poniedziałek, 2 marca 2020

Skraplacze przyszłości


 

 

Skraplacze przyszłości


 Najpierw mgiełka nad polem wyobraźni. Z niej rodzi się mokra chmura i wizja. Następuje skraplanie. Najbardziej pierwsze spojrzenie na pierwszy obraz i od razu chwyta cię ten wzrok… W wyniku tego spojrzenia twoje biopole otacza twój dom, płynie wokół ciebie i bliskich, jak niewidoczna rzeka, nie tylko dobrego nastroju i ochoty, i rodzi się w tobie niemożliwe. Bo ten wzrok hipnotyzuje i wspomaga lub zabiera i zniewala. Przemalowuje biały śnieg na biało. Pozwala i hamuje. Skrapla myśli, by popłynęły nie kapilarą, lecz strugą. Do wczoraj i do jutra.
            Sądzisz, że zaraz ją usłyszysz… Czekasz i obserwujesz twarz: foremny nos i usta pokryte szminką, ale ona, należy mniemać, nie znała szminki. Blada twarz cielistej barwy. Kształtny podbródek , nierażący nadmiarem. Długie rudo-bordowe, a nawet jak płomień włosy, spływające po obu stronach twarzy albo tworzące koronę na głowie, a głowa może być też nakryta kapuzą z „wyszczerbionym” regularnie koronkowym brzegiem. W lewej dłoni, uniesionej na wysokość biustu wisiorek – przedmiot magii – być może to zarazem kamień ozdobny w kształcie klepsydry, zniekształcona kula szklana, bo nie kula ziemska z równikiem... Jej wizerunek tu opisany, to jedno z wyobrażeń. W tej krótkiej próbie unaocznienia nie jest podobna do seksbomby, chociaż to się w niej odzywa, nie jest też taka, jak sobie wyobraża William Blake, przedstawiona na obrazie „Hekate i Mojry”. Wizji Hekate jest mnóstwo, ale sądzę, że te ze starożytności są najważniejsze. Oglądany wizerunek wydaje się być trafny: Hekate – bogini czarów, magii i rozdroży. Idź i działaj… powie. Zaczekaj, jeszcze nie teraz. Włącz skraplacz i klimatyzację. Wejdź w klimat. Zmień nastrój. Tak zaistnieć od razu w kilku punktach...
            O jej micie dowiedziałem się już w wieku pełnej dojrzałości. Zdolny do służby wojskowej.
            Pewnego dnia starszy kolega, Bernard Maćkowiak, który pracował w chorzowskiej, starej elektrowni, opowiadając o niej, nawiązał do mitów greckich i znaczenia w życiu znaków zodiakalnych. – Heniek – zaczął i bacznie mnie obserwował – chyba słyszałeś o takiej bogini... Nie potraktowałem zbyt serio jego opowieści, ale słuchałem, przytakując, że to bardzo ciekawe, i po dłuższej rozmowie pojawiła się między nami Hekate. Tak, taką mi pokazał… Od razu pomyślałem, że może zeszła z tego najwyższego w Chorzowie komina elektrowni, który miał na celu, jak mówił Bernard, rozpraszanie na wielkim obszarze dymu i pyłu wytwórni prądu, by w ten sposób chronić miasto przed zasypaniem. Z boginią więc sprawa miała się poważnie, zwłaszcza, że lubię mitologię grecką, a jakoś o Hekate nie słyszałem. Do jej opisu i czynów dodał własne przeżycia, jak to on, pierwszy z ekologów w tamtych latach, a szczególnie pozostał w jego pamięci filmik z wyprawy na grzyby. Zbierał je w lasach nadleśnictwa Koszęcin i zapatrzony w mchy i listowie, w pewnej chwili się zgubił. Błądził, szukał słońca, ale dzień był pochmurny, aż trafił na stertę worków pełnych plastikowych odpadków i szybko doszedł do wniosku, że w pobliżu będzie droga. Te śmieci go zdenerwowały, rozglądał się więc i szukał drogi i jakiegoś znaku szczególnego, który pozwoliłby mu tu wrócić z całą armią leśników i policji. Ale błądzenie nakierowywało myśli głównie na inny cel: na skrzyżowanie leśnych duktów, które kończyły się krótkimi kreskami gdzieś w oddali. Wtedy powiedział: I co teraz, Hekate... Wnet, jak mówił, Hekate zaprowadziła go do głównej drogi i do autobusu. Gdy wsiadał, wciąż myśląc o znalezisku, wydawało mu się, że ona została na przystanku przy pełnym pojemniku z odpadkami, i miała ochotę wywrócić go, żeby pasażerowie wreszcie go zauważyli… Hekate z obrzydzeniem spojrzała na ludzkie niechlujstwo i udała się do swojej krainy. Po kilku dniach Bronek narobił larma i wrócił z leśnikami do tego miejsca... Od tej rozmowy Hekate odzywała się we mnie co pewien czas i w różnych sytuacjach. Podobała mi się w końcu opowieść o bogini i ona jakby wiedziała o tym i zamieszkała gdzieś w mojej podświadomości.
        Gdy dzieci Malina i Marcin znalazły w skrytce karton ze zdjęciami rodzinnymi, zaczęliśmy je w czworo przeglądać, przebierać, odkładać na dwie kupki, by do jednych zajrzeć jeszcze raz              i wydobyć z nich więcej wspomnień, a drugie odłożyć, to miałem wrażenie, że ktoś tu wie lepiej... To jakbyśmy odkrywali skarby albo na nowo szli przez coś, czego już nie ma. Z tym, że to mogło być interesujące głównie dla mnie i żony. Nastoletnia Malina zaczęła zadawać pytania. Nie na wszystkie potrafiliśmy odpowiedzieć, ale dzieciom wydawało się to niemożliwe, abyśmy nie wiedzieli… Z tej sterty wybraliśmy kilka do wykorzystania. Ciekawe były zdjęcia naszych przodków. Na jednym z nich dostojny dziadek Magdy palił wielką fajkę w kształcie litery S, a wąsy spływały mu po obu stronach ust. Malina zauważyła: – O, dziadek z saksofonem. Śmialiśmy się, ale ona jakby miała marzenie. – A masz fotkę z saksofonem? Lubię ten instrument. Na innym mój dziadek z kieszonkowym zegarkiem z dewizką w prawej dłoni. Teraz zabrał głos syn, Marcin. – Pamiętasz ten zegarek? – Tak, nawet go nosiłem. Specjalnie przy gościach wyjmowałem demonstracyjnie z kieszonki i mówiłem, która godzina. Od tego czasu przez dłuższy okres znajomi pytali mnie, która to już godzina. A gdy odpowiadałem, uśmiechali się i mówili: – Na nas już czas...
            – A gdzie on jest?
            – Nie wiem, myślę, że gdzieś w zbiorze domowych skarbów…
            – To ja chcę go zobaczyć – powiedział Marcin.
            Było jeszcze kilka innych, zaskakujących fotek. Oto dziadek z kolegami, wracają z pracy w elektrowni, są już za wiaduktem na żużlowej drodze do ulicy Wiejskiej. Później przechodzą obok kamiennego krzyża w ogródku. W melonikach, też wąsaci, ciemne ubrania, krawaty i muszki pod brodą. W tle kondensatory i chłodnie kominowe elektrowni. Kolejne, to fotografia dwóch zespołów prądotwórczych, prądnice synchroniczne o dużej liczbie par biegunów, napędzane poziomo ułożonymi silnikami tłokowo-parowymi. Dwaj panowie przy prawej maszynie parowej. Jeden  w berecie, w ciemnym garniturze i muszce i drugi w kapeluszu, pod krawatem. To zdjęcie z 1902 roku, cztery lata po uruchomieniu elektrowni o mocy 840 kilowatów. To nie interesowało dzieci, chociaż rozpoznali pradziadka... Za elektrownią wielka hałda jakby wstępnie zmielonego węgla, który podawany był do młynów i suszarni. Z dwóch kominów walił tęgo czarny dym, snując się nad miastem. To było zaświadczenie o pożyteczności tej produkcji, której nie można magazynować – układać na półkach, przechowywać w stągwiach... a przecież właśnie najbardziej chodzi o magazynowanie...
            Dla mnie te zdjęcia stały się zaczynem. Trzymałem je w dłoni i odlatywałem. Nie uciekałem, nie odchodziłem. Będę odlatywał i wracał przy użyciu jak najmniejszej mocy… – myślałem.  
            Teraz to... Ojciec na tle uzwojenia stojana generatora o obrotach trzy tysiące na minutę, stoi dumnie, jakby był jego wykonawcą, a tymczasem to tylko asysta wykwalifikowanemu elektrykowi, rad, że może dotykać grubych sztab izolowanej miedzi. Wtedy Fabryka Maszyn Elektrycznych we Wrocławiu rosła, a na gruzach kwitły fiołki. – Na tej fotce to dziadek z kolegą Waldkiem na środku ulicy, a po obu stronach, aż po horyzont, szczątki domów, ani jednego całego – mówię dzieciom. – Tak wracali pieszo z fabryki do internatu technikum elektrycznego przy ulicy Młodych Techników.  
            Marcin był nieco zdumiony, że coś takiego kiedyś mogło się dziać. Skąd się wzięły te gruzy? Ach, wojna! On widział świat przez komputer. To jego lornetka. Jego scena. Wchodzi, opuszcza ją bez strachu, czasem z konieczności albo jak chce, zamyka drzwi naciskając na klawisz myszki, potem następny, mówi chodź dziecię, zjemy coś… zostawmy to miejsce. Skończyliśmy, a Malina poprosiła mnie abym jej pokazał prawdziwy, a może zdziwiony saksofon, bo ona widziała, ale… nie w gruzach na zdjęciu. Skąd ja ci teraz wezmę saksofon...

Niedługo potem poszedłem na wieczór poetycki do miejskiego muzeum. Miałem sporo czasu i zanim nadszedł poeta, zacząłem oglądać eksponaty, następnie obrazy i w pewnym momencie, aż mnie zatkało: Miałem przed oczami obraz Rafała Malczewskiego „Kondensatory w Chorzowie”. Oglądam, czytam, nie wierzę, ta ponura, rdzawa szarość nie cieszy oka, ale zaciekawia. Bure, ciężkie barwy. Akwarela. Gęsta materia gazów wydobywających się z kominów… Ciemnieje niebo, dymy pełzną nad dachami domów, para z chłodni kominowych łączy się z chmurami… Jakby wieczorny odblask łuny z huty… To miasto tak wiele znaczące wydaje się być tu czyśćcem. Przed wojną przemysł niósł nowoczesność i miał wiele działań ubocznych, które truły i wysyłały ludzi do innego świata, do tego, którego wciąż nie znamy. To jakby były trujące farmaceutyki. Pomyślałem sobie: Cywilizacja to rzeka życia i śmierci. Jacy oni byli szczęśliwi bez globalnego ocieplenia i przykrych niespodzianek – mruczę pod nosem znając prawdę.
            Malczewski przyjechał na Śląsk w 1934 roku, żeby poznać tę wyjątkową krainę i był zafascynowany oddychającymi obiektami, wyrzucającymi z siebie opary niepokoju, jakby tu istniało smokowisko. Oglądał wszystko, począwszy od nieba, poprzez obiekty powstałe jako dzieła ludzkich rąk, także grunt, na którym stały, grunt nieprzypominający ziemi uprawnej. Jego nie interesowały skraplacze pod względem działania, ważne były same obiekty, posadzone obok siebie, przed drewnianymi chłodniami kominowymi. Tu istniała nowoczesność. Szkicował, zbierał spostrzeżenia i przeżycia, by malować Śląsk. Miałem mu ochotę podpowiedzieć, że w środku te budowle też są interesujące, ale jak z tej materii upleść obraz… Jak stawać się na nowo. Nie wzlatać w klar nieba, lecz stąpać pewnie i barwnie. Przekonywać. Nie przepaść, iść po ścieżce o przyczepnym podłożu. A może pan posłucha? A może on w pewnym momencie rzekł: Takie tu dymy, że czem prędzej się stąd wynoszę. A ja na to: Nie chce pan wiedzieć, ale ja panu, chociaż trochę… Dozna pan czegoś nowego, olśnienia, co nie często można przeżyć. Oto rozprężona para z turbiny wpływa do gęsto ułożonych rurek skraplacza, to znaczy do pana zobrazowanych kondensatorów, a między rurkami przepływa zimna woda i łapczywie pochłania ciepło, aż z łakomstwa sama musi być chłodzona i płynie do chłodni, proszę pana… To nie jest ciekawe? Dlaczego? Nie wszystko w życiu ulega skraplaniu. Pan jeszcze nie wie, ale mamy kłopot z klimatem. Uciekają zimy, szaleją tornada, pożary niszczą lasy, proszę pana. Proszę pana, płonie Australia. Ponad pół miliarda dzikich zwierząt zginęło tam w pożarach. Pan mógł być szczęśliwy, ale my też chcemy, chcemy się dostosować do wymagań natury i żyć w umiarkowanym klimacie. Pożary to nasza klęska, pan wie, jak to było ze strzechami... Przyrzekamy sobie, że się poprawimy, proszę pana... Te dymy... z pana obrazów już zlikwidowaliśmy, a jeszcze chcemy, żeby prąd elektryczny wytwarzał wiatr, woda i słońce. Pan nie wierzy? Zrobimy bardzo wiele, aby średnia temperatura na Ziemi wzrastała niesamowicie wolno, proszę pana. To szalenie mało wydajne źródła energii... My to wiemy. Chcielibyśmy, żeby komórki były ładowane przez nasze ubrania, tak, proszę pana... Pyta pan, co to są komórki? Telefony. Czekają nas nie tylko Giewonty, ale i Mont Everesty. Szalona wspinaczka. Jak się wyplączemy z problemów, to może stworzymy i komputery kwantowe. Jeżeli chcemy istnieć, to musimy pokonać szczyty. Ale zostawmy... Obecnie działają w elektrociepłowni dwa kotły fluidalne… Pan się wzdryga, proszę pana, teraz moc dwóch bloków brutto wynosi sto dwanaście megawatów. Co to jest megawat? No dobrze, zostawmy... Wobec tego powiem panu, że ja polubiłem pańskie dzieła, potrafią mówić do mnie, przywołują te uczucia, które pozwalają przeżyć dobre chwile. Wyobrażam sobie, co pan wtedy czuł, tak zaglądając miastu pod pokrywkę. Przemierzał pan miasto posapując? Zaglądał do zakątków ulic, budowli i do zakamarków… Najpierw była ulica Wiejska? Stara elektrownia… to już „Kondensatory w Chorzowie”. Kąpał się pan w takiej „łaźni” kominowej? Zwiedzał pan miasto bolidem, takim, jak na jednym  z pana obrazów? Pan doceniał postęp. Liczba pana dzieł oszałamia. Ale jesteśmy dumni z tej cząstki, którą poświęcił pan Regionowi Śląska. Teraz wracam do starej elektrowni: ten wysoki i niższy komin, te pana kondensatory, wcale nie elektryczne, stara kotłownia, generatory synchroniczne… już nie istnieją. Obecnie jest jeden niski komin, ale my wcale nie chcemy kominów. Można zwariować? Nie bał się pan wysokiego napięcia? Ja jak przechodzę pod taką linią, to czuję w sobie prądy błądzące. Przepraszam, o co pan pyta? Budownictwo mieszkaniowe potrzebuje nowoczesnego ogrzewania i dlatego elektrownia dodała sobie ciepłownię. Tak, podejmujemy starania, by tracić jak najmniej energii. To się już dzieje. Gdyby pan widział teraz Chorzów albo Katowice… Nam również wciąż się wydaje, że budujemy lepszy świat dla nas i naszych dzieci, ale czynimy za mało, żeby się nie tylko wydawało. Zamierzamy zmniejszać zużycie energii. Pan znowu nie wierzy.
            Pan Rafał zanurzył pędzel w ognistej farbie olejnej i pociągnął nim po moich policzkach. Nawet nie poczułem, a kiedy spojrzałem w lustro obok, zobaczyłem, że moja twarz płonie. – Nie będę pana gasił – powiedział mistrz – proszę pójść na wieczór poetycki. Uznałem, że pan Malczewski ma już mnie dość. Jeszcze kilkanaście metrów i znalazłem się w niedużej sali Muzeum, do której wszedł niby cień poeta lirycznego serca, usiadł przy stoliku i uśmiechnął się odbitym światłem. Trzymał w prawej dłoni swój tomik... Nieco egzotyczne trio muzyczne: akordeon, saksofon i wiolonczela, szykowało się do zagrania uwertury spotkania. Saksofon wywołał oczywiście moją córkę, Malinę: Szkoda, że jej tu nie ma, pomyślałem. Spragnionych poezji było w sumie dwadzieścia osób. Cóż, chciałoby się coś powiedzieć… Przed orkiestrą zabrała głos pani dyrektor tej ważnej instytucji kultury, potem trio... Dałem się ponieść poza moje biopole, nie dusząc się już wyziewami przemysłowymi. Zacząłem się skraplać i płynąć strumieniem… Miałem wrażenie, że sypią się perły, tak dźwięcznie, że w słowach słychać było muzykę. Taki ten poeta... Zaraz pojawiło się słowo magia, a za magią Hekate… Pomyślałem: Nie psuj mi wieczoru, ale ona od razu wyszeptała: Zamierzam się zreformować i trzymam ochotę na smyczy. Hekate zasłuchała się i odpłynęła. Mój niepokój był bardzo wątły, o wąskim podłożu, a dezaprobata dla Hekate krótka. Dałem się wyprowadzić do innego wymiaru.
            Miłość nieustannie przybiera coraz to inne barwy. Jak te wiersze... Dociekać, to znaczy być ciekawym. Zatem powinienem siebie zauważyć w tej chwili także u pana Rafała. Może to ta szarość wąwozu i ucieczka pod krótkim tunelem w stronę stacji przy kopalni... Kolejne utwory poetyckie pogłębiały liryczny nastrój. Do domu wracałem pieszo, by nie psuć sobie tej atmosfery, która jeszcze się jarzyła we mnie. Uczucie zadowolenia trwało dłuższy czas. Zadowolenie nie zamykało swoich podwoi.  

Od 2006 roku działała w mieście nowoczesna elektrociepłownia już z jednym niższym kominem, niedużymi skraplaczami i chłodnią kominową z talią. Zupełnie inny świat. Ale tego komina, jak wspomniano, ekolodzy też nie chcą...  
            Wkrótce przeczytałem, że nowa elektrociepłownia organizuje dni otwarte i można ją zwiedzać. Oczywiście, postanowiłem skorzystać.
            Zmobilizowałem całą rodzinę. Magda, moja żona, nie miała ochoty na wycieczkę. – Ja bym poszła, gdybym mogła tam zaśpiewać. Zaraz też odezwała się córka, Malina: – A ja, gdybym mogła grać na saksofonie. Syn milczał, bo od razu był za.
            W sali szkoleniowej zebrała się podobna liczba zainteresowanych, jak na wieczorze poetyckim, w tym siedem kobiet, oczywiście z Magdą i Maliną, ale także na razie niewidoczna grupa ekologów amatorów z panią Agnieszką na czele. W zielonych kaskach wyglądaliśmy jak nowy gatunek papug. Po wstępie, zakłóconym przez dziarską panią od czystej energii i powstrzymania wzrostu temperatury na Ziemi, należało zacząć od nawęglania, więc podawanie, mielenie miału, suszenie, mielenie słów, suszenie… Wdmuchiwanie pyłu do paleniska kotła, spalanie, komin, kondensator i chłodnia, wytwarzanie pary, generatory ukryte pod obudową, nastawnia... Przewodnik, który był pracownikiem elektrowni, starał się przedstawić całość w sposób zrozumiały. Chyba o tym świadczyły też zadawane pytania i komentarze. Pani Agnieszka, która zabrała głos już w salce szkoleniowej, na trasie wycieczki też miała dużo do powiedzenia. W podsumowaniu oceniła, że to strasznie skomplikowana fabryka i mimo tej czystości, taka nieczysta. Każdy wiatrak prądotwórczy wydaje się prostszy, jak również każdy panel fotowoltaiczny czy fototermiczny... Przewodnik nie wdawał się w polemikę i powiedział tylko, że pozory mylą. Gdyby to było takie proste, nie mielibyśmy już elektrowni węglowych i atomowych, tylko wiatrowe i słoneczne. Zatem ludzkość jeszcze nie daje sobie z tym rady. W Polsce energii słonecznej do powierzchni gruntu dociera średniorocznie 1100 kilowatogodzin na metr kwadratowy, a jeśli idzie o wiatry, wiadomo, są zmienne. To sporo, lecz żeby wykorzystać tę energię, należy się uporać z problemami wiążącymi się z tymi źródłami... Bo może zabraknąć wiatru i miejsca na ogniwa fotowoltaiczne. A poza tym, co zrobić z taką liczbą zużytych ogniw? Nasze śmieci mają negatywny wpływ na środowisko, zatem i na klimat. – To pięknie, że pan o tym mówi – pochwaliła Magda.
            Gdy powiedziałem żonie, że to już wszystko, ona na to: – Szkoda… – podsumowała sarkastycznie. – Tak krótko. Nic z tego nie wiem. – No przecież mówiłem, i przewodnik cały czas objaśniał… – W tym hałasie? Byłam ciekawa, co to za kotły wykorzystuje się w elektrowni, ale nie widziałam żadnego kotła, nie widziałam... Przydałby się przynajmniej jakiś dobry akcent na zakończenie. Coś należałoby zaśpiewać, zagrać… Jakiś finał. Artyści widzą świat nieco inaczej.
            Jeszcze rozglądałem się za Bernardem, ale on już pewnie w nowej elektrowni nie pracował. Pytałem przewodnika. Nie znał żadnego Maćkowiaka.  
            W tym momencie przewodnik zaprosili nas do dźwigu osobowo-towarowego. Dźwig cichy, jakby leciał, srebrny „pojazd”, mknący jak niemy helikopter… Czekała nas niespodzianka. Wysiedliśmy, no nie, na dachu elektrowni!
            – No widzisz – Magda na to. – Jest finał. Myślałam, że elektrownie nie mają dachu.
            Wzdłuż i w poprzek płaszczyzny zakończenia wytwórni prowadziły ogrodzone pomosty. Słońce świeciło nam w plecy. Oto ten moment, stąd bliżej, możemy dotknąć słońca. Tak, „przez membranę dnia”, inaczej moglibyśmy się sparzyć. Tego pan Rafał Malczewski nie widział. Ale może jeszcze zobaczy... Może gdzieś tu była z nami bogini rozdroży...
           – Znalazł się Aleksander Wielki. Zasłaniasz mi słońce – usłyszeliśmy.
        To były słowa chłopaka w wieku mojego syna, Marcina. Marcin natychmiast ripostował. – Znalazł się Diogenes. A gdzie twoja amfora? – zrobił krok wprzód.
          Rozglądamy się. Na zachodzie ostatni szyb kopalni, na północy azoty, słabe dymy, za nami centrum miasta i ruiny huty, na wschodzie Siemianowice… na południowym zachodzie Wrocław. Gdzieś jakby w Rybniku szarość smogu. Przewodnik do pani Agnieszki: – I co pani powie? Prawda, jaki czysty ten Chorzów? Tu nie ma już tych dymów, jak na przykład po wojnie albo jak pokazuje pan Malczewski. Pomyślałem: Facet oglądał obrazy Malczewskiego. A Magda głośno: – W tym miejscu bym zaśpiewała, ale z akompaniamentem. Malina na to: – To ja pędzę po saksofon. Panie przewodniku, proszę zaczekać, ja mam instrument w aucie! Przewodnik uśmiechnął się z niedowierzaniem, bo przecież to tylko żart i mówił swoje. – Żartuję – powiedziała po chwili, dodając: – Ładny ten Chorzów z samolotu...
            Nie dziwiliśmy się, że Magda i Malina chciałyby wystąpić na takiej estradzie. Przecież już każdy z nas widział grającego jazzmana w puszczy albo pianistę na pustyni czy na łące, a pewnego razu słuchaliśmy pianisty pod pomnikiem Łuczniczki w Bydgoszczy… Ciekawe, że zawsze dawała znać o sobie Hekate, a na „dachu” się nie ujawniła. Czy się bała wysokości? Widocznie nie potrafiła nas znaleźć. Przecież to podniebny świat. Taka panorama nieskończoności… Tak wysoko jej magia nie sięga. – Nie, no co ty mówisz, mówię sobie.
             Stać na dachu elektrowni i marzyć? Stąd, z tej platformy, można by odlecieć do ciepłych krajów, jak bociany albo wystartować do Nowego Jorku… Tu każdy oddychał pełną piersią. Przestrzeń napełniona o wiele bardziej czystym powietrzem, niż za czasów dziadka; taka klarowna, a obiekty z tej wysokości wydają się być jak zabawki. Tu wyobraźnia wzmacnia się wolnością, tym fascynującym trójwymiarowym światem, do którego łatwo wprowadzić czwarty wymiar. Stąd widoczne są w nas pola paneli fotowoltaicznych na nieużytkach i ścianach bloków, na platformach wyobraźni... A temperatura taka wspaniale średnia. I wilgoć w normie! No cudowna natura. Tu inaczej działała intuicja, a świadomość miała kolor nieba. W żagiel naszej łodzi dął słoneczny wiatr. Jak bardzo oddaliły się swary i fałszywe fakty, ubrały szaty prawdy i stały się prawdą. Tu nie docierało pogięte prawo, w którym chciwi pozakręcali niewygodne zawory, by mieć spokój – pozorny, bo zamknięte kurki paragrafów mogą spowodować eksplozję klimatyczną i nie będzie komu sprzątać.   
            Mówimy więc, że oddziałujemy wzajemnie na siebie w sposób pozytywny i negatywny. Co było przykre i rysowało naszą świadomość, tu wydaje się niczym. Każde przesunięcie fazowe daje wynik jeden. Nie wiem, czy Bronek był kiedyś na dachu elektrowni, tej starej… nic na ten temat nie mówił, ale na pewno… Teraz po niej nawet kawałka złomu nie znajdziesz. Rozebrano, wywieziono, wyrównano. Jak we Wrocławiu na tej ulicy w kierunku Młodych Techników. Nie to, co we Włocławku przy ulicy Sempołowskiej nad Wisłą, tu szeroką jak morze, gdzie już działa jedna tama i elektrownia wodna, lecz kolejnej zdrowy rozsądek nie chce zbudować, a ekolodzy temu sprzyjają, bo dzika Wisła jest taka piękna i bogata…
            Tak chciałbym zakończyć to tkanie (chciałbym, aby to był arras), lecz ta myśl, czy może owa wróżka z rozstaju dróg obudziła się i przypomniała mi, że trzeba wciąż myśleć o tym, co powstanie w zamian elektrowni cieplnych, na przykład w Chorzowie, Bełchatowie, Rybniku, Jaworznie... Czego nam zabraknie? Nie będę dociekał… albo będę, może jutro. Chociaż… już widzę kraj cały w wiatrakach i panelach... A co uczynić z nieczynnymi panelami i wiatrakami? Czy uda się stworzyć słoneczne hutnictwo?
            – Dziękujemy – wrzasnęliśmy jednocześnie.
            Oddaliśmy hełmy i zaczęliśmy wychodzić.
            – Niby po co to wszystko? – odezwała się siostra Marcina, Malina. – Ważne jest inne teraz, a potem jutro. Jutro to ja sobie wymarzę w komputerze... Zapomnę o dzisiaj.
            To, co dzieciom opowiadałem na podstawie zdjęć kłóciło się z tym, co teraz widzieli. Także  z tym, co im opowiadałem o koledze z elektrowni i o naszych przygodach, o nowych źródłach. Im się zdaje, że nic złego dziać się nie będzie, natura sobie poradzi i potrafi człowieka powstrzymać od czynienia zła. Przecież w dziejach ziemi były już epoki wzrostu temperatury i epoki lodowcowe. Lecz nie wszystko zależy od Słońca. To oni i ich dzieci będą się zmagać z jeszcze większymi problemami klimatycznymi... Chyba, że uda się powstrzymać wzrost średniej temperatury.
            – Nie chcecie być świadomi faktów z przeszłości? – powiedziałem do dzieci. – Zdaje się, że czytaliście opowiadania Jorge Luisa Borgesa? Powiedział, że „nie ma raju innego niż raj utracony”. Przez chwilę wydawało się, przynajmniej mnie, że byliśmy w nim... Ten raj trzeba wciąż tworzyć na nowo.
            Wyszliśmy za bramę. Dzień taki piękny. Nie powinno być inaczej. Wierzymy, że również w przyszłości deszcze i śniegi będą zasilać rzeki i pola, mrozy powstrzymają różne niekorzystne zjawiska, ale nie zniszczą ludzkiego dorobku... Marcin rzekł do mamy: – Być może kiedyś też będę wracał do dzisiaj, a potem rozżalony uciekał, żeby sobie nie psuć dnia. Teraz, zobaczcie, mamy autobus…
            – Chcesz wracać autobusem? – zapytała Malina.
            – Możemy spróbować – odparł ze śmiechem. – Należy ograniczyć ruch samochodowy, bo on też ma wpływ na ilość dwutlenku węgla w atmosferze.
            – A autobus nie wydziela spalin? – odcięła się Malina.

      Zza zakrętu wyjechały bardzo wolno dwa samochody: policyjny i równolegle ryczący opel z rozbitym prawym przodem. Stanęły dwadzieścia metrów za zakrętem. Policjant wysiadł pierwszy, wyjął alkomat. Jeden z młodych ludzi też wysiadł... Trochę dalej na placu młody mężczyzna o szarej twarzy pociągał piwo z butelki, odwrócił się plecami do policji, a dwie nastolatki popijały w biegu colę z litrowych butli. Obszczekiwał je dość natarczywie jork. Wsiadły do autobusu. Marcin podsumował: – Ale zrobiło się filmowo...

               II miejsce w XII Konkursie Literackim ZO ZNP w Chorzowie
                                                                                                2020

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz