo ona widziała, ale… nie w gruzach
na zdjęciu. Skąd ja ci teraz wezmę saksofon...
Niedługo potem poszedłem na wieczór poetycki do miejskiego
muzeum. Miałem sporo czasu i zanim nadszedł poeta, zacząłem
oglądać eksponaty, następnie obrazy i w pewnym momencie, aż mnie zatkało:
Miałem przed oczami obraz Rafała Malczewskiego „Kondensatory w Chorzowie”.
Oglądam, czytam, nie wierzę, ta ponura, rdzawa szarość nie cieszy oka, ale
zaciekawia. Bure, ciężkie barwy. Akwarela. Gęsta materia gazów wydobywających się
z kominów… Ciemnieje niebo, dymy pełzną nad dachami domów, para z chłodni
kominowych łączy się z chmurami… Jakby wieczorny odblask łuny z huty… To miasto
tak wiele znaczące wydaje się być tu czyśćcem. Przed wojną przemysł niósł
nowoczesność i miał wiele działań ubocznych, które truły i wysyłały ludzi do
innego świata, do tego, którego wciąż nie znamy. To jakby były trujące
farmaceutyki. Pomyślałem sobie: Cywilizacja to rzeka życia i śmierci. Jacy oni byli
szczęśliwi bez globalnego ocieplenia i przykrych niespodzianek – mruczę pod
nosem znając prawdę.
Malczewski przyjechał na Śląsk w 1934
roku, żeby poznać tę wyjątkową krainę i był zafascynowany oddychającymi
obiektami, wyrzucającymi z siebie opary niepokoju, jakby tu istniało
smokowisko. Oglądał wszystko, począwszy od nieba, poprzez obiekty powstałe jako
dzieła ludzkich rąk, także grunt, na którym stały, grunt nieprzypominający
ziemi uprawnej. Jego nie interesowały skraplacze pod względem działania, ważne
były same obiekty, posadzone obok siebie, przed drewnianymi chłodniami
kominowymi. Tu istniała nowoczesność. Szkicował, zbierał spostrzeżenia i
przeżycia, by malować Śląsk. Miałem mu ochotę podpowiedzieć, że w środku te budowle
też są interesujące, ale jak z tej materii upleść obraz… Jak stawać się na
nowo. Nie wzlatać w klar nieba, lecz stąpać pewnie i barwnie. Przekonywać. Nie
przepaść, iść po ścieżce o przyczepnym podłożu. A może pan posłucha? A może on
w pewnym momencie rzekł: Takie tu dymy, że czem prędzej się stąd wynoszę. A ja
na to: Nie chce pan wiedzieć, ale ja panu, chociaż trochę… Dozna pan czegoś
nowego, olśnienia, co nie często można przeżyć. Oto rozprężona para z turbiny
wpływa do gęsto ułożonych rurek skraplacza, to znaczy do pana zobrazowanych
kondensatorów, a między rurkami przepływa zimna woda i łapczywie pochłania
ciepło, aż z łakomstwa sama musi być chłodzona i płynie do chłodni, proszę
pana… To nie jest ciekawe? Dlaczego? Nie wszystko w życiu ulega skraplaniu. Pan
jeszcze nie wie, ale mamy kłopot z klimatem. Uciekają zimy, szaleją tornada,
pożary niszczą lasy, proszę pana. Proszę pana, płonie Australia. Ponad pół
miliarda dzikich zwierząt zginęło tam w pożarach. Pan mógł być szczęśliwy, ale
my też chcemy, chcemy się dostosować do wymagań natury i żyć w umiarkowanym
klimacie. Pożary to nasza klęska, pan wie, jak to było ze strzechami... Przyrzekamy
sobie, że się poprawimy, proszę pana... Te dymy... z pana obrazów już
zlikwidowaliśmy, a jeszcze chcemy, żeby prąd elektryczny wytwarzał wiatr, woda i
słońce. Pan nie wierzy? Zrobimy bardzo wiele, aby średnia temperatura na Ziemi
wzrastała niesamowicie wolno, proszę pana. To szalenie mało wydajne źródła
energii... My to wiemy. Chcielibyśmy, żeby komórki były ładowane przez nasze
ubrania, tak, proszę pana... Pyta pan, co to są komórki? Telefony. Czekają nas
nie tylko Giewonty, ale i Mont Everesty. Szalona wspinaczka. Jak się wyplączemy
z problemów, to może stworzymy i komputery kwantowe. Jeżeli chcemy istnieć, to
musimy pokonać szczyty. Ale zostawmy... Obecnie działają w elektrociepłowni dwa
kotły fluidalne… Pan się wzdryga, proszę pana, teraz moc dwóch bloków brutto
wynosi sto dwanaście megawatów. Co to jest megawat? No dobrze, zostawmy...
Wobec tego powiem panu, że ja polubiłem pańskie dzieła, potrafią mówić do mnie,
przywołują te uczucia, które pozwalają przeżyć dobre chwile. Wyobrażam sobie,
co pan wtedy czuł, tak zaglądając miastu pod pokrywkę. Przemierzał pan miasto
posapując? Zaglądał do zakątków ulic, budowli i do zakamarków… Najpierw była
ulica Wiejska? Stara elektrownia… to już „Kondensatory w Chorzowie”. Kąpał się
pan w takiej „łaźni” kominowej? Zwiedzał pan miasto bolidem, takim, jak na jednym z pana obrazów? Pan doceniał postęp. Liczba
pana dzieł oszałamia. Ale jesteśmy dumni z tej cząstki, którą poświęcił pan
Regionowi Śląska. Teraz wracam do starej elektrowni: ten wysoki i niższy komin, te pana
kondensatory, wcale nie elektryczne, stara kotłownia, generatory synchroniczne…
już nie istnieją. Obecnie jest jeden niski komin, ale my wcale nie chcemy kominów.
Można zwariować? Nie bał się pan wysokiego napięcia? Ja jak przechodzę pod taką
linią, to czuję w sobie prądy błądzące. Przepraszam, o co pan pyta? Budownictwo
mieszkaniowe potrzebuje nowoczesnego ogrzewania i dlatego elektrownia dodała
sobie ciepłownię. Tak, podejmujemy starania, by tracić jak najmniej energii. To
się już dzieje. Gdyby pan widział teraz Chorzów albo Katowice… Nam również
wciąż się wydaje, że budujemy lepszy świat dla nas i naszych dzieci, ale czynimy
za mało, żeby się nie tylko wydawało. Zamierzamy zmniejszać zużycie energii.
Pan znowu nie wierzy.
Pan Rafał zanurzył pędzel w
ognistej farbie olejnej i pociągnął nim po moich policzkach. Nawet nie
poczułem, a kiedy spojrzałem w lustro obok, zobaczyłem, że moja twarz płonie. –
Nie będę pana gasił – powiedział mistrz – proszę pójść na wieczór poetycki.
Uznałem, że pan Malczewski ma już mnie dość. Jeszcze kilkanaście metrów i
znalazłem się w niedużej sali Muzeum, do której wszedł niby cień poeta lirycznego
serca, usiadł przy stoliku i uśmiechnął się odbitym światłem. Trzymał w prawej
dłoni swój tomik... Nieco egzotyczne trio muzyczne: akordeon, saksofon i
wiolonczela, szykowało się do zagrania uwertury spotkania. Saksofon wywołał
oczywiście moją córkę, Malinę: Szkoda, że jej tu nie ma, pomyślałem.
Spragnionych poezji było w sumie dwadzieścia osób. Cóż, chciałoby się coś
powiedzieć… Przed orkiestrą zabrała głos pani dyrektor tej ważnej instytucji
kultury, potem trio... Dałem się ponieść poza moje biopole, nie dusząc się już wyziewami
przemysłowymi. Zacząłem się skraplać i płynąć strumieniem… Miałem wrażenie, że
sypią się perły, tak dźwięcznie, że w słowach słychać było muzykę. Taki ten
poeta... Zaraz pojawiło się słowo magia, a za magią Hekate… Pomyślałem: Nie
psuj mi wieczoru, ale ona od razu wyszeptała: Zamierzam się zreformować i
trzymam ochotę na smyczy. Hekate zasłuchała się i odpłynęła. Mój niepokój był bardzo
wątły, o wąskim podłożu, a dezaprobata dla Hekate krótka. Dałem się wyprowadzić
do innego wymiaru.
Miłość
nieustannie przybiera coraz to inne barwy. Jak te wiersze... Dociekać, to
znaczy być ciekawym. Zatem powinienem siebie zauważyć w tej chwili także u pana
Rafała. Może to ta szarość wąwozu i ucieczka pod krótkim tunelem w stronę
stacji przy kopalni... Kolejne utwory poetyckie pogłębiały liryczny nastrój. Do
domu wracałem pieszo, by nie psuć sobie tej atmosfery, która jeszcze się
jarzyła we mnie. Uczucie zadowolenia trwało dłuższy czas. Zadowolenie nie zamykało
swoich podwoi.
Od 2006 roku działała w mieście nowoczesna
elektrociepłownia już z jednym niższym kominem, niedużymi skraplaczami i
chłodnią kominową z talią. Zupełnie inny świat. Ale tego komina, jak
wspomniano, ekolodzy też nie chcą...
Wkrótce
przeczytałem, że nowa elektrociepłownia organizuje dni otwarte i można ją zwiedzać.
Oczywiście, postanowiłem skorzystać.
Zmobilizowałem
całą rodzinę. Magda, moja żona, nie miała ochoty na wycieczkę. – Ja bym poszła,
gdybym mogła tam zaśpiewać. Zaraz też odezwała się córka, Malina: – A ja, gdybym
mogła grać na saksofonie. Syn milczał, bo od razu był za.
W sali
szkoleniowej zebrała się podobna liczba zainteresowanych, jak na wieczorze
poetyckim, w tym siedem kobiet, oczywiście z Magdą i Maliną, ale także na razie
niewidoczna grupa ekologów amatorów z panią Agnieszką na czele. W zielonych
kaskach wyglądaliśmy jak nowy gatunek papug. Po wstępie, zakłóconym przez
dziarską panią od czystej energii i powstrzymania wzrostu temperatury na Ziemi,
należało zacząć od nawęglania, więc podawanie, mielenie miału, suszenie,
mielenie słów, suszenie… Wdmuchiwanie pyłu do paleniska kotła, spalanie, komin,
kondensator i chłodnia, wytwarzanie pary, generatory ukryte pod obudową,
nastawnia... Przewodnik, który był pracownikiem elektrowni, starał się
przedstawić całość w sposób zrozumiały. Chyba o tym świadczyły też zadawane
pytania i komentarze. Pani Agnieszka, która zabrała głos już w salce szkoleniowej,
na trasie wycieczki też miała dużo do powiedzenia. W podsumowaniu oceniła, że
to strasznie skomplikowana fabryka i mimo tej czystości, taka nieczysta. Każdy
wiatrak prądotwórczy wydaje się prostszy, jak również każdy panel fotowoltaiczny
czy fototermiczny... Przewodnik nie wdawał się w polemikę i powiedział tylko,
że pozory mylą. Gdyby to było takie proste, nie mielibyśmy już elektrowni
węglowych i atomowych, tylko wiatrowe i słoneczne. Zatem ludzkość jeszcze nie
daje sobie z tym rady. W Polsce energii słonecznej do powierzchni gruntu dociera
średniorocznie 1100 kilowatogodzin na metr kwadratowy, a jeśli idzie o wiatry,
wiadomo, są zmienne. To sporo, lecz żeby wykorzystać tę energię, należy się
uporać z problemami wiążącymi się z tymi źródłami... Bo może zabraknąć wiatru i
miejsca na ogniwa fotowoltaiczne. A poza tym, co zrobić z taką liczbą zużytych
ogniw? Nasze śmieci mają negatywny wpływ na środowisko, zatem i na klimat. – To
pięknie, że pan o tym mówi – pochwaliła Magda.
Gdy
powiedziałem żonie, że to już wszystko, ona na to: – Szkoda… – podsumowała sarkastycznie.
– Tak krótko. Nic z tego nie wiem. – No przecież mówiłem, i przewodnik cały
czas objaśniał… – W tym hałasie? Byłam ciekawa, co to za kotły wykorzystuje się
w elektrowni, ale nie widziałam żadnego kotła, nie widziałam... Przydałby się
przynajmniej jakiś dobry akcent na zakończenie. Coś należałoby zaśpiewać, zagrać…
Jakiś finał. Artyści widzą świat nieco inaczej.
Jeszcze
rozglądałem się za Bernardem, ale on już pewnie w nowej elektrowni nie
pracował. Pytałem przewodnika. Nie znał żadnego Maćkowiaka.
W tym
momencie przewodnik zaprosili nas do dźwigu osobowo-towarowego. Dźwig cichy, jakby
leciał, srebrny „pojazd”, mknący jak niemy helikopter… Czekała nas
niespodzianka. Wysiedliśmy, no nie, na dachu elektrowni!
– No
widzisz – Magda na to. – Jest finał. Myślałam, że elektrownie nie mają dachu.
Wzdłuż i
w poprzek płaszczyzny zakończenia wytwórni prowadziły ogrodzone pomosty. Słońce
świeciło nam w plecy. Oto ten moment, stąd bliżej, możemy dotknąć słońca. Tak,
„przez membranę dnia”, inaczej moglibyśmy się sparzyć. Tego pan Rafał
Malczewski nie widział. Ale może jeszcze zobaczy... Może gdzieś tu była z nami bogini
rozdroży...
– Znalazł
się Aleksander Wielki. Zasłaniasz mi słońce – usłyszeliśmy.
To były
słowa chłopaka w wieku mojego syna, Marcina. Marcin natychmiast ripostował. –
Znalazł się Diogenes. A gdzie twoja amfora? – zrobił krok wprzód.
Rozglądamy
się. Na zachodzie ostatni szyb kopalni, na północy azoty, słabe dymy, za nami
centrum miasta i ruiny huty, na wschodzie Siemianowice… na południowym
zachodzie Wrocław. Gdzieś jakby w Rybniku szarość smogu. Przewodnik do pani
Agnieszki: – I co pani powie? Prawda, jaki czysty ten Chorzów? Tu nie ma już tych
dymów, jak na przykład po wojnie albo jak pokazuje pan Malczewski. Pomyślałem:
Facet oglądał obrazy Malczewskiego. A Magda głośno: – W tym miejscu bym zaśpiewała,
ale z akompaniamentem. Malina na to: – To ja pędzę po saksofon. Panie
przewodniku, proszę zaczekać, ja mam instrument w aucie! Przewodnik uśmiechnął
się z niedowierzaniem, bo przecież to tylko żart i mówił swoje. – Żartuję –
powiedziała po chwili, dodając: – Ładny ten Chorzów z samolotu...
Nie
dziwiliśmy się, że Magda i Malina chciałyby wystąpić na takiej estradzie.
Przecież już każdy z nas widział grającego jazzmana w puszczy albo pianistę na
pustyni czy na łące, a pewnego razu słuchaliśmy pianisty pod pomnikiem
Łuczniczki w Bydgoszczy… Ciekawe, że zawsze dawała znać o sobie Hekate, a na
„dachu” się nie ujawniła. Czy się bała wysokości? Widocznie nie potrafiła nas
znaleźć. Przecież to podniebny świat. Taka panorama nieskończoności… Tak wysoko
jej magia nie sięga. – Nie, no co ty mówisz, mówię sobie.
Stać na dachu elektrowni i marzyć? Stąd, z tej
platformy, można by odlecieć do ciepłych krajów, jak bociany albo wystartować
do Nowego Jorku… Tu każdy oddychał pełną piersią. Przestrzeń napełniona o wiele
bardziej czystym powietrzem, niż za czasów dziadka; taka klarowna, a obiekty z tej wysokości wydają się
być jak zabawki. Tu wyobraźnia wzmacnia się wolnością, tym fascynującym
trójwymiarowym światem, do którego łatwo wprowadzić czwarty wymiar. Stąd widoczne
są w nas pola paneli fotowoltaicznych na nieużytkach i ścianach bloków, na platformach
wyobraźni... A temperatura taka wspaniale średnia. I wilgoć w normie! No cudowna
natura. Tu inaczej działała intuicja, a świadomość miała kolor nieba. W żagiel
naszej łodzi dął słoneczny wiatr. Jak bardzo oddaliły się swary i fałszywe
fakty, ubrały szaty prawdy i stały się prawdą. Tu nie docierało pogięte prawo,
w którym chciwi pozakręcali niewygodne zawory, by mieć spokój – pozorny, bo
zamknięte kurki paragrafów mogą spowodować eksplozję klimatyczną i nie będzie
komu sprzątać.
Mówimy
więc, że oddziałujemy wzajemnie na siebie w sposób pozytywny i negatywny. Co
było przykre i rysowało naszą świadomość, tu wydaje się niczym. Każde
przesunięcie fazowe daje wynik jeden. Nie wiem, czy Bronek był kiedyś na dachu
elektrowni, tej starej… nic na ten temat nie mówił, ale na pewno… Teraz po niej
nawet kawałka złomu nie znajdziesz. Rozebrano, wywieziono, wyrównano. Jak we
Wrocławiu na tej ulicy w kierunku Młodych Techników. Nie to, co we Włocławku
przy ulicy Sempołowskiej nad Wisłą, tu szeroką jak morze, gdzie już działa
jedna tama i elektrownia wodna, lecz kolejnej zdrowy rozsądek nie chce
zbudować, a ekolodzy temu sprzyjają, bo dzika Wisła jest taka piękna i bogata…
Tak chciałbym
zakończyć to tkanie (chciałbym, aby to był arras), lecz ta myśl, czy może owa
wróżka z rozstaju dróg obudziła się i przypomniała mi, że trzeba wciąż myśleć o
tym, co powstanie w zamian elektrowni cieplnych, na przykład w Chorzowie, Bełchatowie,
Rybniku, Jaworznie... Czego nam zabraknie? Nie będę dociekał… albo będę, może
jutro. Chociaż… już widzę kraj cały
w wiatrakach i panelach... A co uczynić z nieczynnymi panelami i wiatrakami?
Czy uda się stworzyć słoneczne hutnictwo?
– Dziękujemy
– wrzasnęliśmy jednocześnie.
Oddaliśmy
hełmy i zaczęliśmy wychodzić.
– Niby po
co to wszystko? – odezwała się siostra Marcina, Malina. – Ważne jest inne teraz,
a potem jutro. Jutro to ja sobie wymarzę w komputerze... Zapomnę o dzisiaj.
To, co dzieciom
opowiadałem na podstawie zdjęć kłóciło się z tym, co teraz widzieli. Także z tym, co im opowiadałem o koledze z
elektrowni i o naszych przygodach, o nowych źródłach. Im się zdaje, że nic
złego dziać się nie będzie, natura sobie poradzi i potrafi człowieka powstrzymać
od czynienia zła. Przecież w dziejach ziemi były już epoki wzrostu temperatury
i epoki lodowcowe. Lecz nie wszystko zależy od Słońca. To oni i ich dzieci będą
się zmagać z jeszcze większymi problemami klimatycznymi... Chyba, że uda się
powstrzymać wzrost średniej temperatury.
– Nie
chcecie być świadomi faktów z przeszłości? – powiedziałem do dzieci. – Zdaje
się, że czytaliście opowiadania Jorge Luisa Borgesa? Powiedział, że „nie ma
raju innego niż raj utracony”. Przez chwilę wydawało się, przynajmniej mnie, że
byliśmy w nim... Ten raj trzeba wciąż tworzyć na nowo.
Wyszliśmy
za bramę. Dzień taki piękny. Nie powinno być inaczej. Wierzymy, że również w przyszłości deszcze i śniegi
będą zasilać rzeki i pola, mrozy powstrzymają różne niekorzystne zjawiska, ale
nie zniszczą ludzkiego dorobku... Marcin rzekł do mamy: – Być może kiedyś też
będę wracał do dzisiaj, a potem rozżalony uciekał, żeby sobie nie psuć dnia.
Teraz, zobaczcie, mamy autobus…
– Chcesz
wracać autobusem? – zapytała Malina.
– Możemy spróbować
– odparł ze śmiechem. – Należy ograniczyć ruch samochodowy, bo on też ma wpływ
na ilość dwutlenku węgla w atmosferze.
– A
autobus nie wydziela spalin? – odcięła się Malina.
Zza zakrętu
wyjechały bardzo wolno dwa samochody: policyjny i równolegle ryczący opel z rozbitym prawym przodem. Stanęły
dwadzieścia metrów za zakrętem. Policjant wysiadł pierwszy, wyjął alkomat.
Jeden z młodych ludzi też wysiadł... Trochę dalej na placu młody mężczyzna o
szarej twarzy pociągał piwo z butelki, odwrócił się plecami do policji, a dwie
nastolatki popijały w biegu colę
z litrowych butli. Obszczekiwał je dość natarczywie jork. Wsiadły do autobusu. Marcin
podsumował: – Ale zrobiło się filmowo...
II miejsce w XII Konkursie Literackim ZO ZNP w Chorzowie
2020
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz