wtorek, 22 maja 2018

Fabryka Maszyn Elektrycznych

                                     




Fabryka Maszyn Elektrycznych 

Opowiadanie wrocławskie 

Praktykę zawodową uczniowie klasy Icel TPP odbyli w Dolnośląskich Zakładach Wytwórczych Maszyn Elektrycznych, Przedsiębiorstwo Państwowe Wyodrębnione M-5, Wrocław, ul. Pstrowskiego Nr 12, C.Z.P.E., telefony: centrala 50-81; 50-82... telefony do użytku służbowego. Zadzwoń. Dyrekcja: 42-19; personalny: 49-19.
      Miałeś dzwonić. Spróbuj jeszcze raz. Ale ja nie wiem jak to się robi.
      W zaświadczeniu napisano, że L. R. pracował w przedsiębiorstwie od dnia 3. VIII. do dnia 29. VIII. 195... roku w charakterze praktykanta. Podpisał: Szef Biura Personalnego (-) K. Świta (skreślony) pieczątka z nazwiskiem: Winnicki Michał, podpis nieczytelny. Po skończonej praktyce Liwiusz Leoniusz przekazał ten dokument w sekretariacie szkoły we Włocławku.
   Było ich dziesięciu z ukończonej Icel TPP. Dość zgrana paczka, która potrafiła też narozrabiać. Potrafili  przyjaźnić się ze studentami politechniki, ale i toczyć bitwę o miejsce na ziemi przywalonej cegłami. I chociaż nie o to chodzi, miło jest walnąć tego lub tamtego deską z rozbiórki zakładu pogrzebowego z 1935 roku. Nazywali to oddechem. Nadszedł dzień odjazdu na praktykę do Wrocławia.
     Uczeń pożegnał się z rodzicami, siostrami i Henią, która w tym dniu wracała do Inowrocławia. Henia Ubiakówna była w czasie wakacji specjalnym rozdziałem, samodzielną osobą pięknej płci do specjalnych zadań. Nic o niej nie wiedział, nie wiedział, czy ona naprawdę jest mu bliska, czy on jej jest bliski. Mimo to stała się w krótkim czasie źródłem pomysłów, czuł się w jej obecności jak słonecznik  i stała się dla niego sympatią na czas nieokreślony. Wydawało się, że Henia to dziewczyna z kwiatów, dziewczyna jak bogini, ta która sięga do jego uczuć, manipuluje nimi, a może zna lub pozna kogoś innego... Dziewczyna z wykwintnego albumu piękności.
       Chłopcy znają po kilka dziewczyn, jednak on zna tylko tę jedną. Ale zaraz, on przecież zna Stefanię i Halinę... To celowe egoistyczne zapominanie. Henia miała w sobie tyle czaru, w jej spojrzeniu było tyle czułości i uniesienia, że w tej chwili była tylko ona.
   Liwiusz spalał się w sobie, gotował wewnątrz wrzątek. Jej głos pewnego chłopaka powalił, a jego wodził na pokuszenie. Mówiła ciepło, wyraźnie, akcentując niektóre słowa, jakby chciała powiedzieć przez to jeszcze więcej i żeby jej słowa były poezją. To poetka głosu. Patrzył na nią nie mogąc oderwać oczu. Ona trzymała go wzrokiem przy sobie. Co za dziewczyna. Henia ze stolicy północnych Kujaw. Przeżywał  finał wątpliwości i już za nią tęsknił. On jako melodramatyczny aktor, trwający w roli zawiedzionego, okolicznościowego chłopaka dziewczyny z powodzeniem. Zagajnik przygód. Las symfoniczny. A mimo to. A co ze Stenią i Haliną? Podjeżdżały gigantyczne maszyny i ścinały go jak nożyce chwasty. Odgryzały kłody od części podziemnej. Przedtem kilkanaście bursztynowych a może żywicznych kubków... Usta koralowe. Fascynacja miedzą i wiedzą. Ale ciekawa wiedza przekracza granice. Kiedyś w pewnej chwili oboje dymili zapałem. To była zapachowa ciekawość, jak zawsze. Równoważyli namiętność... Szale nie były w równowadze. Duch i materia w jedności. Miotanie ogniem... to spełnienie pragnienia. Aż odłożyli kwortę z wodą ze studni.
     Rozstanie z tylu bliskimi osobami było więc smętne. Za dużo naraz. Dlaczego ludzie muszą się rozstawać? Gorące i serdeczne do widzenia, do zobaczenia, nawet za chwilę, to trudne. Niestety, to będzie bardzo długa chwila. Konieczność wyjazdu zmąciła jego uczucia. Nie było mu tak przykro, to była inna sytuacja, jak podczas pierwszeg w życiu wyjazdu z domu, ale też przeżywał katusze. Udawał, że jest opanowany. Walizkę, którą wczoraj spakował, przywiązał sznurkiem do bagażnika roweru. Starał się być bardzo zajęty tą czynnością, jednak tak naprawdę to bał się odezwać, ponieważ czuł w oczach łzy i nie chciał, aby wypłynęły spod powiek pod wpływem bodźca, jakim mogła się stać ewentualna dalsza rozmowa.
     Spojrzał na swoją rodzinę, jeszcze raz na Henię, ale krótko, bo mógł się przewrócić z rowerem, udawał spokój, uśmiechał się wsiadając, zajmując miejsce na siodełku i kreśląc krzywe.
     – Jedź z Bogiem – powiedziała mama.  – I zaraz napisz – dodał tata.
 – Liwuch, pamiętaj... – usłyszał aksamitny głos Heni.     – Napiszę – tyle udało mu się powiedzieć bez żadnych następstw.„Napiszę” – myślał, „do wszystkich napiszę”, a koła roweru wężykiem kreśliły linie na piaszczystej, wiejskiej drodze.

     Pokiwał ręką.

    Rower nabierał rozpędu. Walizka przechyliła się na bok jakby chciała zeskoczyć, ale nie dała rady. Sznurek za mocno ją trzymał. Jechał w najbliższą przyszłość. Po kilkuset metrach koła wtoczyły się w koleinę i rower zaczął się rzucać, chcąc Liwiusza zwalić na ziemię. Zachowywał się jak nieujeżdżony koń i dalsza jazda została zachwiana przez wykolejoną teraźniejszość. Jego bliscy zostali daleko w tyle, już ich nie widział. Koła roweru kulały się po łące Włodzimierza Polewicza, dalej przez łąkę Malinowskich, obok zabudowań Galewskich na Łomnie, przez Kurzegrzędy, Jastrzębowo, Dąbrowę... Niewolno, nie szybko do Trzemeszna.
     Miejscami „łąkowy asfalt” zwężał się do szerokości nieco ponad pół metra i łatwo można było zjechać na manowce, spaść na łąkę lub do torfnika czyli torfowiska. Były dziury, nie było sęków. Najlepiej jechało się szosą wykonaną z drobnych kamyków, nazywanych szutrem. Już uspokojony zaczął obserwować okolicę. Przejeżdżał obok pola, na którym przed laty rósł tytoń. On z chłopakami nakradli liści, złożyli w stos i liście zgniły. Nie wiedzieli, co trzeba zrobić, aby otrzymać tytoń, a chcieli palić... Teraz kawałek przewiewnego lasu. Właśnie. Liście się rozwiesza na sznurku. Sam ze sobą rozmawiał. Nie będzie przecież mówił do fagotu albo do klarnetu. Ojciec już dzieciom opowiedział jak te instrumenty wyglądają, a nawet jaki mają dźwięk. Instrumenty narysował na kartce papieru.
     Podobały mu się wiejskie krajobrazy, chciał je zwinąć w rulon, były piękne, chociaż znane. Mówi się, że to, co blisko nas, co widzimy na co dzień, z czasem brzydnie i przestajemy zauważać. Kiedy podniósł głowę na dłużej, przyglądając się topolom, wierzbom i akacjom, rower znowu zaczął wariować i przywoływać Liwiusza do porządku. Głowę zaprzątnęły mu aksamitki i macoszki. Przestał się więc gapić, przecież znał te okolice i niech się nie wygłupia.
     Taka melancholia ścieliła się wokół jak roztrząsane siano, taka tęsknota z ostentacją. 
Za światem niewyobrażonym, za światem znanym i pozostawionym... i za czymś, czego już nie ma. Przed nim znana kraina, pełna zwykłości. Nie odjeżdżał na długo, na cztery tygodnie, mimo to nie umiał znaleźć równowagi duchowej.

     Do tego przyplątała się gorączka podróży. Musiał przystanąć i załatwić sprawę pod drzewem.
      Do dworca kolejowego w Trzemesznie dojechał w całości, rad że jest już tu. Zaprowadził rower do przechowalni, z której ojciec miał go odebrać. „Jak tata go odbierze? Będzie wiózł rower na rowerze?
Po  prostu poprowadzi go jedną ręką obok tego, na którym będzie jechał.” Zdjął walizkę z bagażnika.     Przyszło mu na myśl, że rower mógłby sam wrócić do bazy? Gdyby Liwiusz chciał. Nie chciał. Kupił w kasie bilet. Był pierwszy, więc nie stał w kolejce. Miał jeszcze czas, wyszedł z holu i stojąc na kilkustopniowych schodach dworca rozglądał się wokół, jakby spodziewał się zobaczyć kogoś znajomego, spotkać kogoś i porozmawiać. Chciałby. Ale nikogo nie było, nic się nie działo. Leniwe ciepło ogarnęło jego myśli. Naprzeciw skwerek, a na nim studnia z ręczną pompą, obok na wprost ścieżka do miasta, którą też już chodził, obok domu pani doktor Izabeli Halki. W lewo droga do domu albo dokądkolwiek, w prawo do magazynu węgla,  w górę do nieba,  w dół do ziemi... w tył do pociągu, aby jechać w przód.
     Najpierw usłyszał za drzewami stukot kół i klapanie, stukanie kopyt końskich, a potem zza rogu wyłoniła się bryczka zaprzężona w dwa konie. Wysiadł z niej „panicz piękny i młody” (ten był ważny!), może ostatni z kułaków, może już student. Szedł jakby fruwał, unosił się kilka centymetrów nad ziemią. Kucier czyli woźnica zajmował miejsce na przednim siedzeniu. Był od wio i prrr, więc na razie nie opuszczał pojazdu i milczał.
     Za młodzianem walizka sama szła, a on się jej przyglądał z dumą i nieufnością zarazem... czy czasem nie ma zamiaru zwiać do jakiegoś PGR-u albo do spółdzielni produkcyjnej w charakterze udziału fornala... Tak jakby sama... Zatrzymał się w drzwiach wejściowych, zawahał, wejść nie wejść, odwrócił się, spojrzał do tyłu, odsunął się w bok i przepuścił walizkę przodem, potem wszedł. Fala zapachów dopłynęła do Liwiusza pod studnię. „Ten się uperfumował” pomyślał.  Podszedł do okienka i z wielką gracją wyjął portfel. Liwiusz widział, ponieważ z ciekawości podbiegł do schodów. To było jednorazowe. Sama pycha, paw wysiada w przedbiegach. Bażant. Liwiusz zapomniał, że przed godziną był w innym nastroju.
     Powoli i ostrożnie wysiadł z bryczki drugi mężczyzna, właśnie ów kucier, starszy gość o włosach przyprószonych siwizną. Przywiązał lejce do bryczki, pokręcił  korbą, aby zahamować  koła i też wszedł do budynku dworca, ale zupełnie zwyczajnie. Nie odzywał się. „Tak sobie myślałem: Jakie ważne wydarzenia  mogą  mieć  miejsce,  kiedy  wokół nic ważnego się nie dzieje.” Starszy mężczyzna zajął miejsce na ławce w poczekalni.   Po kilku minutach od przyjazdu bryczki, podjechał rowerem nieznajomy z widzenia w spiętych agrafkami nogawkach spodni, oparł rower o ścianę i energicznym krokiem podszedł do kasy. I musiał stanąć w kolejce, ponieważ kasa była jeszcze zajęta przez tego młodziana, który wdał się w wielką dyskusję z kasjerką.
    To Liwiusza zaskoczyło i zdziwiło, że on rozmawia „z taką” kasjerką, wydawał się przecież niedostępny, jak gęste zarośla. Widać, że gość z roweru się wkurzał, ale nie odepchnął tamtego. Liw też by czekał. Taką już ma kulturę, różną, być może średnią. To nic, że podejrzewa go o wykolejone poglądy, o kułactwo. Takie czasy, wszyscy są podejrzani i podejrzewają. I podgrzewają podejrzenia.
     Gdyby Liwiusz ubrał się dość ekstra, to może inni również i jego wzięliby za takiego, co pachnie nadmierną świetnością.  A dziewczyna z kasy może chętnie by pokonwersowała z nim. Spokrewniona z rodziną Liwiusza? To może kuzynka? Tak, ze strony dalszej ciotki Felicji Błasiak z Orchowa. Tego mu trochę zazdrościł. Klasa robotnicza i małorolne chłopstwo nie miewają „strojnych fanaberii”. Wreszcie zrobiło się miejsce przy kasie. „Panicz” się utlenił.  Kolejnym przybyszem był chyba miejscowy „chuligan”, a więc  z Trzemeszna. Bikiniarz.     Buty miał na słoninie, jak to się mówi, zaczesany w plerezę – z tyłu kaczy kuper, namaszczony olejkiem do włosów. Marynarka samodziałowa, jasna w kratkę, szeroka, luźna. Ten się czuł również znakomicie, podobnie stąpał, jakby w powietrzu nie dotykając ziemi, tak się poruszał lekko, niemal tanecznym krokiem. Znowu bażant. Spodnie w kancik, dość krótkie, bo nad buty, spod których widoczne były żółte, w paski skarpetki. „Skąd on ma takie skarpetki?” dziwił się Liw, ponieważ w sklepach takich nie ma. „Jak on to robi, że spodnie mają taki kancik? zastanawiał się. Przecież kanty trzymają się tylko na materiale z wełny”.
 Ludzie może żartowali, a może mówili serio, że tacy goście używają do tego mydła, nacierają nim spodnie od wewnętrznej strony. A kiedy zmokną to się pienią. Spodnie. Kanty się spiorą i jest czysto.
     Elegancik popatrzył obojętnie na rower stojący przed stacją i podszedł do kasy. W tym czasie rowerzysta wziął swoją maszynę  i też postawił na stojaku w przechowalni.
     Zainteresowanie Liwiusza przeniosło się teraz i to dość gwałtownie, na dziewczynę, która  akurat  została  podwieziona  do schodów budynku dworca z czerwonej cegły. Już dwa razy w życiu ją widział. Mieszka w Dąbrowie, w dużym domu w narożniku zakrętu, naprzeciw sadzawki kacerku, mającego pełnić funkcję zapasowego zbiornika wody w razie pożaru, a w którym kąpią się gęsi i kaczki, ale znanego i z tego, że jest to staw czarownic.
     Podobno przed dziesiątkami lat pewien Niemiec hodował w nim żółwie błotne i woził na sprzedaż do Paryża a może do Pragi, kto to wie. Za nimi znajdował się kolejny gospodarz.
    Na zakręcie już w lewo w stronę śródmieścia gospodarstwo rodziców przyszłej żony Zbigniewa Libnera, Marii Dobrowolskiej, którzy mieszkają we Wrocławiu. Właśnie... Zabudowania Peca a raczej Petza, świadczą na niekorzyść gospodarza – są duże i dobrze utrzymane, co może oznaczać, że to również kułak. „Niech będzie, nic mnie to... Natomiast panna jest prima. Zgrabna, ładna na buzi, niebieskie oczy, szatynka. Zwiewna. Szalona w ruchach, czy zupełnie obojętna? Namiętność zamalowana powagą. Alabastrowe policzki. Uciekła malarzowi    z obrazu. Jak ma na imię? Izabela? Eleonora? Julia? Lucyna? Pecówna? Petz...” Cieszył się, że ją znów zobaczył, chociaż ona nie miała pojęcia o jego istnieniu, w ten sposób mógł na chwilę zapomnieć o tym, co przeżył przy pożegnaniu. Bezskutecznie sobie przypominał. Powie jej swój życiorys a ona zaciekawiona jego młodzieńczymi wybrykami, odpowie: spotkajmy się na Mlecznej Drodze. A on, w takich zawiłościach? A ona na to, że ta droga tylko z daleka wygląda na zaśnieżoną. Jest prosta do serca. Wtedy on, że nie rozumie. Wtedy ona, że z takim tumanem się nie umówi.
     „Znam cię urocza od zawsze. Byłaś kiedyś u mnie w nocy. Nie pamiętasz?” W wieku Liwiusza to możliwe. Mogła przyjechać tym swoim powozem na dwóch kołach. Jej oczy udawały, że on jeszcze się nie urodził lub rzeczywiście nigdy jeszcze go nie widziały. Nogi na medal. Należy ogłosić jaki konkurs... Podniecające wypukłości i wgłębienia.
 Wzorzec kobiecej zachęty. W ogóle twarz Maryli pana Adama, tak sobie wyobrażał. Poruszała się jak łania czy modelka. Wszystko miała do podobania.
    Na stację przywiózł ją dwukółką, czyli dokartem, kilkunastoletni chłopak, może brat. Liwiusz zszedł ze schodów, by lepiej widzieć, nie przejmując się natręctwem.
     No nie, uważał, obserwował dyskretnie, a nie nachalnie. Ponownie usiadł na trawie przy studni. Podeszła inna piękna dziewczyna, ruszyła kilka razy ramieniem ręcznej pompy, poczuł na sobie jej wzrok. Polała się wodą, umyślnie pryskała, obejmując kroplami zaczadzonego Liwiusza. Odsunął się nie spuszczając oczu z tej na schodach. Dziewczyna przy pompie szepnęła: cymbał. Ten dziewczęcy urok mógł poczuć się urażony, ale jego to nie brało, on nie odwrócił głowy, by ujrzeć to cudo, wcale nie mniej frenetyczne. On wolał, żeby on ścigał, a nie żeby jego dziewczyna wypatrywała. Taki dziwak. A ta piękność nie widziała świata. Jaka dumna! Stąpa... podnosi lewą nogę, prawą opiera na progu... wejść... nie wejść... Poruszyła biodrami, postawiła drugą... zatrzymała się... Jaka gracja, wyszukane zachowanie czy gra? Odwróciła się. Odwrócił głowę w drugą stronę. Nie patrzył na nią. Gdy zdecydował się spojrzeć na księżniczkę, już jej nie było na stopniach, weszła do środka. Wtedy Liw postanowił, że też musi tam wejść, nie zwracając uwagi na pannę grację.
     Zbliżała się pora odjazdu i pociąg powinien wkrótce przybyć na stację. Jak to zrobić, żeby ona go nie widziała, ale żeby on mógł patrzeć na Izabelę... „Niech to będzie taki epizodzik...” Podróżnych przybywało i hol zapełnił się przyszłymi pasażerami. A Liw już myślał, że będzie sam. Wziął walizkę i poszedł się załatwić do toalety, niezbyt pewien, czy aby zdąży. Dochodząc do tego obiektu, poczuł gdzie się znajduje. To miejsce zawsze było zawstydzające i odstraszające, i jak zwykle opiekunowie stacji przekraczali wszelkie normy niechlujstwa. „Muszę zdążyć...” – Liw zatkał sobie nos, ale go puścił, bo w jednej ręce trzymał walizkę, a druga była mu również potrzebna. Gdy już załatwił pomyślnie sprawę, wyszedł i wmieszał się w tłum oczekujących, którzy zamierzali jechać  w kierunku Poznania.
    Nieznajoma zgubiła się w tym rozgorączkowanym zgromadzeniu. Nie widział też ani „pawia”, ani „elegancika”.
 Pożałował. Konduktor peronowy dziurkował jeszcze bilety i wpuszczał kandydatów na pasażerów na drugą stronę kryzy. Rozeszli się wzdłuż drugiego peronu. Rozlewisko.
 Przez megafon odezwał się niezbyt wyraźny głos: Pociąg osobowy z... do... wjedzie na tor przy pe... dwa i poczeka... o.. tka... puch...     Wtedy się zaczęło. Kandydaci na pasażerów ruszyli z miejsca  i szykowali się do skoku na pociąg.
