Grzybobranie
Omłoty na
terenach wiejskich przebiegały sprawnie i we wrześniu w tej okolicy chłopi
zboże wysypali już na strychy i spichrze lub odwieźli do punktów skupu. Na
polach pozostały stogi słomy, układane w różnej wielkości kopy, z wnękami na
plewy i niektóre maszyny i narzędzia, jak pługi czy
brony.
Przygotowywano się do wykopek ziemniaków, ale ludzie robotniczej i
biurowej pracy, i amatorzy przygód, wybierali się do lasu na grzyby i nie
myśleli o kartoflach. Wałęsanie się między sosnami, olchami, brzozami, topolami
czy dębiną, zdzieranie własnej skóry przez korę drzew i drapanie jej przez
gałęzie zagajników było przyjemnością, wyzwaniem i kosztem, który się ponosiło
bez żadnego gadania. Szukanie, wypatrywanie kozaków, prawdziwków, podgrzybków,
gęsich pępków, maślaków, a nawet olszówek, stanowiło nie lada atrakcję.
Należało jednak najpierw wiedzieć, gdzie poszczególne gatunki rosną, w jakim
lesie, a potem dopiero się wybrać i ich szukać. Cóż, kiedy żaden amator
grzybobrania nie zdradzi takich miejsc. Dlatego pierwsze wyprawy to na ogół
błądzenie po lesie z pustym koszykiem i zgubienie drogi.
Do
leśniczego Bolesława Olszówki w nadleśnictwie Koszęcin, przyjechał jego szkolny
kolega Michał Kania z dziewczyną Maliną Kozacką z Chorzowa. To zaledwie
trzydzieści kilka kilometrów...
To była sobota. Już się ściemniało. Michał
zaplanował z Maliną, że posiedzą w leśniczówce do poniedziałku. Nazbierają
grzybów, porozmawiają z Bolkiem i jego małżonką, Teodozją. Może uda im się
jeszcze coś...
Bolek i
Tea przyjęli gości bardzo serdecznie, zwłaszcza, że przyjazd kogokolwiek do
leśniczówki stanowił atrakcję dla obu stron. Po powitaniu od razu zabrali się
do okazywania sobie wzajemnej przyjaźni, zrozumienia i radości. Tyle czasu się nie
widzieli. Może z pięć lat... ale nie pamiętali, gdzie i kiedy ostatnio się spotkali. Okazało się, że to
było w ubiegłym roku, też na grzybach, tak, to jednak nie lata, lecz miesiące.
Widać dobrze im się wiodło. To nie ważne, ważne, że znowu są razem. Stół w
kilka chwil był zastawiony jadłem i piciem. Gospodyni przygotowała
pieczeń z dzika z ziołami, także z jelenia, jeszcze ziemniaki, groszek z
marchewką i czerwoną kapustę. Czym chata bogata. Michał i Malina mieli szczęście,
ponieważ leśniczy coś nie coś upolował... Zanim zabrali się do późnego obiadu,
wypili po jednym, aby dzik nie był dziki, a jeleń nie ryczał.
Tea nie jadła, miała dosyć dziczyzny, natomiast Michaś
z Maliną świętowali z całego apetytu. Po takim obiedzie można pić, powiedział
Bolek. Sądził po sobie. Tymczasem Michał nie należał do takich. W każdym bądź
razie dali sobie w gaz i zapomnieli o grzybach. Nawet nie zdążyli się kochać.
Poszli spać nad ranem, kiedy grzybiarze wybierają się na prawdziwki i kozaki. O
ósmej Malina zerwała się z łóżka i krzyknęła do Michała w sąsiednim pokoju: -
Michał, już ósma, wstawaj! Michał obrócił się na drugi bok, ale kiedy jego pani
powiedziała, że mają pójść na grzyby, zerwał się na równe nogi i się zachwiał,
jakby podłoga była nierówna.
- O rany -
powiedział - jestem na okręcie. Ale boli mnie głowa. Widzę rydze, cukrówki i
kozaki...
- I po co tak się urządziłeś? Idź do
łazienki, umyj się w zimnej wodzie, może wrócisz do siebie - mówiła
Malina.
- W lesie poczuję się lepiej - powiedział.
Wypili
herbatę, wzięli kosz z wikliny i wyszli bez większej dyskusji z gospodarzami.
Tea tylko zauważyła:
- Grzyby rosną w nocy a o
tej porze śpią, albo są już w cudzych koszach.
- Pozbieramy te, które nie śpią - odpowiedziała
Malina.
Spostrzegli, że kiedy zbliżali się do pewnych miejsc, z lasu wychodziło
już kilka osób i kierowało się na przystanek autobusowy, albo wsiadali na
motor. - Pozbieramy te, których oni nie spostrzegli - rzekł Michał. - Mają
pełne kosze, popatrz - pokazała Malina.
Mimo
pesymistycznego nastroju poszli szukać szczęścia.
Zagłębili
się w zagajnik sosnowy, bo w nim właśnie rosły maślaki. Przedarli się przez
wszystkie szeregi sosenek, ale maślaków było tyle, co kot napłakał. Nie
zniechęcali się, dalej rosły brzozy w kwadracie około jednego hektara. Pod
nogami drobne żółte listki, trawa na pół sucha, małe krzewy, nierówności. Pięć
kozaków w różnych miejscach... To te niedostrzeżone przez poprzednich
zbieraczy. Dalej były łąki i olchy. Tu rosły olszówki. Zbierać czy zostawić?
Takie urodziwe, kusiły i mamiły...
- Nie
zbieraj! - ostrzegał Michał Malinę.
- Odgotujemy
i będą dobre - odpowiedziała. I zaczęli się sprzeczać. Pogodziły ich dopiero
prawdziwki w odległej dębinie, do której nikt chyba nie dotarł. Wtedy Malina
usunęła z kosza olszówki. - Szkoda lasu - powiedziała. Podgrzybków jakoś nie
było latoś. Kiedy znaleźli się na przeoranym zagonie, odgradzającym las od
drogi, na wypadek pożaru, pozbierali jeszcze kilkanaście gęsich pępków nie
wiedząc jak te grzyby nazwać, ale byli pewni, że się nimi nie otrują, i pewnie z cztery prawdziwki pod dębami. Droga ich
zwiodła, wyprowadziła za las w zupełnie innym kierunku. Zgubili się. Sądzili,
że znajdują się z pięć kilometrów od leśniczówki, gdzieś koło Tworogu... Tymczasem
wyszli z boru na wolną, płaską przestrzeń pokrytą ścierniskiem, z dwoma stogami
słomy. Jeden znajdował się kilkadziesiąt metrów od nich i ten zauważyli, ale w zasięgu
wzroku nie było widać ani jednego domu. Nie wiedzieli też, że w pobliżu biegła
polna droga, dosyć uczęszczana. Michał nie zmartwił się tym. Już w lesie coś go
napinało jak łuk, sprężało, pobudzało zmysły, zwłaszcza gdy Malina schylała
się, by zerwać bedłkę. Teraz to wewnętrzne wzburzenie krwi jakby się wzmogło.
Ujął swoją ukochaną delikatnie w pasie i rzekł: - Popatrz, jaka
piękna nizina. Tylko ten stóg i my, a za naszymi plecami gęsty bór.
Pocałował ją w policzek i poprowadził w pole, w stronę sterty słomy. - Gdzie ty
się ze mną wybierasz, co? - zapytała.
- Zobaczymy, czy tam rosną prawdziwki - powiedział
całkiem poważnie.
Malina aż
się zachłysnęła ze śmiechu. - Kłamca! - wykrzyknęła niemal. Ale nie
protestowała. Poszli wśród sosenek i brzózek samosiejek, aż znaleźli się za
ugorem, porośniętym szczawiem, kwitnącym jeszcze czerwono, bo pewnie spóźnionym
w tym roku, a przecież spotkali już kwitnący wrzos. Przez ugór weszli na
ściernisko. W pewnej odległości od nich
coś się działo i oczy Michała zarejestrowały rowerzystę jadącego przez
skoszone, puste pola, ale ten obraz nie został zapisany w świadomości i Michał
na razie w żaden sposób nie zareagował na niego, podobnie jak Malina. Epizod
nie wart uwagi. Zboczyli trochę z drogi i zauważyli, że w pobliżu znajduje się
jeszcze jeden stóg słomy, ale tego faktu też nie uświadomili sobie, był
niepotrzebny. Nie zauważyli też, że ów rowerzysta już nie jedzie, lecz stoi i
się na nich gapi. Mężczyzna przy rowerze
najpierw chciał zobaczyć w idącej parze znajomych, potem zaciekawił się, co oni
będą robić, może idą do drogi, a kiedy zbliżali się do słomianego obiektu,
przeszedł przez niego mały dreszcz i nawiedziły sprośne myśli. Zainteresował
się tym, co może nastąpić i już wyobrażał sobie, jak tych dwoje głośno się
kocha, z rozmachem, a on patrzy... i nie wie co robić... aż zrywa się z miejsca,
wsiada na rower i pędzi do leśniczego, by podzielić się wiadomością...
Tymczasem
rozpalona prawie do białości para, jak można by się pomylić, zniknęła za
słomianym stogiem. Miejsce zadaszone słomą, owa wnęka, wydawać by się mogło,
czekała na gości. Michał przestał kontrolować myśli, nie interesowało go, czy
tam są jakieś maszyny, czy może plewy po młocce. Byli już trzy kroki od tego
miejsca i Malina odstawiła swój koszyk z grzybami. Nagle zrobił się szum, słoma
zaszeleściła, dało się słyszeć groźne mruknięcie i... z głębi niszy wyskoczył dziki
zwierz! Rozszalały, przerażony, popędził miedzy nich i przed siebie, najpierw
do drugiego stogu słomy, a
potem nagle zrobił zwrot i biegł prosto na rowerzystę, zostawiając przerażoną
parę, może nie widząc rowerzysty, czy też postanawiając zemścić się na nim za
to, że ktoś ośmielił się przeszkodzić mu w miłym wylegiwaniu się w słomie. Rowerzysta,
którego dało się zidentyfikować jako Jakuba z Nakła, patrzył na to, co się
dzieje i się śmiał. Kiedy wreszcie zauważył, że zwierz jest o trzy metry od roweru
i biegnie wprost na niego, rzucił rower i próbował uciekać. Malina i Michał też
uciekali, ale w przeciwnym kierunku. Michał nawet krzyknął: - Na drzewo!
Żadnego drzewa jednak w pobliżu nie było. Zanim się obejrzeli, zauważyli
Jakuba, który pozbierał się z miejsca i
spojrzał za siebie. W tym czasie dziki zwierz był już w lesie, gdzieś między
jałowcami, olchami, krzewami malin, krzewinkami czarnych jagód i paproci. Jakub
wsiadł na rower i pojechał polną drogą do leśniczówki, gdzie właśnie się
wybrał, by porozmawiać z leśniczym o kupnie budulca. Zastanawiał się
przestraszony, co to było? „Przecież nie dzik. Wyglądało na barana? Przecież
nie jelenia, bo on by się tam nie zmieścił. Wilk, niedźwiedź? Tu nie ma wilków.
Niedźwiedzi też nie ma, poza tym one tak szybko nie biegają. Jaźwiec? Za duży.
Dziki pies?... Nie będę się zastanawiał. Ale ta para straciła na tym, nie powiem...” Michał z
Maliną też się zastanawiali, co to za zwierzę siedziało w słomie? Oni w ogóle
nie byli w stanie wymienić jakiegoś dzikiego zwierza. Coś było, ale co? Gdy
ochłonęli z emocji, zaczęli się śmiać. Będziemy mieli co opowiadać - żartował
pan narzeczony. - A co będziesz opowiadał? Że chciałeś mnie... Albo że jakiś
zwierz nas chciał pożreć? A co to było?
Zanim
wrócili do leśniczówki, Jakub już zajechał do domu.
Ledwo znaleźli się w obejściu leśnictwa,
kolega borowy powitał ich słowami: - Podobno w naszym lesie niedźwiedź grasuje,
siedział w stogu słomy i przestraszył jakąś parę, która się pod nim kochała.
Czy to nie wy byliście? - zaśmiał się Bolek i kichnął do rękawa. - Opowiadał mi
taki jeden... Malina i Michał zarumienili się i popa-
trzyli na siebie.
- Widziałeś kogoś przy nas? - zapytała
Malina.
- Ależ skąd... Przecież myśmy... - Michał
przerwał.
-
Ach, ja tylko żartuję. U nas nie ma niedźwiedzi - poinformował
Bolek.
-
Zaraz, zaraz... Tak, widzę, teraz widzę... Tak, widziałem rowerzystę. Gonił go
jakiś dziki kot... czy może łasica... a może dzik? A może nam się tylko
wydawało - zastanawiał się głośno Michał.
- Nie rozumiem, przecież to on was gonił! - powiedział kolega
leśniczy.
- Nas nic
nie goniło. To był ten facet, rzucił rower i uciekał gdzie pieprz rośnie
- powiedział Michał.
- No, to
coś się tu nie zgadza. Kto kogo gonił? - zapytał Bolek i dodał: - W tej okolicy są dziki... To może był dzik
i on urósł w waszych
oczach na potwora. Widzę, że rzeczywiście strach ma wielkie oczy! Czy tak było?
- zapytał, ale nie usłyszał odpowiedzi.
Tego dnia
i gospodarze, i goście mieli co opowiadać i z czego się śmiać. Gdy Michał z
Maliną wracali z grzybami na poniedziałkową kolację, na ulicę Gałeczki,
przypominali sobie poszczególne momenty i zastanawiali się, co to było za
zwierzę.
1984
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz