poniedziałek, 3 czerwca 2019

Grzybobranie

Grzybobranie



     Omłoty na terenach wiejskich przebiegały sprawnie i we wrześniu w tej okolicy chłopi zboże wysypali już na strychy i spichrze lub odwieźli do punktów skupu. Na polach pozostały stogi słomy, układane w różnej wielkości kopy, z wnękami na plewy i niektóre maszyny i narzędzia, jak pługi czy  brony.
     Przygotowywano się do wykopek ziemniaków, ale ludzie robotniczej i biurowej pracy, i amatorzy przygód, wybierali się do lasu na grzyby i nie myśleli o kartoflach. Wałęsanie się między sosnami, olchami, brzozami, topolami czy dębiną, zdzieranie własnej skóry przez korę drzew i drapanie jej przez gałęzie zagajników było przyjemnością, wyzwaniem i kosztem, który się ponosiło bez żadnego gadania. Szukanie, wypatrywanie kozaków, prawdziwków, podgrzybków, gęsich pępków, maślaków, a nawet olszówek, stanowiło nie lada atrakcję. Należało jednak najpierw wiedzieć, gdzie poszczególne gatunki rosną, w jakim lesie, a potem dopiero się wybrać i ich szukać. Cóż, kiedy żaden amator grzybobrania nie zdradzi takich miejsc. Dlatego pierwsze wyprawy to na ogół błądzenie po lesie z pustym koszykiem i zgubienie drogi.
     Do leśniczego Bolesława Olszówki w nadleśnictwie Koszęcin, przyjechał jego szkolny kolega Michał Kania z dziewczyną Maliną Kozacką z Chorzowa. To zaledwie trzydzieści kilka kilometrów...
To była sobota. Już się ściemniało. Michał zaplanował z Maliną, że posiedzą w leśniczówce do poniedziałku. Nazbierają grzybów, porozmawiają z Bolkiem i jego małżonką, Teodozją. Może uda im się jeszcze coś...
     Bolek i Tea przyjęli gości bardzo serdecznie, zwłaszcza, że przyjazd kogokolwiek do leśniczówki stanowił atrakcję dla obu stron. Po powitaniu od razu zabrali się do okazywania sobie wzajemnej  przyjaźni,  zrozumienia i radości. Tyle czasu się nie widzieli. Może z pięć lat... ale nie pamiętali, gdzie i kiedy  ostatnio się spotkali. Okazało się, że to było w ubiegłym roku, też na grzybach, tak, to jednak nie lata, lecz miesiące. Widać dobrze im się wiodło. To nie ważne, ważne, że znowu są razem. Stół w kilka chwil był zastawiony jadłem i piciem. Gospodyni przygotowała pieczeń z dzika z ziołami, także z jelenia, jeszcze ziemniaki, groszek z marchewką i czerwoną kapustę. Czym chata bogata. Michał i Malina mieli szczęście, ponieważ leśniczy coś nie coś upolował... Zanim zabrali się do późnego obiadu, wypili po jednym, aby dzik nie był dziki, a jeleń nie ryczał.
Tea nie jadła, miała dosyć dziczyzny, natomiast Michaś z Maliną świętowali z całego apetytu. Po takim obiedzie można pić, powiedział Bolek. Sądził po sobie. Tymczasem Michał nie należał do takich. W każdym bądź razie dali sobie w gaz i zapomnieli o grzybach. Nawet nie zdążyli się kochać. Poszli spać nad ranem, kiedy grzybiarze wybierają się na prawdziwki i kozaki. O ósmej Malina zerwała się z łóżka i krzyknęła do Michała w sąsiednim pokoju: - Michał, już ósma, wstawaj! Michał obrócił się na drugi bok, ale kiedy jego pani powiedziała, że mają pójść na grzyby, zerwał się na równe nogi i się zachwiał, jakby podłoga była nierówna.
    - O rany - powiedział - jestem na okręcie. Ale boli mnie głowa. Widzę rydze, cukrówki i kozaki...
    - I po co tak się urządziłeś? Idź do łazienki, umyj się w zimnej wodzie, może wrócisz do siebie - mówiła Malina.  
    - W lesie poczuję się lepiej - powiedział.
    Wypili herbatę, wzięli kosz z wikliny i wyszli bez większej dyskusji z gospodarzami. Tea tylko zauważyła:
- Grzyby rosną w nocy a o tej porze śpią, albo są już w cudzych koszach. 
-  Pozbieramy te, które nie śpią - odpowiedziała Malina.
    Spostrzegli, że kiedy zbliżali się do pewnych miejsc, z lasu wychodziło już kilka osób i kierowało się na przystanek autobusowy, albo wsiadali na motor. - Pozbieramy te, których oni nie spostrzegli - rzekł Michał. - Mają pełne kosze, popatrz - pokazała Malina.
    Mimo pesymistycznego nastroju poszli szukać szczęścia.
     Zagłębili się w zagajnik sosnowy, bo w nim właśnie rosły maślaki. Przedarli się przez wszystkie szeregi sosenek, ale maślaków było tyle, co kot napłakał. Nie zniechęcali się, dalej rosły brzozy w kwadracie około jednego hektara. Pod nogami drobne żółte listki, trawa na pół sucha, małe krzewy, nierówności. Pięć kozaków w różnych miejscach... To te niedostrzeżone przez poprzednich zbieraczy. Dalej były łąki i olchy. Tu rosły olszówki. Zbierać czy zostawić? Takie urodziwe, kusiły i mamiły...
 - Nie zbieraj! - ostrzegał Michał Malinę.
 - Odgotujemy i będą dobre - odpowiedziała. I zaczęli się sprzeczać. Pogodziły ich dopiero prawdziwki w odległej dębinie, do której nikt chyba nie dotarł. Wtedy Malina usunęła z kosza olszówki. - Szkoda lasu - powiedziała. Podgrzybków jakoś nie było latoś. Kiedy znaleźli się na przeoranym zagonie, odgradzającym las od drogi, na wypadek pożaru, pozbierali jeszcze kilkanaście gęsich pępków nie wiedząc jak te grzyby nazwać, ale byli pewni, że się nimi nie otrują, i pewnie z cztery prawdziwki pod dębami. Droga ich zwiodła, wyprowadziła za las w zupełnie innym kierunku. Zgubili się. Sądzili, że znajdują się z pięć kilometrów od leśniczówki, gdzieś koło Tworogu... Tymczasem wyszli z boru na wolną, płaską przestrzeń pokrytą ścierniskiem, z dwoma stogami słomy. Jeden znajdował się kilkadziesiąt metrów od nich i ten zauważyli, ale w zasięgu wzroku nie było widać ani jednego domu. Nie wiedzieli też, że w pobliżu biegła polna droga, dosyć uczęszczana. Michał nie zmartwił się tym. Już w lesie coś go napinało jak łuk, sprężało, pobudzało zmysły, zwłaszcza gdy Malina schylała się, by zerwać bedłkę. Teraz to wewnętrzne wzburzenie krwi jakby się wzmogło. Ujął swoją ukochaną delikatnie w pasie i rzekł: - Popatrz, jaka piękna nizina. Tylko ten stóg i my, a za naszymi plecami gęsty bór. Pocałował ją w policzek i poprowadził w pole, w stronę sterty słomy. - Gdzie ty się ze mną wybierasz, co? - zapytała.
- Zobaczymy, czy tam rosną prawdziwki - powiedział całkiem poważnie.
     Malina aż się zachłysnęła ze śmiechu. - Kłamca! - wykrzyknęła niemal. Ale nie protestowała. Poszli wśród sosenek i brzózek samosiejek, aż znaleźli się za ugorem, porośniętym szczawiem, kwitnącym jeszcze czerwono, bo pewnie spóźnionym w tym roku, a przecież spotkali już kwitnący wrzos. Przez ugór weszli na ściernisko.  W pewnej odległości od nich coś się działo i oczy Michała zarejestrowały rowerzystę jadącego przez skoszone, puste pola, ale ten obraz nie został zapisany w świadomości i Michał na razie w żaden sposób nie zareagował na niego, podobnie jak Malina. Epizod nie wart uwagi. Zboczyli trochę z drogi i zauważyli, że w pobliżu znajduje się jeszcze jeden stóg słomy, ale tego faktu też nie uświadomili sobie, był niepotrzebny. Nie zauważyli też, że ów rowerzysta już nie jedzie, lecz stoi i się na nich gapi. Mężczyzna  przy rowerze najpierw chciał zobaczyć w idącej parze znajomych, potem zaciekawił się, co oni będą robić, może idą do drogi, a kiedy zbliżali się do słomianego obiektu, przeszedł przez niego mały dreszcz i nawiedziły sprośne myśli. Zainteresował się tym, co może nastąpić i już wyobrażał sobie, jak tych dwoje głośno się kocha,  z rozmachem, a on patrzy... i nie wie co robić... aż zrywa się z miejsca, wsiada na rower i pędzi do leśniczego, by podzielić się wiadomością... 
     Tymczasem rozpalona prawie do białości para, jak można by  się pomylić, zniknęła za słomianym stogiem. Miejsce zadaszone słomą, owa wnęka, wydawać by się mogło, czekała na gości. Michał przestał kontrolować myśli, nie interesowało go, czy tam są jakieś maszyny, czy może plewy po młocce. Byli już trzy kroki od tego miejsca i Malina odstawiła swój koszyk z grzybami. Nagle zrobił się szum, słoma zaszeleściła, dało się słyszeć groźne mruknięcie i... z głębi niszy wyskoczył dziki zwierz! Rozszalały, przerażony, popędził miedzy nich i przed siebie, najpierw do drugiego stogu słomy, a potem nagle zrobił zwrot i biegł prosto na rowerzystę, zostawiając przerażoną parę, może nie widząc rowerzysty, czy też postanawiając zemścić się na nim za to, że ktoś ośmielił się przeszkodzić mu w miłym wylegiwaniu się w słomie. Rowerzysta, którego dało się zidentyfikować jako Jakuba z Nakła, patrzył na to, co się dzieje i się śmiał. Kiedy wreszcie zauważył, że zwierz jest o trzy metry od roweru i biegnie wprost na niego, rzucił rower i próbował uciekać. Malina i Michał też uciekali, ale w przeciwnym kierunku. Michał nawet krzyknął: - Na drzewo! Żadnego drzewa jednak w pobliżu nie było. Zanim się obejrzeli, zauważyli Jakuba, który  pozbierał się z miejsca i spojrzał za siebie. W tym czasie dziki zwierz był już w lesie, gdzieś między jałowcami, olchami, krzewami malin, krzewinkami czarnych jagód i paproci. Jakub wsiadł na rower i pojechał polną drogą do leśniczówki, gdzie właśnie się wybrał, by porozmawiać z leśniczym o kupnie budulca. Zastanawiał się przestraszony, co to było? „Przecież nie dzik. Wyglądało na barana? Przecież nie jelenia, bo on by się tam nie zmieścił. Wilk, niedźwiedź? Tu nie ma wilków. Niedźwiedzi też nie ma, poza tym one tak szybko nie biegają. Jaźwiec? Za duży. Dziki pies?... Nie będę się zastanawiał. Ale ta para  straciła na tym, nie powiem...” Michał z Maliną też się zastanawiali, co to za zwierzę siedziało w słomie? Oni w ogóle nie byli w stanie wymienić jakiegoś dzikiego zwierza. Coś było, ale co? Gdy ochłonęli z emocji, zaczęli się śmiać. Będziemy mieli co opowiadać - żartował pan narzeczony. - A co będziesz opowiadał? Że chciałeś mnie... Albo że jakiś zwierz nas chciał pożreć? A co to było?
     Zanim wrócili do leśniczówki, Jakub już zajechał do domu.
     Ledwo znaleźli się w obejściu leśnictwa, kolega borowy powitał ich słowami: - Podobno w naszym lesie niedźwiedź grasuje, siedział w stogu słomy i przestraszył jakąś parę, która się pod nim kochała. Czy to nie wy byliście? - zaśmiał się Bolek i kichnął do rękawa. - Opowiadał mi taki jeden... Malina  i Michał  zarumienili się i popa-
trzyli na siebie.
  - Widziałeś kogoś przy nas? - zapytała Malina.
  - Ależ skąd... Przecież myśmy... - Michał przerwał.
  - Ach, ja tylko żartuję. U nas nie ma niedźwiedzi -  poinformował  Bolek.
  - Zaraz, zaraz... Tak, widzę, teraz widzę... Tak, widziałem rowerzystę. Gonił go jakiś dziki kot... czy może łasica... a może dzik? A może nam się tylko wydawało - zastanawiał się głośno Michał.
- Nie rozumiem, przecież to on was gonił! - powiedział kolega 
leśniczy.
   - Nas nic nie goniło. To był ten facet, rzucił rower i uciekał gdzie pieprz  rośnie  - powiedział Michał.
   - No, to coś się tu nie zgadza. Kto kogo gonił? - zapytał Bolek i dodał:  - W tej okolicy są dziki... To może był dzik i on urósł w waszych oczach na potwora. Widzę, że rzeczywiście strach ma wielkie oczy! Czy tak było? - zapytał, ale nie usłyszał odpowiedzi.
     Tego dnia i gospodarze, i goście mieli co opowiadać i z czego się śmiać. Gdy Michał z Maliną wracali z grzybami na poniedziałkową kolację, na ulicę Gałeczki, przypominali sobie poszczególne momenty i zastanawiali się, co to było za zwierzę.
                                                                               1984


 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz