sobota, 14 marca 2020

Muflon

Muflon

     W sobotę 7 sierpnia 1999 roku w godzinach południowych,  Piotruś z mamą Jolą i tatą Robertem przyjechał na weekend do Ustronia – Zawodzia i zamieszkał  z  rodzicami w hotelu „Muflon” w pokoju 216.
     Kiedy zobaczył przed budynkiem babcię Danusię i dziadzia Geniusia, którzy już tydzień tu przebywali, bardzo się ucieszył. Odważnie wszedł na schody a następnie do holu. Cały czas mówiąc rozejrzał się, a kiedy rodzice podeszli do recepcji, on skierował swoje kroki w stronę wejścia do sali restauracyjnej. Nie interesowała go jednak sala, lecz zupełnie co innego. Zauważył swoim bystrym wzrokiem, że na pewnej wysokości na ścianie obok zamocowana jest jakaś dziwna głowa z krętymi rogami, która na niego patrzy. Podszedł więc, zatrzymał się przed nią, spojrzał w górę i wiedząc, że za nim stoi babcia Danusia, zapytał:
   - A co to jest?
   - To jest głowa muflona - odpowiedziała babcia. - Tak się nazywa ten hotel.
   - A co to jest muflon? - pytał dalej.
   - To jest dzika owca. Żyje w górach, je trawę, borówki i liście. Zimą odżywia się pędami roślin, korą, suchymi liśćmi i porostami.
   - A co to są pędy i porosty?
   - Pędy to są łodygi drzew i roślin, to co widzisz nad ziemią, a porosty... to są takie rośliny, które powstały z połączenia grzyba z glonami, natomiast glony są roślinami wodnymi. Więcej dowiesz się jak będziesz chodził do szkoły.    
   - To dobrze, bo ja nic z tego nie wiem. A owce widziałem  w encyklopedii.
   - Nie tylko, już ci pokazywaliśmy, jak pasły się na łące. A muflon jest jednym z przodków owcy domowej. To jakby taki prapradziadek.
- Prapradziadek - Piotruś powtórzył za babcią i zaczął się śmiać. Taki prapra...
   Po chwili zapytał: - A czy my zobaczymy muflony?
   - Nie, ponieważ one żyją w innych górach, w Sudetach.
   - A owce nie mają rogów - nagle przypomniał sobie Piotruś. Ale barany mogą mieć – dodał po chwili.
Babcia się śmiała i ucałowała wnuczka.
   - Nie mają. U muflonów rogi posiadają tylko tryki, to są jakby panowie - wyjaśniła babcia.
 Po tych słowach Piotruś przestał się interesować muflonami.                                  
     Zauważył, że w holu jest dużo przestrzeni, więc biegał, jakby chciał rozwinąć skrzydła i trochę polatać.
     Zwykle Piotruś jest odważny i nie ma dla niego przeszkód, musi jednak czymś szczególnie się zainteresować, wtedy istnieje tylko ta rzecz.
     Jego powiedzenia, naśladowanie dorosłych, powtarzanie ich słów dają czasem wspaniale zabawny efekt.
     Na przykład 29 lipca u babci Danusi i dziadka Geniusia. Za chwilę miał wyjść z rodzicami. Jeszcze tylko należało założyć buty.
   - Ja mam pomysł - powiedział.
Wyszedł z przedpokoju, wziął jasiek z fotela, położył go na wycieraczce, usiadł na nim i dopiero wtedy zaczął ubierać sandały. Po ubraniu obuwia wstał, podszedł do drzwi, chwycił za klamkę i oznajmił: - To ja wychodzę.
     W tygodniu, kiedy z żoną byliśmy na wczasach w Ustroniu, Piotrusiem opiekowała babcia Halinka. Pewnego dnia powiedział do niej: - Babciu, spakuj się i jedź do dziadzia Adama.
     Chętnie bawi się w sklep, lubi też gotować. - Do zupy dodaj też makaronu - powiedziała babcia.
- Niestety, zabrakło - rozłożył ręce.

     W niedzielę wybraliśmy się na dłuższy spacer. Jak zwykle, Piotruś interesował się wielu rzeczami i co chwilę coś chciał. Jak to dziecko.
Doszliśmy do kiosków i piwiarni za basenem kąpielowym, przy ulicy Sanatoryjnej. Stała tu pontonowa piramida, w której za trzy złote można było skakać przez pięć minut.
Piotruś chciał skakać. Jakoś wszedł do środka pontonu, ale kiedy poczuł, że grunt pod nim jest niepewny, że nie może stać normalnie, poczuł się bardzo nieswojo i nie pomógł przykład skaczącej dziewczynki,   nie potrafiliśmy przekonać Piotrusia, poruszał się na rączkach i nogach.   
Dziadek powiedział do niego: - Piotrusiu, bądź muflonem. Muflony skaczą.
     Zdarza się, że Piotruś na początku jakiegoś zdarzenia, w nowej sytuacji, wobec kogoś obcego jest onieśmielony, wstydzi się. Wtedy dajemy mu czas na oswojenie się i po chwili jest już dobrze.
Muflon mu odpowiadał i naśladując muflona według własnego pomysłu, skacze coraz lepiej.
   Weszliśmy na nieduży plac między drzewami, gdzie kilkoro dzieci jeździło małymi samochodami akumulatorowymi. Oczywiście, nasz bohater był zachwycony i chciał też...
Dlaczego nie, proszę bardzo. Kiedy jednak wsiadł do auta, nagle zmienił się nie do poznania. Usiadł za kierownicą, ale nią nie kierował, spuścił głowę i nie patrzył przed siebie, musieliśmy mu pomagać, a przecież w domu umie jeździć...
     Zobaczył to i usłyszał muflon, którego Piotruś już poznał.
    - Piotrusiu, co się dzieje. Już biegnę na pomoc – powiedział do trochę zagubionego kierowcy. - Widzisz mnie? To wsiadaj na mój grzbiet, chwyć za rogi i biegniemy! Skaczemy! Jedziemy!
    Pomknęli jak błyskawica, aż kurz się wzniósł nad parkiem, a turyści myśleli, że to tornado przeleciało przez ulicę Sanatoryjną. Dzieci, które zawsze widzą więcej i przeżywają wszystko silniej niż dorośli, obserwowały z zachwytem wyczyny Piotrusia i aby nie doprowadzić do kolizji, zatrzymały swoje auta, patrząc jak on ujeżdża dzikiego muflona.
Wspiął się nawet na Śnieżkę i zbiegł z Małej Kopy, aby wreszcie poprzez Małą i Wielką Czantorię dobiec-dojechać do Ustronia na plac pod klonami. Zatrzymali się niedaleko rodziców i dziadków. Przed rozstaniem muflon powiedział do Piotrusia:      
    - Ale ty potrafisz jeździć! Kto cię tego nauczył?
    - Tatuś i mamusia - odpowiedział mały podróżnik.
    - Ja myślę, że ty sam dużo się nauczyłeś - dodał krętorogi przyjaciel.                                                                                                        
  - Uważam, że tę wspaniałą przygodę zawdzięczam tobie, Muflonie i za to ci dziękuję. Nawet się nie bałem. Nie miałem na to czasu, tak było cudownie. Zapamiętam te wszystkie skoki między skałami, te loty i zjazdy. Żaden samochód tego nie potrafi, co ty Muflonie.
    - To bardzo miłe z twojej strony - powiedział muflon. - Bywaj! Do zobaczenia. I w tym momencie samochód Piotrusia zatrzymał się przed rodzicami i dziadkami.
Muflon nagle zniknął, Piotruś zauważył swoich najbliższych i zaraz chciał zacząć opowiadać swoją przygodę, ale mama go uprzedziła, mówiąc: - Jak ty dzisiaj pięknie jeździłeś.
A babcia dodała: - Nie wiedziałam, że z pana taki rajdowy kierowca.
   - Może zostaniesz mistrzem kierownicy? – powiedział tata uśmiechając się do synka.                                     
     Piotruś całkiem poważnie powiedział:  
  - Będę skakał wysoooko! Przeskoczę wysoką górę, szeroką rzekę i wielkie morze...
Bo świat należy do odważnych. 
Tak mi powiedział muflon.                                          
        

 1999 r

czwartek, 5 marca 2020

Dębowa tajemnica

 

 
 
Dębowa tajemnica
 

1

Joanna Blachnik z pedagogiczną pasją omawiała dęby na przyrodzie. Dzieci słuchały uważnie, bo spotykały się z tymi drzewami w Parku Kultury i zbierały żołędzie. Już wiedziały, że to bardzo cenne drzewa. Wyglądają dostojnie, liście mają ozdobne i wprawdzie spękaną korę, ale owoce są piękne. 
    – Dęby to długowieczne drzewa – mówiła pani. Potem powiedziała, że najbardziej znane są u nas dęby szypułkowe i bezszypułkowe. Dzieci pytały:
    – Co to jest szypułka?
    – Wiecie, co to jest klepka podłogowa? – z kolei pytała pani. Najlepsza jest dębowa. Drewno dębowe doskonałe jest też w bednarstwie i szkutnictwie... Z dębu wykonuje się piękne i trwałe meble. I wtedy odezwał się Michał i powiedział, że jego babcia i dziadek mieli kłopot z dębowymi meblami.
     – Kłopot? – zdziwiła się pani i dalej prowadziła lekcję, chcąc zdążyć z omawianiem materiału.

Kiedy Jerzy przybył z rodziną do Chorzowa z kresów wschodnich jako młody chłopak, nigdy nie myślał, że tu się zadomowi i po latach będzie budował dom w podgórskiej miejscowości. Natomiast Marta, rodowita chorzowianka, brała przykład ze swego ojca, Aleksandra. Nie zamierzała nigdzie się wyprowadzać. Dojrzała młodość Marty  i Jerzego, to studia muzyczne Marty i studia medyczne Jerzego, a potem realizacja kolejnych marzeń.
     Gdy już podjęli pracę i założyli rodzinę, musieli pokonywać wiele trudności związanych z wychowaniem dwojga dzieci. Marta prowadziła lekcje gry na fortepianie w szkole muzycznej, a Jerzy oprócz godzin etatowych w cieszyńskim szpitalu, pełnił lekarskie dyżury.
  
Spotykali się wieczorem, ale zdarzało się, że dzieci widywały ojca dopiero na drugi dzień, bo miał akurat dyżur w pogotowiu ratunkowym. Toteż mówiły czasem, że nie każdego dnia widują oboje rodziców. Babcię i dziadka kochały, ale dlaczego mama i tata tak mało mają dla nich czasu? Jerzy przed emeryturą był cenionym, wysokiej klasy chirurgiem. Specjalność wymagająca precyzji, spokoju psychicznego i opanowania.
  Kiedy postanowili wybudować dom, co stało się wyzwaniem i drugą życiową przystanią dla nich i dzieci, Marta i Jerzy zdawali sobie sprawę z podejmowanego trudu. To były nie tylko dodatkowe obowiązki i zmartwienia. Jerzy, chociaż rzadziej włączał się w sprawy powstawania najważniejszego obiektu ich życia, tak samo żył budową, jak Marta, która nie chciała mieszkać poza Chorzowem, a jednak często rano wyruszała maluchem 126p na plac budowy, by sprawdzić postęp w robotach, załatwić brakujące materiały, a potem z powrotem spieszyła się do szkoły na lekcje fortepianu. Uczniowie czasem już czekali a Marta niecierpliwiła się, że może się spóźnić, czego bardzo nie lubiła. Jerzy dzwonił, dopytywał się, jeżeli mógł załatwić sprawę materiałów telefonicznie, to załatwiał, jeśli miał czas, włączał się doglądając budowę, a potem wracał na salę operacyjną. Pieniądze z dodatkowej pracy uzupełniały kasę, bo forsy wciąż było za mało na dokończenie inwestycji. Starał się też znaleźć wolne chwile na czytanie nie tylko przed snem, bo to dawało mu doskonały relaks przed następną operacją. A Marta zaopatrywała jeszcze dom w potrzebne produkty i nadal kursowała między Chorzowem a wymarzonym miejscem na długi weekend. Bezpośredniego udziału w budowie, jak to bywało u innych budowniczych, nie brali. Z dwóch ważnych powodów: ich ręce przedstawiały wartość najwyższą w zawodzie, a zajęcia fizyczne niszczyły dłonie, i po drugie – mieli takie zawody, że powinni swoją pracą wystarczająco zarobić na wymarzony dom. Gdy koleżanki namawiały Martę na kawę na ogół odpowiadała, że nie może, bo ma ważną sprawę do załatwienia. Zapraszała do budowanego jeszcze pałacu – jak żartowała. – Zapraszam, przyjedźcie, bo jak nie, to się obrażę. Zobaczycie jak sobie radzimy.
     Aż po kilku latach mogli zamieszkać w obiekcie swoich dążeń i zabiegów.
     Cała rodzina mogła się przeprowadzić do nowego, jeszcze pachnącego wapnem domu z tarasem i schodami jak w pałacu.

 Dzieci pokończyły studia, a po przeprowadzce znalazły dla siebie pracę w sąsiednich miejscowościach i rodzina zaczęła zapuszczać na nowo korzenie.
 Lucyna, ich córka, widząc sporą działkę do zagospodarowania wokół nowego domu, od razu poczuła w sobie natchnienie i siły, by na tej skalistej ziemi urządzić ogród. Dlatego po pracy zajmowała się roślinami. Zaprojektowała, a potem zrealizowała pomysł ogrodu według najlepszych wzorów. Jej kompozycje były tak pomyślane kolorystycznie, aby w ciągu okresu wiosny i lata przejście z ogrodu do domu i na taras zmieniało się co pewien czas w tonacji kolorów kwitnących kwiatów. Po roku wysiłku z ogrodu do domu i na taras wchodziło się ukwieconymi schodami pośród niecierpków, kuflików, roślin cytrusowych... ale także roślin egzotycznych, jak choćby bananów i oliwek, a w oczku wodnym do kwitnienia przygotowywały się nenufary. Przed domem już się rozrosła, wysoka na prawie trzy metry, i kwitła od kilku lat pod koniec kwietnia magnolia japońska – gwiaździsta stellata, której skórzaste wąskie liście chowały się między biało-różowymi, otwartymi kielichami kwiatów. Wytrwałość Lucyny dała efekt przyciągający wzrok, a nawet wielu osobom oczy okrąglały z wrażenia. Obowiązkowo kwitły także róże i wiły się egzotyczne pnącza, pięknie okłamując wzrok, gdy wchodziły na czubek suchego pnia martwej jabłoni. Wkrótce odkryły ten raj ptaki – kosy i drozdy, co zapewne wynikało z urokliwości tego miejsca, a nawet paszkoty i makolągwy, jak twierdziła Lucyna, ale nikt, oprócz niej, nie widział tych ptaków. Gdy wracała do domu po stresującym dniu pracy, zajmowała się florą, w ten sposób nabierała ochoty do funkcjonowania przez następnych kilka godzin, i wtedy dopiero jadła obiad, a mama wołała po kilka razy:
     – Lucia, obiad stygnie. I znowu: – Obiad już jest chłodny. Będę musiała podgrzać.
     Jarek, syn Marty i Jerzego, dojeżdżał do pracy w Bielsku Białej. Potem na kilka lat został skierowany do pracy w fabryce Fiata w Turynie. Opanował język włoski i stał się cenionym w firmie specjalistą. Założył rodzinę i starał się niczego w życiu nie zepsuć. Otrzymany po dziadkach dom traktował przyszłościowo.
  
2

Znajomi i przyjaciele zaczęli nieśmiało dopytywać się o nowy adres Sterników i szukać ulicy Kosów. Dłuższy weekend lub urlop stawały się okazją do odwiedzenia dawno nie widzianych przyjaciół.
     Spotykali się również w dniach przełomu kwietnia i maja, gdy w Beskidach gościła wiosna na całą szerokość dolin. Chociaż w miejscach nieco chłodniejszych, tych gdzie słońce nie dochodziło, można było jeszcze spotkać kaczeńce i kwitły nie tylko stokrotki i bratki  w gazonach, okazałe i wyjątkowo urodziwe, zwłaszcza przed pomnikiem; ubierały się już w kwieciste sukienki drzewa owocowe i krzewy ozdobne. Zapach rozanielonych bratków delikatnie odurzał i kierował nozdrza przechodniów w stronę kilku prostokątnych żółto-bordowych dywanów.
     W czasie tych spotkań, Marta mogła wypytać znajomych o sytuację w szkole i w mieście, bo już rzadko kiedy przyjeżdżała do Chorzowa, a tęskniła do opuszczonej siedziby rodzinnej i miasta, i chciała wiedzieć... Nie lubiła mówić o własnych sprawach, ale nie unikała tematu życia rodzinnego. Tylko jeden problem wciąż ją gnębił i nie poruszała go w rozmowach z przyjaciółmi... Jerzy chętnie rozmawiał o przeszłości, nawiązywał do straconych ziem polskich na wschodzie i o historycznym ucisku z dwóch stron. Miał analityczny umysł i wyciągał z rozmowy przekonujące wnioski.
    Siadali przed domem pod rozłożystą magnolią albo w pokoju gościnnym, ręce opierali na poręczach ogrodowych foteli albo o stół       i rozmawiali, spragnieni wymiany zdań o wszystkim, co przeżyli i co działo się aktualnie, żartowali i popijali kawę i wino. Mówili wszyscy naraz, tyle mieli sobie do powiedzenia i ktoś, kto miał nieco osłabiony słuch, mógł niektórych słów nie wyłowić z tej plątaniny, ale w sumie całość trzymała się zrozumienia. Swobodna rozmowa płynęła strugami w górę między wiązki romantycznych kwiatów magnolii, a ich płatki od czasu do czasu spadały na stół lub do lampki z winem, jakby sprzeciwiając się zakłócaniu spokoju rozłożystym kwiatom, rozkoszującym się słońcem. Śmiali się z opowiadanych dowcipów i absurdalnych komentarzy. Wspominali spotkania na Domagałkach i planowali następne. Marta uśmiechała się jak zawsze i zachęcała do kosztowania babeczek i sernika, który piekła tego samego dnia specjalnie dla gości. I nie zwierzała się z tego, co wciąż uwierało ją wewnątrz.
     – Koleżanki i koledzy ze szkoły muzycznej – mówiła swobodnie, pełna życzliwości – częstujcie się. Po długiej rozmowie płomienie słów nie były zbyt wysokie. Tylko takie by rozmowa nie zgasła.
     Gdy już wszyscy nagadali się do syta i wypogodzili do pełna, Jarek miał ochotę  przedstawić  ich rodzinną,  niemiłą przygodę, ale  matka go powstrzymywała. Nie musiała nic mówić, Jarek wiedział. Marta domyślała się, o co chodzi synowi, co chciał powiedzieć:
     – W pewnym czasie zostaliśmy bez staroci. Mogliśmy je sprzedać, ale nie sprzedaliśmy, ale i tak ich nie mamy... Mogliśmy kupić nowe meble dębowe za sto kawałków, ale nie mamy stu kawałków.
     Wstawała i przyglądała się kwiatom magnolii. Znów ten temat. Po co on o tym chce mówić. I czuła w sobie silny dyskomfort. To takie przykre. Nic nie powiedziała. Samo spojrzenie wystarczyło. Szczególnie drogie było biurko jej ojca, przy którym pracował i na którym podpisywał ważne dokumenty. Ale jakie? – zastanawiała się Marta. Bywało, że odrabiała lekcje w gabinecie ojca. A raz to nawet spała na tym biurku, owinięta w śpiwór. 
     Dziadek Marty, Kulawik, urodzony w Wielkich Hajdukach, brał udział w II Powstaniu Śląskim i chociaż w sumie uczestniczył w nim pięć dni, bo to było krótkie powstanie, powiedział do syna, Alka, że ma się kształcić i zostać prawnikiem, żeby bronić Ślązoków. I synek został prawnikiem, ukończył studia, co było wydarzeniem na całe Hajduki.
     Kiedy dziadek Marty przestał pracować w kopalni „Laura”, ze szczęścia, że żyje kupił synowi za odłożone pieniądze piękny gabinet. To właśnie wielkie biurko i biblioteka były zakupem na całą niemal epokę. W czasie wojny trzeba było meble schować do piwnicy, a po wojnie nie należało się również nimi chwalić. Okazało się też, że być przedwojennym prawnikiem, to znaczy być przestępcą, zgodnie  z paragrafem, który nie istniał. Zatem ojciec Marty musiał zmienić zawód.
     Marta myślała: „Kiedyś opowiem im o wszystkim... Trzeba się wreszcie od tych przykrych myśli uwolnić.” Niecierpliwość zachęcała, aby to się stało już, zaraz. 

 3

Wciąż zdarzają się oszustwa te proste i wyrafinowane, bezczelne i zaskakujące.
    Marta i Jerzy Sternikowie, po latach pracy i wychowywania dzieci, z ulgą siadali w fotelach, by się relaksować. To był ten upragniony, szeroki oddech. Z pewnym ociąganiem się omawiali sprawę wynajmu mieszkania przy ulicy Poety Pod Lipą, ale wracali do niej wielokrotnie. Mieszkanie pełne mebli, z duchami między nimi, ale bez żywych
mieszkańców... Dzieci mogły im w tym pomóc. Były już samodzielne. Gdyby duch tego domu mógł mówić, na pewno by krzyczał wyrażając swój sprzeciw wobec pustki na pierwszym piętrze. Dom po rodzicach należał do Marty a Marta przepisała go na syna Jarka. Dla Lucyny przewidziano dom, w którym mieszkali przy ulicy Kosów. Marta podkreślała piękno starych, zabytkowych mebli, ich wartość  i solidność, ale młodzi tego nie cenili w tym samym stopniu. Właśnie do tego nawiązywał pomysł Jarka: sprzedać. Zamierzali mieszkanie w starym domu wynająć dobrym ludziom. Zwlekali z tym przez dość długi czas, bo chcieli znaleźć lokatora, któryby o nie dbał. W związku z tym czynsz nie byłby zbyt wysoki. Ale lokator musiałby mieszkać w meblach, które tam pozostały. Przebierali więc w przyszłych najemcach, bo chętnych było kilku, namyślali się i wciąż nie byli zdecydowani.
  Po kilku nieudanych próbach postanowili zamieścić ogłoszenie w prasie. Synowa Marty i Jerzego, Kasia, wzięła sprawę w swoje ręce. Odpowiedziało kilka osób, ale tylko jedna wyraziła zainteresowanie, by zamieszkać wśród antyków. Ten, który się zgodził sprawiał bardzo dobre wrażenie. Oznajmił, że ma narzeczoną w ósmym miesiącu ciąży i potrzebuje wygodnego lokalu mieszkalnego. Gdy już sprawę omówiono, kandydat na najemcę, po obejrzeniu pomieszczeń, dość niespodziewanie powiedział, że chciałby je urządzić bardziej nowocześnie i te meble musiałyby być usunięte. Marta natychmiast się sprzeciwiła, ale nic więcej nie powiedziała. Tyle zachodu, tyle gadania i mieliby pozbyć się mebli, bo w ich domu się nie zmieszczą  a przyszły lokator ich nie chce? A może to tylko zagrywka? Jarek, głównie Jarek, bo dom przy ulicy Poety Pod Lipą był już jego, ale martwili się nim wszyscy, nalegał, aby rodzice się zgodzili. Po ponownej rozmowie z matką i ojcem Jarek odpowiedział, że akceptuje warunki i meble należy przewieźć do ich nowego miejsca zamieszkania. Przecież cały czas chodzi o to, żeby nie... – myślała Marta. Facet, który rzekomo miał na imię Wadim, obiecał transport, podkreślając, że posiada własny przewóz.
     Dużo mówił, tak, że wydawało się, iż gęsi zagęgały dzień i z tego gadania wyniknie coś dobrego.
     Później dowiedzieli się, że najemca nazywa się Stefan Senter a nie Wadim i lubi jeździć rowerem jak szalony. To wysoki brunet o ciemnym zaroście, przez który przenikała bladość twarzy. Senter przed kilku zaledwie miesiącami wyszedł z więzienia i poszukiwał możliwości zdobycia forsy, wściekły  na  cały świat, a zarazem łagodny, kiedy uznał, że trzeba takim być, jednocześnie naiwnie pewny siebie, że wokół są sami głupcy, których może w każdej chwili wykorzystać dla własnych, pojawiających się czasem spontanicznie celów. Najczęściej chodziło o to, by komuś coś ukraść, zabrać i użytkować we własnym zakresie albo sprzedać i zarobić kilka setek na łatwe życie i alkohol. Nie był to jednak facet, który by potrafił sprzedawać stringi w Koniakowie, a lwy w afrykańskim buszu. O tym Sternikowie jeszcze nie wiedzieli. Ich wnuczek, Michał, zatroskany szaleństwem Stefana, kupił mu hamulec rowerowy, prawdopodobnie torpedo, które wbudował w dwukołowiec, na którym Stefan zarzucał przodem, to w lewo, to w prawo i spadał, obijając się i raniąc, gdy napił się wódki, ale to go nie zrażało do następnych eskapad. Każdy się znał na rowerach, ale Stefan nie. Nie było też hamulca, który powstrzymałby go przed niecnymi czynami. Może chciał pobić rekord w liczbie przestępstw, a może wariactwa. Miał fantazję i... miał przebite opony mózgowe – mówił Michał, dlatego błądził po polach i górach – dodawał. Gadał, że ma 80 kilometrów zapasu i dojedzie z meblami w odpowiednim czasie. Tego już nikt nie próbował zrozumieć, ale nie posądzano go o skrajną głupotę.
    Senter szybko docenił wartość antycznych mebli z pierwszej połowy XX wieku. Były to artystycznie, ręcznie rzeźbione: dębowe biurko, wygodny, pokryty skórą komplet wypoczynkowy i biblioteka, również dąb – to w jednym pokoju, a w drugim – jadalni: dębowy duży kredens, także ozdobiony ręcznie, mniejszy kredens, dziewięć krzeseł, duży okrągły stół dębowy... Wartość mebli wyceniono na dwadzieścia tysięcy złotych.
     Po niedługich negocjacjach, bo Senter wiedział, co zrobi z tymi meblami, więc spieranie się o nie i czynsz nie miało sensu, podpisał
umowę najmu i powiedział, że meble przywiezie w najbliższym czasie. W tym samym dniu przedstawił narzeczoną. Była to kobieta jak amfora pełna wina. Jarek popatrzył na nią z zainteresowaniem i pomyślał, że istotnie, ona jest w ciąży.
     Senter, jak się później okazało, posiadał już żonę i dzieci. Na razie była to tajemnica. Żartował, że tam, gdzie Kosta mieszka, listonosz nie donosi wezwań do sądu. Dlatego jest mu z nią dobrze. Jarek myślał: „Co on mówi, co on ma na myśli.”
     Po tygodniu Jarek i jego rodzice zorientowali się, że coś tu nie jest w porządku. Wadim mebli nie przywiózł. Rowerem też nagle przestał jeździć. Przyjechał taksówką. Usprawiedliwiał  się, że miał  problemy z samochodem i niebawem meble dostarczy. Po dwóch tygodniach Sternikowie zatelefonowali do jego narzeczonej, Konstancji. Kosta przeraziła się i w popłochu powiedziała, że to nie jest jej narzeczony  a ona zaszła w ciążę z konduktorem w pociągu relacji Świnoujście-Przemyśl. Wtedy Marta zapytała, jak się znalazła w Chorzowie, skoro... Kupa wariatów. Nie usłyszała odpowiedzi. Uzgodniono jednak, że meble będą dowiezione na drugi dzień. Kosta miała to załatwić. Wadim zjawił się u nich jeszcze raz i powiadomił Martę, że meble zostały uszkodzone i on je dał do naprawy. – Będą jak nowe, proszę się nie martwić.
     Dni mijały i znowu nic się nie działo. Zniecierpliwiony Jarek przyjechał na ulicę Poety Pod Lipą i stwierdził, że mieszkanie jest puste. Nie było też żadnej informacji, kto naprawia te meble. Żadnych możliwości kontaktu. Brzydko mówiąc poczuł się jak wypatroszony wieprz. Poszedł na policję i zgłosił, że prawdopodobnie meble skradziono, bo w mieszkaniu ich nie ma, a niemożliwe, aby wszystkie zostały uszkodzone. Zmartwienie kłuło. Marta rozpłakała się i myślała, jacy oni wszyscy są naiwni. Całą rodzinę przesłuchano na komisariacie. Wezwano również Wadima. Sternikowie dowiedzieli się, że on ma już na karku inne wyroki. Ale najpierw policja musiała go szukać, bo podał zły adres. Następny adres też był zmyślony.  – To człowiek wiary: jeżeli powie, że mieszka na Księżycu, a nie mieszka, to wierzy, że inni są przekonani, iż on mieszka na Księżycu i jemu uda się uniknąć konsekwencji – powiedział Jerzy.
     Marta patrzyła na swoje drżące ze zdenerwowania ręce i nie wiedziała, co z sobą począć. Do tej pory paliła papierosy.

Nie dużo – jeden po śniadaniu, drugi i trzeci przy kawie, czwarty po obiedzie i piąty po kolacji. Sięgnęła po paczkę cameli. Odłożyła. „Muszę coś zrobić. Nie będę ulegać temu złodziejowi. W ogóle przestanę palić.”
     Czy da się mniejszą troskę zagłuszyć większą troską innych ludzi? Marta bardzo przeżywała utratę zabytkowego mienia. Związana uczuciowo z domem rodzinnym, jeszcze czuła jak osoby z tamtej strony chodzą między meblami, chociaż dawno zmarły i słyszała w sobie jak radośnie mówią, że mają dokąd wracać. A gdy meble znikły, to jakby naprawdę oni odeszli. W mieszkaniu było też pianino, ale nim facet się nie zainteresował. Trudno kochać muzykę będąc złodziejem i z miłości do muzyki ukraść pianino? Szybko zmieniono zamki w drzwiach i Senter już się nie mógł dostać do mieszkania. Bo jak podejrzewano słusznie, próbował.
    Umowę zerwano. Mebli szukali po różnych antykwariatach nie tylko w Chorzowie. Znaleźli kredens i kredens pomocniczy z pokoju stołowego, umieszczony w sklepie naprzeciw teatru, także stół tam był. Tak więc w końcu część przeszłości udało się umieścić w zamku – jak mówiła za mamą Lucyna – przy ulicy Kosów. Odnalazło się także sześć krzeseł. Ale Duchy tu się nie przeniosły, bo nie znały adresu. Od razu na małym kredensie zaczęły kwitnąć fioletowe storczyki. To z powodu częściowej radości. Odnowienie mebli, które odzyskano, kosztowało ponad dwa tysiące złotych. Policja, zanim odebrano antyki, zabroniła antykwariuszowi ich sprzedaży.
     W sądzie przesłuchano dwóch antykwariuszy. Ten drugi sprzedawca zabytków był trudniejszy. Sprzedał gabinet ojca Marty i tych mebli nie zwrócił, bo antykwariusz zapisuje od kogo przyjmuje meble, ale nie notuje komu je sprzedaje. On miał prawo nie wiedzieć, że to kradzione. Nie jest wykrywaczem kłamstw, rzekł bezczelnie. Był zbyt pewny siebie i to oskarżyciela wkurzało, ale nie miał na niego sposobu. A jak było naprawdę? Nie wiadomo. Jemu się na tyle powiodło, że nie spadł mu włos z łysej głowy. A powinien.
  Wadimowi czyli Senterowi udało się sprzedać meble podstępnie, bo przyprowadził antykwariusza do domu, gdzie wynajął mieszkanie  i ten mu uwierzył, że to są jego antyki.
    W sądzie osamotniony Wadim bronił się i próbował zrzucić winę na Sterników. Jego mecenas był bezradny.
Senter powiedział, że Marta wyrzuciła z domu jego narzeczoną – kobietę w ósmym miesiącu ciąży, co było nieprawdą.

Natomiast prawdą było, że Jarek odwiózł ją do domu na ulicę Poety Pod Lipą. Wkrótce Wadim zamieszkał w więzieniu. Więzienie to też interes. Kto wie, może i naczelnik... da zarobić.
     Facet skazany został na pięć lat w zawieszeniu i piętnaście tysięcy złotych odszkodowania dla Sterników, ale ponieważ zamknięto go za inne przestępstwa, tych pieniędzy Sternikowie nie otrzymali i pewnie nigdy nie zobaczą. Komornik nie ma z czego ich wyegzekwować. Negocjować nie ma z kim. Nie wystarczą ostre słowa gniewu. Zawieszony wyrok dynda nad nim, a ten drugi musi odsiedzieć.  
   Jerzy czasem powtarzał, że człowiek nigdy nie będzie lepszy, i dodawał, że jeżeli państwo nie wydaje pieniędzy na oświatę, to wydaje na więzienia. Lucyna, która jest psychologiem, tylko jednego się obawiała: aby Senter się nie dowiedział, że ona z takimi jak on musi rozmawiać, bo taką ma pracę. I nie powie, że nie lubi tej pracy.
     – W jaki sposób wyzwolić się z tego zła? – pytała Marta.
     Don Kichot Cervantesa nadal nie śpi spokojnie, bo walka z przestępczością wydaje się być do końca świata... walką z wiatrakami.
    Dym z niejednego domu jednorodzinnego nadal powoli i swobodnie, nie plącząc się między przechodniami, opuszcza paleniska domowe nie bardzo grożąc smogiem mieszkańcom górskiej osady, jak to jest w Karpaczu: Wystarczy wjechać na Małą Kopę i popatrzeć  w dół... Jest już po wszystkim. Tak się przynajmniej wydaje.
     Marta długo nosiła w sobie przykrą przygodę. Zatroskana „całością problematyki” i sprawą tego, jak mu tam, Wadima albo lepiej niech będzie Sentera, czasem podjeżdżała na Zawodzie i zatrzymując się na ulicy Ptasiej, szukała swojego domu po drugiej stronie doliny Wisły, jakby chciała spojrzeć na niedawną przeszłość z pewnej perspektywy. Wtedy Mała Czantoria prawie drżała, czując na sobie wzrok Marty. W końcu podziwiając krajobraz Marta zapominała  o Wadimie i meblach, które były dla niej takie ważne. Podziwiała piękno wybranego miejsca i znowu zastanawiała się, czy zapalić papierosa. Wadim uosabiał zło i gdyby zapaliła, to znaczyłoby, że go nie pokonała. Nie zapaliła.
     Wadim już nikogo nie może głaskać spojrzeniem i topić się w oczach rozmówcy, czym zwodził i zyskiwał przychylność, która tępiła na pewien czas narzędzia obrony. Ale pewnie wie, że mógłby się zmienić i być człowiekiem. 

Wreszcie pewnego letniego dnia, na kolejnym przyjacielskim spotkaniu, w przypływie szczerości albo chęci pozbycia się ciężaru, a może rozdzielenia go dodatkowo na kilka głów, Marta opowiedziała swoim przyjaciołom z Chorzowa i pani Joannie Blachnik o kradzieży dębowych mebli. Nie wywołało to jednak już takiego wrażenia, jakiego można by się spodziewać, gdyby przyjaciele usłyszeli o tym zaraz po zdarzeniu.    
     Pani Joanna, która bywa w domu Sterników, słysząc o draństwie Wadima, nie przypomniała sobie, co powiedział Michał na lekcji przyrody. To było tak dawno temu...

                                                                                 2008



poniedziałek, 2 marca 2020

Skraplacze przyszłości


 

 

Skraplacze przyszłości


 Najpierw mgiełka nad polem wyobraźni. Z niej rodzi się mokra chmura i wizja. Następuje skraplanie. Najbardziej pierwsze spojrzenie na pierwszy obraz i od razu chwyta cię ten wzrok… W wyniku tego spojrzenia twoje biopole otacza twój dom, płynie wokół ciebie i bliskich, jak niewidoczna rzeka, nie tylko dobrego nastroju i ochoty, i rodzi się w tobie niemożliwe. Bo ten wzrok hipnotyzuje i wspomaga lub zabiera i zniewala. Przemalowuje biały śnieg na biało. Pozwala i hamuje. Skrapla myśli, by popłynęły nie kapilarą, lecz strugą. Do wczoraj i do jutra.
            Sądzisz, że zaraz ją usłyszysz… Czekasz i obserwujesz twarz: foremny nos i usta pokryte szminką, ale ona, należy mniemać, nie znała szminki. Blada twarz cielistej barwy. Kształtny podbródek , nierażący nadmiarem. Długie rudo-bordowe, a nawet jak płomień włosy, spływające po obu stronach twarzy albo tworzące koronę na głowie, a głowa może być też nakryta kapuzą z „wyszczerbionym” regularnie koronkowym brzegiem. W lewej dłoni, uniesionej na wysokość biustu wisiorek – przedmiot magii – być może to zarazem kamień ozdobny w kształcie klepsydry, zniekształcona kula szklana, bo nie kula ziemska z równikiem... Jej wizerunek tu opisany, to jedno z wyobrażeń. W tej krótkiej próbie unaocznienia nie jest podobna do seksbomby, chociaż to się w niej odzywa, nie jest też taka, jak sobie wyobraża William Blake, przedstawiona na obrazie „Hekate i Mojry”. Wizji Hekate jest mnóstwo, ale sądzę, że te ze starożytności są najważniejsze. Oglądany wizerunek wydaje się być trafny: Hekate – bogini czarów, magii i rozdroży. Idź i działaj… powie. Zaczekaj, jeszcze nie teraz. Włącz skraplacz i klimatyzację. Wejdź w klimat. Zmień nastrój. Tak zaistnieć od razu w kilku punktach...
            O jej micie dowiedziałem się już w wieku pełnej dojrzałości. Zdolny do służby wojskowej.
            Pewnego dnia starszy kolega, Bernard Maćkowiak, który pracował w chorzowskiej, starej elektrowni, opowiadając o niej, nawiązał do mitów greckich i znaczenia w życiu znaków zodiakalnych. – Heniek – zaczął i bacznie mnie obserwował – chyba słyszałeś o takiej bogini... Nie potraktowałem zbyt serio jego opowieści, ale słuchałem, przytakując, że to bardzo ciekawe, i po dłuższej rozmowie pojawiła się między nami Hekate. Tak, taką mi pokazał… Od razu pomyślałem, że może zeszła z tego najwyższego w Chorzowie komina elektrowni, który miał na celu, jak mówił Bernard, rozpraszanie na wielkim obszarze dymu i pyłu wytwórni prądu, by w ten sposób chronić miasto przed zasypaniem. Z boginią więc sprawa miała się poważnie, zwłaszcza, że lubię mitologię grecką, a jakoś o Hekate nie słyszałem. Do jej opisu i czynów dodał własne przeżycia, jak to on, pierwszy z ekologów w tamtych latach, a szczególnie pozostał w jego pamięci filmik z wyprawy na grzyby. Zbierał je w lasach nadleśnictwa Koszęcin i zapatrzony w mchy i listowie, w pewnej chwili się zgubił. Błądził, szukał słońca, ale dzień był pochmurny, aż trafił na stertę worków pełnych plastikowych odpadków i szybko doszedł do wniosku, że w pobliżu będzie droga. Te śmieci go zdenerwowały, rozglądał się więc i szukał drogi i jakiegoś znaku szczególnego, który pozwoliłby mu tu wrócić z całą armią leśników i policji. Ale błądzenie nakierowywało myśli głównie na inny cel: na skrzyżowanie leśnych duktów, które kończyły się krótkimi kreskami gdzieś w oddali. Wtedy powiedział: I co teraz, Hekate... Wnet, jak mówił, Hekate zaprowadziła go do głównej drogi i do autobusu. Gdy wsiadał, wciąż myśląc o znalezisku, wydawało mu się, że ona została na przystanku przy pełnym pojemniku z odpadkami, i miała ochotę wywrócić go, żeby pasażerowie wreszcie go zauważyli… Hekate z obrzydzeniem spojrzała na ludzkie niechlujstwo i udała się do swojej krainy. Po kilku dniach Bronek narobił larma i wrócił z leśnikami do tego miejsca... Od tej rozmowy Hekate odzywała się we mnie co pewien czas i w różnych sytuacjach. Podobała mi się w końcu opowieść o bogini i ona jakby wiedziała o tym i zamieszkała gdzieś w mojej podświadomości.
        Gdy dzieci Malina i Marcin znalazły w skrytce karton ze zdjęciami rodzinnymi, zaczęliśmy je w czworo przeglądać, przebierać, odkładać na dwie kupki, by do jednych zajrzeć jeszcze raz              i wydobyć z nich więcej wspomnień, a drugie odłożyć, to miałem wrażenie, że ktoś tu wie lepiej... To jakbyśmy odkrywali skarby albo na nowo szli przez coś, czego już nie ma. Z tym, że to mogło być interesujące głównie dla mnie i żony. Nastoletnia Malina zaczęła zadawać pytania. Nie na wszystkie potrafiliśmy odpowiedzieć, ale dzieciom wydawało się to niemożliwe, abyśmy nie wiedzieli… Z tej sterty wybraliśmy kilka do wykorzystania. Ciekawe były zdjęcia naszych przodków. Na jednym z nich dostojny dziadek Magdy palił wielką fajkę w kształcie litery S, a wąsy spływały mu po obu stronach ust. Malina zauważyła: – O, dziadek z saksofonem. Śmialiśmy się, ale ona jakby miała marzenie. – A masz fotkę z saksofonem? Lubię ten instrument. Na innym mój dziadek z kieszonkowym zegarkiem z dewizką w prawej dłoni. Teraz zabrał głos syn, Marcin. – Pamiętasz ten zegarek? – Tak, nawet go nosiłem. Specjalnie przy gościach wyjmowałem demonstracyjnie z kieszonki i mówiłem, która godzina. Od tego czasu przez dłuższy okres znajomi pytali mnie, która to już godzina. A gdy odpowiadałem, uśmiechali się i mówili: – Na nas już czas...
            – A gdzie on jest?
            – Nie wiem, myślę, że gdzieś w zbiorze domowych skarbów…
            – To ja chcę go zobaczyć – powiedział Marcin.
            Było jeszcze kilka innych, zaskakujących fotek. Oto dziadek z kolegami, wracają z pracy w elektrowni, są już za wiaduktem na żużlowej drodze do ulicy Wiejskiej. Później przechodzą obok kamiennego krzyża w ogródku. W melonikach, też wąsaci, ciemne ubrania, krawaty i muszki pod brodą. W tle kondensatory i chłodnie kominowe elektrowni. Kolejne, to fotografia dwóch zespołów prądotwórczych, prądnice synchroniczne o dużej liczbie par biegunów, napędzane poziomo ułożonymi silnikami tłokowo-parowymi. Dwaj panowie przy prawej maszynie parowej. Jeden  w berecie, w ciemnym garniturze i muszce i drugi w kapeluszu, pod krawatem. To zdjęcie z 1902 roku, cztery lata po uruchomieniu elektrowni o mocy 840 kilowatów. To nie interesowało dzieci, chociaż rozpoznali pradziadka... Za elektrownią wielka hałda jakby wstępnie zmielonego węgla, który podawany był do młynów i suszarni. Z dwóch kominów walił tęgo czarny dym, snując się nad miastem. To było zaświadczenie o pożyteczności tej produkcji, której nie można magazynować – układać na półkach, przechowywać w stągwiach... a przecież właśnie najbardziej chodzi o magazynowanie...
            Dla mnie te zdjęcia stały się zaczynem. Trzymałem je w dłoni i odlatywałem. Nie uciekałem, nie odchodziłem. Będę odlatywał i wracał przy użyciu jak najmniejszej mocy… – myślałem.  
            Teraz to... Ojciec na tle uzwojenia stojana generatora o obrotach trzy tysiące na minutę, stoi dumnie, jakby był jego wykonawcą, a tymczasem to tylko asysta wykwalifikowanemu elektrykowi, rad, że może dotykać grubych sztab izolowanej miedzi. Wtedy Fabryka Maszyn Elektrycznych we Wrocławiu rosła, a na gruzach kwitły fiołki. – Na tej fotce to dziadek z kolegą Waldkiem na środku ulicy, a po obu stronach, aż po horyzont, szczątki domów, ani jednego całego – mówię dzieciom. – Tak wracali pieszo z fabryki do internatu technikum elektrycznego przy ulicy Młodych Techników.  
            Marcin był nieco zdumiony, że coś takiego kiedyś mogło się dziać. Skąd się wzięły te gruzy? Ach, wojna! On widział świat przez komputer. To jego lornetka. Jego scena. Wchodzi, opuszcza ją bez strachu, czasem z konieczności albo jak chce, zamyka drzwi naciskając na klawisz myszki, potem następny, mówi chodź dziecię, zjemy coś… zostawmy to miejsce. Skończyliśmy, a Malina poprosiła mnie abym jej pokazał prawdziwy, a może zdziwiony saksofon, bo ona widziała, ale… nie w gruzach na zdjęciu. Skąd ja ci teraz wezmę saksofon...

Niedługo potem poszedłem na wieczór poetycki do miejskiego muzeum. Miałem sporo czasu i zanim nadszedł poeta, zacząłem oglądać eksponaty, następnie obrazy i w pewnym momencie, aż mnie zatkało: Miałem przed oczami obraz Rafała Malczewskiego „Kondensatory w Chorzowie”. Oglądam, czytam, nie wierzę, ta ponura, rdzawa szarość nie cieszy oka, ale zaciekawia. Bure, ciężkie barwy. Akwarela. Gęsta materia gazów wydobywających się z kominów… Ciemnieje niebo, dymy pełzną nad dachami domów, para z chłodni kominowych łączy się z chmurami… Jakby wieczorny odblask łuny z huty… To miasto tak wiele znaczące wydaje się być tu czyśćcem. Przed wojną przemysł niósł nowoczesność i miał wiele działań ubocznych, które truły i wysyłały ludzi do innego świata, do tego, którego wciąż nie znamy. To jakby były trujące farmaceutyki. Pomyślałem sobie: Cywilizacja to rzeka życia i śmierci. Jacy oni byli szczęśliwi bez globalnego ocieplenia i przykrych niespodzianek – mruczę pod nosem znając prawdę.
            Malczewski przyjechał na Śląsk w 1934 roku, żeby poznać tę wyjątkową krainę i był zafascynowany oddychającymi obiektami, wyrzucającymi z siebie opary niepokoju, jakby tu istniało smokowisko. Oglądał wszystko, począwszy od nieba, poprzez obiekty powstałe jako dzieła ludzkich rąk, także grunt, na którym stały, grunt nieprzypominający ziemi uprawnej. Jego nie interesowały skraplacze pod względem działania, ważne były same obiekty, posadzone obok siebie, przed drewnianymi chłodniami kominowymi. Tu istniała nowoczesność. Szkicował, zbierał spostrzeżenia i przeżycia, by malować Śląsk. Miałem mu ochotę podpowiedzieć, że w środku te budowle też są interesujące, ale jak z tej materii upleść obraz… Jak stawać się na nowo. Nie wzlatać w klar nieba, lecz stąpać pewnie i barwnie. Przekonywać. Nie przepaść, iść po ścieżce o przyczepnym podłożu. A może pan posłucha? A może on w pewnym momencie rzekł: Takie tu dymy, że czem prędzej się stąd wynoszę. A ja na to: Nie chce pan wiedzieć, ale ja panu, chociaż trochę… Dozna pan czegoś nowego, olśnienia, co nie często można przeżyć. Oto rozprężona para z turbiny wpływa do gęsto ułożonych rurek skraplacza, to znaczy do pana zobrazowanych kondensatorów, a między rurkami przepływa zimna woda i łapczywie pochłania ciepło, aż z łakomstwa sama musi być chłodzona i płynie do chłodni, proszę pana… To nie jest ciekawe? Dlaczego? Nie wszystko w życiu ulega skraplaniu. Pan jeszcze nie wie, ale mamy kłopot z klimatem. Uciekają zimy, szaleją tornada, pożary niszczą lasy, proszę pana. Proszę pana, płonie Australia. Ponad pół miliarda dzikich zwierząt zginęło tam w pożarach. Pan mógł być szczęśliwy, ale my też chcemy, chcemy się dostosować do wymagań natury i żyć w umiarkowanym klimacie. Pożary to nasza klęska, pan wie, jak to było ze strzechami... Przyrzekamy sobie, że się poprawimy, proszę pana... Te dymy... z pana obrazów już zlikwidowaliśmy, a jeszcze chcemy, żeby prąd elektryczny wytwarzał wiatr, woda i słońce. Pan nie wierzy? Zrobimy bardzo wiele, aby średnia temperatura na Ziemi wzrastała niesamowicie wolno, proszę pana. To szalenie mało wydajne źródła energii... My to wiemy. Chcielibyśmy, żeby komórki były ładowane przez nasze ubrania, tak, proszę pana... Pyta pan, co to są komórki? Telefony. Czekają nas nie tylko Giewonty, ale i Mont Everesty. Szalona wspinaczka. Jak się wyplączemy z problemów, to może stworzymy i komputery kwantowe. Jeżeli chcemy istnieć, to musimy pokonać szczyty. Ale zostawmy... Obecnie działają w elektrociepłowni dwa kotły fluidalne… Pan się wzdryga, proszę pana, teraz moc dwóch bloków brutto wynosi sto dwanaście megawatów. Co to jest megawat? No dobrze, zostawmy... Wobec tego powiem panu, że ja polubiłem pańskie dzieła, potrafią mówić do mnie, przywołują te uczucia, które pozwalają przeżyć dobre chwile. Wyobrażam sobie, co pan wtedy czuł, tak zaglądając miastu pod pokrywkę. Przemierzał pan miasto posapując? Zaglądał do zakątków ulic, budowli i do zakamarków… Najpierw była ulica Wiejska? Stara elektrownia… to już „Kondensatory w Chorzowie”. Kąpał się pan w takiej „łaźni” kominowej? Zwiedzał pan miasto bolidem, takim, jak na jednym  z pana obrazów? Pan doceniał postęp. Liczba pana dzieł oszałamia. Ale jesteśmy dumni z tej cząstki, którą poświęcił pan Regionowi Śląska. Teraz wracam do starej elektrowni: ten wysoki i niższy komin, te pana kondensatory, wcale nie elektryczne, stara kotłownia, generatory synchroniczne… już nie istnieją. Obecnie jest jeden niski komin, ale my wcale nie chcemy kominów. Można zwariować? Nie bał się pan wysokiego napięcia? Ja jak przechodzę pod taką linią, to czuję w sobie prądy błądzące. Przepraszam, o co pan pyta? Budownictwo mieszkaniowe potrzebuje nowoczesnego ogrzewania i dlatego elektrownia dodała sobie ciepłownię. Tak, podejmujemy starania, by tracić jak najmniej energii. To się już dzieje. Gdyby pan widział teraz Chorzów albo Katowice… Nam również wciąż się wydaje, że budujemy lepszy świat dla nas i naszych dzieci, ale czynimy za mało, żeby się nie tylko wydawało. Zamierzamy zmniejszać zużycie energii. Pan znowu nie wierzy.
            Pan Rafał zanurzył pędzel w ognistej farbie olejnej i pociągnął nim po moich policzkach. Nawet nie poczułem, a kiedy spojrzałem w lustro obok, zobaczyłem, że moja twarz płonie. – Nie będę pana gasił – powiedział mistrz – proszę pójść na wieczór poetycki. Uznałem, że pan Malczewski ma już mnie dość. Jeszcze kilkanaście metrów i znalazłem się w niedużej sali Muzeum, do której wszedł niby cień poeta lirycznego serca, usiadł przy stoliku i uśmiechnął się odbitym światłem. Trzymał w prawej dłoni swój tomik... Nieco egzotyczne trio muzyczne: akordeon, saksofon i wiolonczela, szykowało się do zagrania uwertury spotkania. Saksofon wywołał oczywiście moją córkę, Malinę: Szkoda, że jej tu nie ma, pomyślałem. Spragnionych poezji było w sumie dwadzieścia osób. Cóż, chciałoby się coś powiedzieć… Przed orkiestrą zabrała głos pani dyrektor tej ważnej instytucji kultury, potem trio... Dałem się ponieść poza moje biopole, nie dusząc się już wyziewami przemysłowymi. Zacząłem się skraplać i płynąć strumieniem… Miałem wrażenie, że sypią się perły, tak dźwięcznie, że w słowach słychać było muzykę. Taki ten poeta... Zaraz pojawiło się słowo magia, a za magią Hekate… Pomyślałem: Nie psuj mi wieczoru, ale ona od razu wyszeptała: Zamierzam się zreformować i trzymam ochotę na smyczy. Hekate zasłuchała się i odpłynęła. Mój niepokój był bardzo wątły, o wąskim podłożu, a dezaprobata dla Hekate krótka. Dałem się wyprowadzić do innego wymiaru.
            Miłość nieustannie przybiera coraz to inne barwy. Jak te wiersze... Dociekać, to znaczy być ciekawym. Zatem powinienem siebie zauważyć w tej chwili także u pana Rafała. Może to ta szarość wąwozu i ucieczka pod krótkim tunelem w stronę stacji przy kopalni... Kolejne utwory poetyckie pogłębiały liryczny nastrój. Do domu wracałem pieszo, by nie psuć sobie tej atmosfery, która jeszcze się jarzyła we mnie. Uczucie zadowolenia trwało dłuższy czas. Zadowolenie nie zamykało swoich podwoi.  

Od 2006 roku działała w mieście nowoczesna elektrociepłownia już z jednym niższym kominem, niedużymi skraplaczami i chłodnią kominową z talią. Zupełnie inny świat. Ale tego komina, jak wspomniano, ekolodzy też nie chcą...  
            Wkrótce przeczytałem, że nowa elektrociepłownia organizuje dni otwarte i można ją zwiedzać. Oczywiście, postanowiłem skorzystać.
            Zmobilizowałem całą rodzinę. Magda, moja żona, nie miała ochoty na wycieczkę. – Ja bym poszła, gdybym mogła tam zaśpiewać. Zaraz też odezwała się córka, Malina: – A ja, gdybym mogła grać na saksofonie. Syn milczał, bo od razu był za.
            W sali szkoleniowej zebrała się podobna liczba zainteresowanych, jak na wieczorze poetyckim, w tym siedem kobiet, oczywiście z Magdą i Maliną, ale także na razie niewidoczna grupa ekologów amatorów z panią Agnieszką na czele. W zielonych kaskach wyglądaliśmy jak nowy gatunek papug. Po wstępie, zakłóconym przez dziarską panią od czystej energii i powstrzymania wzrostu temperatury na Ziemi, należało zacząć od nawęglania, więc podawanie, mielenie miału, suszenie, mielenie słów, suszenie… Wdmuchiwanie pyłu do paleniska kotła, spalanie, komin, kondensator i chłodnia, wytwarzanie pary, generatory ukryte pod obudową, nastawnia... Przewodnik, który był pracownikiem elektrowni, starał się przedstawić całość w sposób zrozumiały. Chyba o tym świadczyły też zadawane pytania i komentarze. Pani Agnieszka, która zabrała głos już w salce szkoleniowej, na trasie wycieczki też miała dużo do powiedzenia. W podsumowaniu oceniła, że to strasznie skomplikowana fabryka i mimo tej czystości, taka nieczysta. Każdy wiatrak prądotwórczy wydaje się prostszy, jak również każdy panel fotowoltaiczny czy fototermiczny... Przewodnik nie wdawał się w polemikę i powiedział tylko, że pozory mylą. Gdyby to było takie proste, nie mielibyśmy już elektrowni węglowych i atomowych, tylko wiatrowe i słoneczne. Zatem ludzkość jeszcze nie daje sobie z tym rady. W Polsce energii słonecznej do powierzchni gruntu dociera średniorocznie 1100 kilowatogodzin na metr kwadratowy, a jeśli idzie o wiatry, wiadomo, są zmienne. To sporo, lecz żeby wykorzystać tę energię, należy się uporać z problemami wiążącymi się z tymi źródłami... Bo może zabraknąć wiatru i miejsca na ogniwa fotowoltaiczne. A poza tym, co zrobić z taką liczbą zużytych ogniw? Nasze śmieci mają negatywny wpływ na środowisko, zatem i na klimat. – To pięknie, że pan o tym mówi – pochwaliła Magda.
            Gdy powiedziałem żonie, że to już wszystko, ona na to: – Szkoda… – podsumowała sarkastycznie. – Tak krótko. Nic z tego nie wiem. – No przecież mówiłem, i przewodnik cały czas objaśniał… – W tym hałasie? Byłam ciekawa, co to za kotły wykorzystuje się w elektrowni, ale nie widziałam żadnego kotła, nie widziałam... Przydałby się przynajmniej jakiś dobry akcent na zakończenie. Coś należałoby zaśpiewać, zagrać… Jakiś finał. Artyści widzą świat nieco inaczej.
            Jeszcze rozglądałem się za Bernardem, ale on już pewnie w nowej elektrowni nie pracował. Pytałem przewodnika. Nie znał żadnego Maćkowiaka.  
            W tym momencie przewodnik zaprosili nas do dźwigu osobowo-towarowego. Dźwig cichy, jakby leciał, srebrny „pojazd”, mknący jak niemy helikopter… Czekała nas niespodzianka. Wysiedliśmy, no nie, na dachu elektrowni!
            – No widzisz – Magda na to. – Jest finał. Myślałam, że elektrownie nie mają dachu.
            Wzdłuż i w poprzek płaszczyzny zakończenia wytwórni prowadziły ogrodzone pomosty. Słońce świeciło nam w plecy. Oto ten moment, stąd bliżej, możemy dotknąć słońca. Tak, „przez membranę dnia”, inaczej moglibyśmy się sparzyć. Tego pan Rafał Malczewski nie widział. Ale może jeszcze zobaczy... Może gdzieś tu była z nami bogini rozdroży...
           – Znalazł się Aleksander Wielki. Zasłaniasz mi słońce – usłyszeliśmy.
        To były słowa chłopaka w wieku mojego syna, Marcina. Marcin natychmiast ripostował. – Znalazł się Diogenes. A gdzie twoja amfora? – zrobił krok wprzód.
          Rozglądamy się. Na zachodzie ostatni szyb kopalni, na północy azoty, słabe dymy, za nami centrum miasta i ruiny huty, na wschodzie Siemianowice… na południowym zachodzie Wrocław. Gdzieś jakby w Rybniku szarość smogu. Przewodnik do pani Agnieszki: – I co pani powie? Prawda, jaki czysty ten Chorzów? Tu nie ma już tych dymów, jak na przykład po wojnie albo jak pokazuje pan Malczewski. Pomyślałem: Facet oglądał obrazy Malczewskiego. A Magda głośno: – W tym miejscu bym zaśpiewała, ale z akompaniamentem. Malina na to: – To ja pędzę po saksofon. Panie przewodniku, proszę zaczekać, ja mam instrument w aucie! Przewodnik uśmiechnął się z niedowierzaniem, bo przecież to tylko żart i mówił swoje. – Żartuję – powiedziała po chwili, dodając: – Ładny ten Chorzów z samolotu...
            Nie dziwiliśmy się, że Magda i Malina chciałyby wystąpić na takiej estradzie. Przecież już każdy z nas widział grającego jazzmana w puszczy albo pianistę na pustyni czy na łące, a pewnego razu słuchaliśmy pianisty pod pomnikiem Łuczniczki w Bydgoszczy… Ciekawe, że zawsze dawała znać o sobie Hekate, a na „dachu” się nie ujawniła. Czy się bała wysokości? Widocznie nie potrafiła nas znaleźć. Przecież to podniebny świat. Taka panorama nieskończoności… Tak wysoko jej magia nie sięga. – Nie, no co ty mówisz, mówię sobie.
             Stać na dachu elektrowni i marzyć? Stąd, z tej platformy, można by odlecieć do ciepłych krajów, jak bociany albo wystartować do Nowego Jorku… Tu każdy oddychał pełną piersią. Przestrzeń napełniona o wiele bardziej czystym powietrzem, niż za czasów dziadka; taka klarowna, a obiekty z tej wysokości wydają się być jak zabawki. Tu wyobraźnia wzmacnia się wolnością, tym fascynującym trójwymiarowym światem, do którego łatwo wprowadzić czwarty wymiar. Stąd widoczne są w nas pola paneli fotowoltaicznych na nieużytkach i ścianach bloków, na platformach wyobraźni... A temperatura taka wspaniale średnia. I wilgoć w normie! No cudowna natura. Tu inaczej działała intuicja, a świadomość miała kolor nieba. W żagiel naszej łodzi dął słoneczny wiatr. Jak bardzo oddaliły się swary i fałszywe fakty, ubrały szaty prawdy i stały się prawdą. Tu nie docierało pogięte prawo, w którym chciwi pozakręcali niewygodne zawory, by mieć spokój – pozorny, bo zamknięte kurki paragrafów mogą spowodować eksplozję klimatyczną i nie będzie komu sprzątać.   
            Mówimy więc, że oddziałujemy wzajemnie na siebie w sposób pozytywny i negatywny. Co było przykre i rysowało naszą świadomość, tu wydaje się niczym. Każde przesunięcie fazowe daje wynik jeden. Nie wiem, czy Bronek był kiedyś na dachu elektrowni, tej starej… nic na ten temat nie mówił, ale na pewno… Teraz po niej nawet kawałka złomu nie znajdziesz. Rozebrano, wywieziono, wyrównano. Jak we Wrocławiu na tej ulicy w kierunku Młodych Techników. Nie to, co we Włocławku przy ulicy Sempołowskiej nad Wisłą, tu szeroką jak morze, gdzie już działa jedna tama i elektrownia wodna, lecz kolejnej zdrowy rozsądek nie chce zbudować, a ekolodzy temu sprzyjają, bo dzika Wisła jest taka piękna i bogata…
            Tak chciałbym zakończyć to tkanie (chciałbym, aby to był arras), lecz ta myśl, czy może owa wróżka z rozstaju dróg obudziła się i przypomniała mi, że trzeba wciąż myśleć o tym, co powstanie w zamian elektrowni cieplnych, na przykład w Chorzowie, Bełchatowie, Rybniku, Jaworznie... Czego nam zabraknie? Nie będę dociekał… albo będę, może jutro. Chociaż… już widzę kraj cały w wiatrakach i panelach... A co uczynić z nieczynnymi panelami i wiatrakami? Czy uda się stworzyć słoneczne hutnictwo?
            – Dziękujemy – wrzasnęliśmy jednocześnie.
            Oddaliśmy hełmy i zaczęliśmy wychodzić.
            – Niby po co to wszystko? – odezwała się siostra Marcina, Malina. – Ważne jest inne teraz, a potem jutro. Jutro to ja sobie wymarzę w komputerze... Zapomnę o dzisiaj.
            To, co dzieciom opowiadałem na podstawie zdjęć kłóciło się z tym, co teraz widzieli. Także  z tym, co im opowiadałem o koledze z elektrowni i o naszych przygodach, o nowych źródłach. Im się zdaje, że nic złego dziać się nie będzie, natura sobie poradzi i potrafi człowieka powstrzymać od czynienia zła. Przecież w dziejach ziemi były już epoki wzrostu temperatury i epoki lodowcowe. Lecz nie wszystko zależy od Słońca. To oni i ich dzieci będą się zmagać z jeszcze większymi problemami klimatycznymi... Chyba, że uda się powstrzymać wzrost średniej temperatury.
            – Nie chcecie być świadomi faktów z przeszłości? – powiedziałem do dzieci. – Zdaje się, że czytaliście opowiadania Jorge Luisa Borgesa? Powiedział, że „nie ma raju innego niż raj utracony”. Przez chwilę wydawało się, przynajmniej mnie, że byliśmy w nim... Ten raj trzeba wciąż tworzyć na nowo.
            Wyszliśmy za bramę. Dzień taki piękny. Nie powinno być inaczej. Wierzymy, że również w przyszłości deszcze i śniegi będą zasilać rzeki i pola, mrozy powstrzymają różne niekorzystne zjawiska, ale nie zniszczą ludzkiego dorobku... Marcin rzekł do mamy: – Być może kiedyś też będę wracał do dzisiaj, a potem rozżalony uciekał, żeby sobie nie psuć dnia. Teraz, zobaczcie, mamy autobus…
            – Chcesz wracać autobusem? – zapytała Malina.
            – Możemy spróbować – odparł ze śmiechem. – Należy ograniczyć ruch samochodowy, bo on też ma wpływ na ilość dwutlenku węgla w atmosferze.
            – A autobus nie wydziela spalin? – odcięła się Malina.

      Zza zakrętu wyjechały bardzo wolno dwa samochody: policyjny i równolegle ryczący opel z rozbitym prawym przodem. Stanęły dwadzieścia metrów za zakrętem. Policjant wysiadł pierwszy, wyjął alkomat. Jeden z młodych ludzi też wysiadł... Trochę dalej na placu młody mężczyzna o szarej twarzy pociągał piwo z butelki, odwrócił się plecami do policji, a dwie nastolatki popijały w biegu colę z litrowych butli. Obszczekiwał je dość natarczywie jork. Wsiadły do autobusu. Marcin podsumował: – Ale zrobiło się filmowo...

               II miejsce w XII Konkursie Literackim ZO ZNP w Chorzowie
                                                                                                2020