     Niektórzy zaczęli biec naprzeciw lokomotywy, inni utworzyli szpaler, a każdy chciał mieć ludzi za plecami i stanąć naprzeciw drzwi wagonu. Każdy nauczony wcześniejszymi zdarzeniami na wielu peronach w kraju, wiedział jak się ustawić. Ktoś krzyknął: Jedzie! I wszystkie oczy zwróciły się w stronę trasy do Mogilna. Z daleka zobaczyli szary dym, potem czarną maskę przodu parowozu z trzema białymi oczami reflektorów. Wydawało się, że pasażerowie unieśli się nad peronem i udali w sposób lotny w stronę nadjeżdżającego pociągu, zamieniając się w substancję zwaną parą wodną.     Tfu tfu fuu fuu szuuu szuuszu buch duch, morze much, co za ruch, uch brzęk lęk puf puf i puch... zatrzymałłł... sięęę pociąąąg. Pierwsi kandydaci frustraci zaatakowali drzwi wejściowe do wagonów. Paru ludzi chciało też wyjść, bo to była ich stacja końcowa. No to co, że ich. Niech jadą dalej, ale niech ich nie będzie w tym pociągu, bo są nowi pasażerowie i muszą się wcisnąć. Mieli trudności, mówiąc oględnie. Zaproponowano, że mają się także zamienić w parę, wtedy z łatwością wyparują na peron. Niech biorą przykład z lokomotywy. Para buch i są na peronie. Pieronie. Co tam się dzieje, jacyś złodzieje. Kto to pieje?   Drudzy zaatakowali od tyłu. Ci co byli już wewnątrz, wdzierali się do przedziałów. Korytarz zapełniał się gwałtownie i chaotycznie. Każdy chciał jechać, i to wygodnie, z pośladkami na drewnianych ławkach. Z przedziałów wypchnięto resztki tlenu. Fuuu fuuu szszszuuu... szuch, puch, zuch, zuch... Ziarniste niedopałki węgla ranią oczy, buch. Hau hau hau, co pan miał? Puścili korzenie, cyckali wrażenie... Jakby weszli w dyby i jak nie zrobi się szybki zwrot, zgasili szyby, ja w stronę Gniezna, ja pana nie znam, o napiwek prosi Prot, i do Lecha na golonko, czy woli pan dzwonko? Te fajfurki z farso
durki jadą z górki, tu fasola, tam marmurki, to dla pana panie Władku, jak pan wie, nie mam statku, tylko kajak ze skrzydłami i dwa plendze z powidłami. Proszę ja ciebie, czy ja w niebie, mam coś w garści i kartofle w glebie. Coś mi śmierdzi, kto tak twierdzi? Zabrał mi pan torbę, zaraz dam mu w mordę.

 Co za ciuch, jaki szum, jakie bum, jakiś duch, gdzie mój brzuch, wszyscy ciach, to nie ciacho, ani plaża ani piach, szyba brzęk, para w jęk, jakiś sęk? Co za tłok, zróbmy skok, nie za rok, do przedziału tylko krok, a to smok, wszedł mi w zad, widzę kwiat. Jakem  rada, a on rad? Ktoś się boczy i się tłoczy, moje oczy, a walizka?
   Taka śliska, taka bliska, ona krzyczy, że pożyczy, mnie uciska, no  a w torbie... znowu siorbie nie na temat. Och ta morda, na dwóch morgach, o rety, ktoś mnie trzyma  za  mankiety, czy tu nie ma konduktora, tu jest miejsce już zajęte, zaraz przez to będę chora, usiądę komuś na kolanach, nie wytrzymam tak do rana, proszę siadać, drzwi zamykać, zaraz pociąg zacznie zmykać, jak się zmieszczę, to popieszczę, panie, to jest ławka nie ruchawka, weź pan zaraz swoje grabie, może schowaj w baobabie, on znowu syczy, coś pan się tak nabzdyczył, ach to ten, co obok je  cukinię, przekreślony przez dwie linie, ma dwie córki, na peronie pary szum i chmura, a w portfelu pusto - dziura, bo tuż obok jedzie złodziej, ten ma łapy jak czarodziej, oni wiszą na wagonie, to na pewno jakieś konie, czas już jechać, przecież jedzie, może z przodu ma dwa śledzie, co za stanie, a to dranie, powiem mamie, powiem mamie, może ruszy jak się wzruszy, ależ jedzie, zobaczcie za oknami, coś się dzieje z matołami, ktoś wybucha, to psia jucha, skąd u niego ta dziewucha, tyle kości, ach, on pości, pod żebrami u mnie gości, panie rzuć pan te gnaty i wracaj do chaty albo baty, pan żonaty, ino mi się pan nie rzucaj, bo możesz dostać w laczki, a skąd weźmiesz wycieraczki? Co za cham, co za łupek, ja ci jeszcze dam, nie przy ludziach ty poczwaro, ty koszaro, do choinki, piękna maro, ale  w puszce, trzymam tyłek na poduszce, niech no mi się kto nasunie, najważniejsze, że się jedzie, ciasno trochę, to nie szkodzi, ze sto wiosen będzie, przyjdzie siłacz to pomoże, teraz jakby w oczach dym, czyżby zbliżał się już Rzym? A my z czym? Z masą ciał, ciał bambino, ciał, jeden szał, czy ktoś strzelał, kogut piał, bo on taki, ma dwa baki i się cieszy, on ptak pieszy, coś się chwieje, może tory tu są krzywe, może w kasie banknoty fałszywe, czuję jakiś dziwny swąd, może jest w pobliżu sąd, w takim tłoku jeszcze pali, chyba zgłupiał, świat się wali, weźcie tego tu palacza, bo o sufit go zahacza, moja torba, gdzie się skryła, czy ją szajka jakaś zmyła?  Ale ciasno i gorąco, chyba rozbiorę się do naga, to rozumiem, to odwaga, zaraz zrobię na stojąco... tych co wiszą, tych co stoją, tych co siedzą są tysiące, tych co pierdzą, tych co już się kiszą, niech się boją, jak zające, zaraz strącę do koszyka, a my wreszcie wyciszeni tak jedziemy niechby nawet do jesieni, poruszani przez parowóz, doświadczeniem nauczeni, że najlepiej siedzieć w chacie, może być to przy kominku, zarobimy na herbacie, dosypiemy babci kminku, my w pociągu do Wrocławia, spod Mogilna, w Ciechocinku, w sierocińcu na gościńcu... Taki ruch i pot, kto mnie drapie, a to kot. Jak to kot, zrób w tył zwrot i przez płot, do babeczki, na kolację, na kluseczki i tak dalej, i tak dalej, już nie szalej, lepiej nalej, bo czas mija, w kłębek zwija... i kieszenie  ponabija, karty w grze, ktoś coś z siebie mocno prze, robi szlema a nikogo tutaj nie ma, bo to karty czarodziejskie, jajka wiejskie, kury miejskie, piękna laska. Co za lacha. Ale Laska.
 Laszka. Ciało przy ciele, bez żadnych szpar. Z wielu powodów, kilka rozwodów. Gęstość miodu, od spodu drzwi otwarte, kieszenie wydarte. Natarcie, rozpychanie łokciami, na nogach nogi, miedzy nogami nogi. Pod tyłkami walizki, tobołki, aniołki, człowiek człowiekowi jaki bliski, daleko do miski, na pewno śliski węgorz komuś wchodzi, za krawatkę służy, ale ma pan duży... kawał drogi do swej muzy, bo na świecie jest jak w piekle, coś na głowę panu cieknie, a to dziecko, nic się nie stało, sika sobie z górnej półki, a myślałem że jaskółki, jestem śpiący, zasnę pani na ramieniu, ale pan gorący, czy o spanie panu chodzi, pewnie komuś wódka szkodzi.     Jak wytrzymać taką podróż? Inteligencja w kończynach dolnych,  a zamiast głowy dynia czyli korbol. To za mało. Ludzie krzyczeli, przeklinali, jeden drugiemu groził, po sądach woził, jeżeli się dało odbierał miejsce siedzące, ale też żartowali i po cichu się żegnali, to były miejsca niemnące. Na pośrednich stacjach wchodzili do wagonów przez okna. I tak aż do Wrocławia. I ten co stał, i ten co siedział, i ten co wisiał, i ten co puścił pawia. Na zdrowie! Byle dojechać do celu, panie i panowie. Pasażer za pasażerem, stawał się serem, tym pachnącym i tym domowym, tym chodzącym i tym jak kamień. Co pan powie.     Zdarzył się epizodzik, ze sportu młodzi, wcale nie z Łodzi: W Poznaniu do pociągu wsiadła, czyli wcisnęła się spora grupa sportowców, siatkarze i piłkarze. Miłości malarze. Oni właśnie weszli do wagonu przez okna. Jechali do Leszna. Rzecz może pocieszna.    Mecze, które jakoś odbębnili, natchnęły ich całująco z dziewczynami od piłki ręcznej. Ten tłok im sprzyjał. Tak się roznamiętnili, tak zanurzyli w erotycznych myślach, że zapomnieli, gdzie się znajdują. Zaczęli się całować, a potem zajmować sportem wyczynowym...
 Przynajmniej próbowali. Najpierw były słowa. Gdy już byli gotowi, to jednak nie odważyli się na akt strzelisty.
Strzelali ustami i mlaskali.
    To było trudne do wytrzymania. Słychać pryskające od spodni guziki. Pewien jegomość zwrócił im uwagę, że znajdują się w pociągu, a nie w krzakach. Poskutkowało. Sflaczeli na chwilę, ale to mało, obiecując głośno, że dokonają erotycznego czynu po dojechaniu do celu. Pewnie w chmielu. Dopiero wtedy atmosfera się uspokoiła. Ludzie nagle uświadomili sobie, że jadą. Atmosfera się znów ożywiła. Nawet siedzą i plotkują, są dla siebie wyrozumiali i uprzejmi.     Faceci szukali kobiet, kobiety spoglądały na mężczyzn. Pewnie do tej pory wszyscy byli bezpłciowi. A w międzyczasie znowu to granie w markach, zakamarkach, spór o jakość, kości rzucone, życie sknocone, co pon chcioł od tej kobity, jest pon nabity, czy napity, jak szkop, słomy snop. Stop.    Miasto Wrocław. Smutne, zniszczone, szare. Kawałki obiektów porozrzucane przez siły wybuchu wielu bomb i pocisków. Żywe. Leczące rany. Wciąż wracające do życia. O bogatej historii. Radecki widział tu Józefa Ignacego Kraszewskiego. „Co wiem o Wrocławiu? Znał je Kraszewski.” W akacjach, które już przekwitły, zarośnięte krzewami, trawą i dorodnym zielskiem, zniszczone domy, zakurzone liście jakiekolwiek, ogrody otoczone dzikimi zaroślami, między nimi gruzy, zwały cegieł, kikuty samotności, resztki bólu i gniewu. Wrażenie bardziej przykre, niż parę lat temu w Gorzowie Wielkopolskim. Oddechy oknodołów. Tam tylko dworzec straszył swą resztą jestestwa i zagubione przęsło kolejowego mostu w Warcie. Wielkie ślady wojny, już prawie zapleśniałe, wprawdzie namacalne, ale czy można tu znaleźć swastykę albo żelazny krzyż zasługi? To się rzuca w oczy, jak nigdzie poza Warszawą! Można by napisać kilka fajnych kryminałów.     Wrocław Główny. Wysiadać! Z ulgą wygramolił się z przedziału na peron. Teraz dopiero zaczął myśleć. Jak dostać się do zakładów M-5? Liwiusz usiadł w poczekalni. „Może kogoś z naszej ferajny spotkam? Pewnie też będą wyglądać na zblazowanych, zbankrutowanych i łatwiej się z nimi dogadam i doprowadzę do fabryki maszyn elektrycznych.” Cała ta podróż zaczęła wyłazić Liwiuszowi uszami i bokami. Zmęczenie zamykało oczy. Mętniał.     Długo nie musiał się rozglądać. Przez otwarte drzwi poczekalni zauważył grupę kolegów z Wackiem Bielskim na czele. Znikali po kolei w tłumie. Zerwał się z miejsca i gapiąc się w przestrzeń między szarymi, stalowymi konstrukcjami dworca, chciał dostrzec swoich kolegów. Podbiegł  i z daleka zawołał:
     – Cześć goryle! Obejrzał się Stasiek Nakwas.
     Powiedział „cześć” i poszedł dalej. Liw poczuł się obrażony i wkurzony, ale szybko przyłączył się do nich, bez zbędnej paplaniny, zadowolony jednak, że są razem.
     Przywitał się z nimi w marszu i pruli dalej w przyszłość. Gdy już znaleźli się za dworcem, Wacek jako przewodnik klasy, przemówił:
     – Drodzy parafianie, nic nie wiemy. Nie wiemy w jakim kierunku  i czym się udać, aby trafić do Fabryki Maszyn Elektrycznych. Ale mam projekt, czyli propozycję. Wybierzemy delegację, która odszuka fabrykę i nas tam zaprowadzi. Po co mamy się wszyscy męczyć. Zaczekamy a nasz delegat załatwi co trzeba.
     – O, widzisz – powiedział kochany minister od majstrowania, Zdzichu Większy
     – Racja – dodał Liw. – Walizy są coraz cięższe.
     Wrocław, Wrocław... Duże miasto. Jak duże? Obszarowo pół świata. Tyle o nim słyszeli, a niektórzy już je widzieli. Strasznie stare... zabytkowe, rozwalone, zawalone, było zbyt rozzuchwalone. Ale nie zmieni nazwy jak Katowice. Czekające na budowniczych. Zapewne dla wielu ukochane i cudowne. Nareszcie je Liwiusz ujrzał. Tu był Kongres Pokoju... Jest wielka hala widowiskowa, stadion olimpijski, zabytkowe, zniszczone Stare Miasto. Tajemnicze miasto nad Odrą. „Ach, jak odpoczniemy, wszystko będzie wyglądać zupełnie inaczej, zachęcająco. Zwiedzimy je... Musimy tylko się wyspać.” Na razie ich  myśli leżały w gruzach, razem z gruzami domów, zajmując wolne place i skwery.
     Delegacyjny wywiad, który szybko wrócił, zabrał ich z dworca na trasę prowadzącą do celu. Rozglądali się. Jednak nie całe miasto powalone, chociaż nie klęczało, rozbite i posiniaczone, a ilu tu ludzi już mieszka! Mijali piękne, stare domy i budowle. Coś podobnego.  A zdawało się... Tramwaje zatłoczone i nie potrafili do nich wejść. Szli więc pieszo aż do mety. Ludzie walili do roboty. Oni byli najważniejsi, praktykanci mieli czas.
   Tuż przy budynku administracyjnym czekał na nich Rysiek minister informacji, o zmyśle organizacyjnym, czyli  Muszyński.
      – No, stary, skoro tu już jesteś, to co wiesz? – zapytał przewodniczący Rogucki.
      – To jest właśnie fabryka M-5 – odpowiedział Rysiek.
      – Na pewno? – żartował Nakwas.
      – O, kochany, o tym się wkrótce przekonasz – odparł Muszyński.
     – Musicie wiedzieć – mówił dalej – że tu jest bałagan, nie ma żadnej organizacji, nikogo nic nie obchodzisz. A może jest porządek, ale my go nie widzimy... na tylu ludzi... Spałem przez noc w portierni, bo chcieli mnie wysłać do jakiegoś  hotelu,  ale powiedzieli zaraz, że tam jest burdel, szczury i kradzieże, to się nie zgodziłem. Jak ruszymy gromadą, to może będzie inaczej.
   Weszli do dużej sali, gdzie było pełno wiary studenci z Politechniki Gdańskiej i Wyższej Szkoły Inżynierskiej ze Szczecina, uczniowie z różnych techników. Kolejka jak cholera, a jeszcze zebranie, szkolenie bhp... „Jak my to wytrzymamy...” Ludzie z Włocławka wtopili się w tłum. Okazało się, że kupą też nic nie można załatwić, jeśli druga kupa jest większa. Swoje trzeba odstać i odczekać, nie ma rady. To i tak wspaniale, że chcą ich tu przyjąć. Obiecali, to chcą.
     Po kilku godzinach dowiedzieli się wreszcie, że już są na praktyce. To znaczy załatwili formalności i nikt już nie mógł powiedzieć, że ich stąd wyrzucą. Za wstawiennictwem ministra Ryśka, otrzymali  pokoje  w  internacie  technikum mechaniczno-elektrycznego. Muszyński powiedział w biurze, że do hotelu robotniczego nie pójdą i ważna osoba zgodziła się na internat. W ogóle, jak się tak zastanowić, to ludzie są tu uprzejmi i życzliwi, a że mają huk pracy i nie nadążają, i występują różne braki, to już inna para kaloszy. Zamieszkali w tych samych salach, co wcześniej ich koledzy z klasy. Otrzymali pościel. Kilka minut później naród spał, słychać było tylko pochrapywanie, jakby pobrzękiwania szablami. Z niektórych delikwentów wychodziły marzenia senne i spacerowały między łóżkami. Po trzech godzinach obudził wszystkich wielki hałas. Okazało się, że druga grupa praktykantów nie otrzymała pościeli, bo zabrakło. I oni tak hałasowali wrzeszczeli i przeklinali, nie przejmując się kolegami z Włocławka.
     W końcu kierownik internatu coś załatwił i pogoda się poprawiła. Przestało padać. Spać już się nie dało.
 Wobec tego cała dziesiątka zabrała się do żarcia. Każdy wyjmował z walizki, co miał i pałaszował aż mu się uszy skręcały. To były bardzo ważne i niemal dostojne chwile, przynajmniej na początku. Być głodnym i być sytym dwa różne stany fizjologiczno-fizyczne.
    Jak już zaspokoili pierwszy głód, niektórym zachciało się prostackich żartów. Najpierw Liwiusza coś kopnęło, może Polewicza gniady. Uderzył pięścią w stół bez żadnego powodu i się śmiał jak do sera. Prowiant podskoczył, a Wacek spadł z krzesła, bo siedział na brzegu i się przestraszył. Ktoś błyskawicznie zareagował rzucił w Liwiusza  pomidorem. On oddał mu tego pomidora, nie wiedząc czy dobrze strzela. Inny dowcipniś, ale kto? Rzucił w Bartka jajkiem.
     I tak grali skacząc  z a2 na b5, z g8 na h4, z c3 na e5... Ludzie zaczęli kląć, chodzić po pokoju, udawać różnych idiotów. Trwało to ładnych kilka minut. Stół i podłoga wyglądały jakby ktoś wymiotował, a prawie wszyscy byli zapomidorowani i zajajczeni.Kiedy duch niesforności opuścił salon zmartwili się tym bałaganem.  Posprzątali jednak solidarnie stół i podłogę, i wymyślili następny punkt programu: zobaczyć Wrocław i nie umierać! Tu nie było zgodności. Całą dziesiątką nie da się w sposób niezauważony włóczyć po mieście, mogliby łatwo podpaść.
     Mogliby zatarasować ulice, zwłaszcza te, gdzie leżą gruzy i nie ma chodnika. Wyszli więc grupką z Władkiem, który powiedział, że zna trochę Wrocław. Ale ile to jest, to trochę? Zapalili po sporcie i udali się najpierw na piwo. Doczekali się też tramwaju nr 13 i tym pojazdem do PDT... Zamierzali nim jechać i udało się, chociaż był przeładowany, że zabrał ich z wielkim trudem. Wiózł i wiózł. Pierwszym obiektem, który zadziwił ludzi z daleka, był olbrzymi, stary gmach sądu.
     – No, tu pewnie jak wydadzą wyrok, to mucha nie siada, dożywocie jak ta lala – któryś z chłopaków raczył się odnieść do obiektu.
Kiedy ten gmach się im ukazał, wszystko inne schodziło z ich oczu. Nigdy wcześniej nikt z nich takiego giganta nie widział. Ani w Gębicach, ani w Gorzowie, ani we Włocławku, a w Nowym Jorku nie byli.
Zanim zaspokoili swoją ciekawość i przestali się gapić, tramwaj zostawił sąd gdzieś z tyłu. Wysiedli przed PDT-em i tu znowu czekali na pojazd elektryczny na szynach. – Jedziemy – powiedział Waldek Dębowy, gdy tramwaj stanął na wyznaczonym miejscu. Znowu chmara ludzi, że strach się wciskać w ten tłum.
     – Najpierw musimy wejść –  powiedział Wacek
    Ponowili swój trud i jakoś się załadowali. Na następnym przystanku pewien biglarz zaczął się rozpychać. Nawet przepraszał, ale Wacka to zdenerwowało i swoim basowym, zdecydowanym i poważnym głosem powiedział:
     – Czego się pan pchasz, widząc że jest dosyć ciasno! Biglarz też się zdenerwował. Wykonał przy głowie Wacka taki ruch swoją makówką, jakby chciał go uderzyć. Wacek postawił mu się w sztorc:
     – No, no, bez zaczepek! Zaraz po wypowiedzeniu tych słów, na wszelki wypadek, przedostał się do swoich na przednim pomoście, żeby gościa mieć z głowy. Ten „łokciowy” nie wyglądał na wrocławiaka. Widząc Wacka jak „odjeżdża”, uśmiechnął się i pokiwał mu ręką. Wysiedli przy Hali Ludowej.
      Waldek się chwalił:
    – W tej hali odbyła się Wystawa Ziem Odzyskanych. Byłem, widziałem, mówię wam, wspaniała, jak na mój pierwszy raz i powojenne czasy. To zaledwie kilka lat po rozwaleniu miasta i już wystawa. Trzeba się pokazać... O, ta iglica jest pamiątką. Trochę dalej cztery kopuły. Też piękne, prawda? Po drugiej stronie wesołe miasteczko z diabelskim młynem i karuzelą,  ale zwykłą, i w ogóle... – zakończył wystąpienie. Kwiat młodzieży bawił się na całego. Biglarska muzyka, dopasowana do butów na słoninie, do plerez, samodziałowych marynarek, kolorowych krawatów, pstrych skarpetek i spodni w kancik, nieco przykrótkich i wąskich. To był również ich gust i smak. W każdym razie bażanterii dużo. Słoninowcy kwitli, rzucając pety pod nogi bliźnich.
     – Słuchajcie, musimy się przejść przez Most Grunwaldzki – powiedział nagle Liwiusz. Chłopcy spojrzeli na niego jak na chcącego.
     – Zachciało mu się mostu – rzekł Muszyński.
     – Słuchajcie. On jest zupełnie inny niż ten we Włocławku. Krótszy – mówił Radecki nie rezygnując z namowy. – Ten we Wrocławiu przekazano do użytku w 1910 roku, a we Włocławku... Chłopcy milczeli. – Nie wiem. We Wrocławiu na pewno nie jeden raz spacerował przez stalowy Most Cesarski Józef Ignacy Kraszewski...
     – A we Włocławku wiele razy chodziłem po  moście z moją dziewczyną – ironizował Zdzichu Większy.
   – Na pewno kiedyś też ktoś będzie o tym wspominał. Wiem nawet, kto. Liwiusz w swoich dziennikach, czy jak on te zapiski nazywa.
     No i się przeszli.
     – To nic wielkiego – Muszyński po drugiej stronie mostu, śmiali się i radzili, aby Liwiusz notował.     Nadszedł czas, że należało wracać.     – Co będziemy jeszcze oglądać? – zapytali Władka. – Możemy pojechać na Krzyki – zaproponował.
     – Krzyki już mieliśmy – przypomniał Większy.A człowiek, który miał auto, pytał:     – Kto jedzie na Krzyki? Proszę bez hałasu! Nie drogo!
     Wsiedli do tramwaju. Na auto nie było ich stać. Poza tym we Włocławku nie ma tramwajów, muszą się najeździć we Wrocławiu. Piosenka o Wrocławiu, jakoś tak szła: „...Mkną po szynach wrocławskie tramwaje”... „ulic sto”... Ale muzykalni, raczej nie... Nikt z nich nie znał całego tekstu piosenki, chociaż melodię, owszem.     Zrobiło się późno. Wlekli się dość ociężale do miejsca zatrzymania. Do ulicy Młodych Techników szli ulicą jezdnią, która praktycznie nie istniała, nie było chodników, nawet jednego całego domu, same gruzy. Czuli ciężar i zapach wojny, zaduch spalenizny, staroci, wietrzejącej, przerażającej przeszłości. Tu można było się wywalić na niewypał, przewrócić na fragment muru, znaleźć kość, zastanawiając się, czy to fragment człowieka, jedna z 206, a może gdzieś pod gruzami leży armata, pistolet gotowy do strzału i można by... się wykopyrtnąć, wybuchnąć i świeczkę zdmuchnąć. Ulica, na której mieszkali była w lepszym stanie. Nie tylko grunt, ale stare płyty chodnikowe  i cegły w stertach gotowe do odjazdu. Wojenna majolika.
 W notatkach, które Liwiusz sporządził we Wrocławiu, w ostatnią sobotę i w czasie praktyki, napisał:
„Sierpniowa praktyka dobiegła końca.Przez miesiąc codziennie przebywaliśmy siedem godzin na praktyce  w M-5 we Wrocławiu. Pierwsze wrażenie sięgało horyzontu. Tu wojna już dawno została zgaszona. Olbrzymie hale fabryczne już w całości, po remoncie, wielkie maszyny elektryczne prądu stałego i zmiennego, jakich dotąd nie widziałem, budowane od podstaw, a nie remontowane...
 Nie sądziliśmy, że coś tak wielkiego może w ogóle istnieć. Tu zobaczyliśmy inny świat. Elektryczny. Zapoznaliśmy się z kilku wydziałami, w tym z wydziałem pakietowania blach do budowy stojanów i wirników oraz tworników silników i prądnic elektrycznych, wykonywania cewek uzwojeń i uzwajania maszyn, to jest wsuwania boków cewek do żłobków maszyn, obsługiwaliśmy urządzenia do nawijania cewek i gięcia szyn miedzianych do maszyn elektrycznych. Oczywiście, najpierw przyglądaliśmy się zaciekawieni i nieśmiali, a pracownicy sądzili, że jesteśmy powietrzem. W zasadzie tylko majster nas zauważał.
     Na początku wykonywaliśmy proste roboty, jeżeli pracownik nam zaufał i chciał nas czegoś nauczyć. Po tygodniu wykonywaliśmy próbne uzwojenia, męcząc się z formowaniem cewek pod okiem fachowca, wkładaniem preszpanu i uzwojeń do żłobków.
   Ale był też czas na lenistwo, gdy nikt się nami nie interesował. Wtedy wychodziliśmy za hale fabryczne, w jakieś krzaki i zielska  i tam się opalaliśmy. Zielska były przepastne. W nich zarośnięty złom wojenny, już niegroźny, na razie nikomu nie przeszkadzający. Pośród stert jeszcze nie uprzątniętych cegieł, różnego żelastwa z konstrukcji nam nieznanych, można było znaleźć różne rzeczy. Znalazłem zardzewiały odłamek pocisku. Grozę wywołał w nas szkielet ludzki. Co z nim zrobić? Próbowaliśmy wyjaśnić sprawę, ale się baliśmy jak nie wiem co. Mógł pochodzić z lat przedwojennych? Czy tu był cmentarz? A może to żołnierz... Zostawiliśmy go do odkrycia innym, odsłaniając tak, aby był widoczny, co wymagało powyrywania zielska  z okolicy. Po kilku  dniach  szkieletu  już  nie było  i nie pisano o tym w prasie. Tajemnicza sprawa. Lepiej do niczego się nie przyznawać, nikomu niczego nie opowiadać. Zdania były podzielone. Gdyby było nas tylko dwóch to mogły być dwa zdania, a tak było z osiem... A jeszcze zachciało się niektórym makabrycznych żartów, wzajemnego posądzania o morderstwo.     Internat technikum elektrycznego przy ulicy Młodych Techników 58, gdzie znajdowała się również szkoła. Obiady jedliśmy w zakładowej stołówce, natomiast śniadania i kolacje robiliśmy sobie sami. Przeważnie chleb ze smalcem, topione sery, pomidory, czarna kawa z mlekiem i cukrem. Woda w kranach zimna, ale po co ciepła, przecież było lato. Szare mydło, jakim dysponowaliśmy, potrafiło zmyć także olej, ale w razie oporu, stosowaliśmy sodę kaustyczną. Ta dla smarów była bezwzględna.
     Niestety, w razie zadrapania albo zranienia, także i ciało przenikał ostry ból wynikający z działania sody. To postępowanie środka kaustycznego nikomu się nie podobało, ale należał do użytecznych i był stosowany.
     Tramwaje zawsze były zatłoczone i zdarzało się, że zwisaliśmy jak
winogrona, trzymaliśmy się uchwytów, z jedną nogą na stopniach wozu, nie płacąc za bilet, ale gdy dotarł do nas konduktor, żądał biletu, próbował też wciągać nas do wozu, co na ogół się nie udawało.
     Spotykaliśmy wielu Greków zarówno na ulicy, jak i w tramwajach, w fabryce i w sklepach. To byli ci, którzy uciekli z Grecji przed represjami wojskowej junty, która obaliła poprzedni ustrój.
     Nie wiem, jacy są Grecy obecnie, ale ze względu na historię, mitologię i literaturę, widziałem w nich starożytność. Budziły w wielu zainteresowanie. Szukałem Sokratesa... Chodził między nimi i Homer, i Platon, Diogenes... Dość łatwo można tu znaleźć kości i ślady działalności komendanta twierdzy w postaci milionów ton zmiażdżonych domów przez pociski armatnie i wybuchy. Naprawdę wspaniałe miasto legło jak kłoda rozłupana piorunem. Chodziliśmy codziennie, coraz bardziej naszą i sąsiednią ulicą, na których leżały gorzkie żale i smutek, tu nie było ani jednego całego domu. Wolny był tylko środek jezdni. Naliczyłem takich ulic chyba z osiem. Z gruzów wystawały kawałki murów, kawałek komina, żelazna lub drewniana belka, kikut znaku drogowego, rosły też już zielska. Władek powiedział, że to nie tak jak w Warszawie. Tam Niemcy obrócili              w gruz całe miasto. Wyróżnił się w tym jeden z największych zbrodniarzy... Tak nienawidził powstańców. Władek nie pamiętał, który, ale we Wrocławiu... Tu generał Herman Niehoff był komendantem twierdzy. Kto wie, który to? Sparta po wojnie. To mogłoby być suche koryto rzeki. W ogóle miasto, które jest doprowadzone do stanu średnio 0,6, podnosi się i  chce znów być wielkie..
  Te ogromne zwały ludzkiej nienawiści działały przygnębiająco. Nie wyobrażaliśmy sobie takich skutków ludzkiego upadku. Niektórzy z pracowników mówili, że Rosjanie niszczyli miasto z nienawiści do nazistów, a naziści, żeby nie oddać miasta w dobrym stanie. Trudno się dziwić, ale którym?
     Determinacja, wściekłość i burza zmysłów. Stałem czasem i patrzyłem w tę przeszłość ludzkiego zacietrzewienia, patrzyłem w ulicę zasypaną trupami domów, efektami ludzkiej chciwości. Moje myśli też były zgruzowane. To wojenne tornado trwało we mnie.
  Żeby się nie stać z tego powodu tylko stertą zdruzgotanych uczuć, pomyślałem, że te cegły mogłyby być zużyte do budowy nowych domów. I ktoś powiedział, że są...
       We Wrocławiu mieszka Feliks Zarzecki z Łogąbek.
Spotkaliśmy się przypadkowo na ulicy. Jak to możliwe? Nigdy bym nie pomyślał. Takie wielkie miasto o trzech wielkich dzielnicach Krzyki, Fabryczna i Psie Pole, jest jeszcze Śródmieście na poziomie zero, i Stare Miasto jako nizina... i dwóch gości z małej wsi, którzy  nigdy nie spodziewali się, że mogą się tu spotkać, którzy nie widzieli się kilka lat, nie utrzymywali ze sobą żadnych kontaktów i może z raz w życiu ze sobą rozmawiali, nagle  się  rozpoznają  w  zupełnie innym
świecie. Jak ci się podoba Wrocław, żartował Feliks. To był żart, ironia? Feliks wiedział o wiele więcej o pokonanym mieście. Dociekał, dlaczego doprowadzono je do takiego stanu. Od kolegi wojskowego i rosyjskiego kaprala, dowiedział się, że to był, przecież zaledwie kilka lat temu, Festung Breslau. Wyznaczono szereg miast jako miasta zaporowe dla nadciągającej Armii Czerwonej. Obroną miasta dowodził Karl Hanke. Zginęło przez niego ponad osiemdziesiąt tysięcy cywilów, nie  tylko  Niemców,  ale  i Polaków... Wiesz, gdzie jest plac Grunwaldzki? On tam wybudował lotnisko, na miejscu pięknej dzielnicy. Budowano je pod latającymi pociskami i spadającymi bombami. Ginęli ludzie. Co zbudowano, to pociski podziurawiły. Życie ludzkie nie miało znaczenia. Wreszcie Hanke ogłosił ewakuację, Rosjanie zajęli krwawiące ruiny. Niehoff je poddał. Poddał gruzy. Zaledwie dziesięć tysięcy budynków zostało, reszta ponad trzydzieści tysięcy obróconych zostało w stan zupełnego zmielenia. A wiesz, kiedy Hanke uciekł, z groźnego zbrodniarza wylazł tchórz, Niehoff zapewnił mu samolot. Zresztą, co nas to już obchodzi. Feliks się uśmiechnął. Wyjechałem na zachód pięć lat temu, gdy byłem już gotowym gościem do żeniaczki, ale tego kroku nie zrobiłem. W takich czasach... Zapraszam cię do mojego mieszkania, chyba masz czas? Mieszkam na Krzykach w kawalerce. Mieszkanie jednopokojowego z łazienką, ale wygodne. Gdy dotarli na miejsce, w domu wyjął ćwiartkę wódki i pokroił pęto kiełbasy w talarki, wsypał na talerz.
     Wypiliśmy ćwiartkę czystej. Mówi się, że świat jest mały. Pewnie tak. A pijąc powoli i przywołując inną rzeczywistość, opowiadałem, jak jest wytwarzany prąd elektryczny, a Feliks opowiadał, jak się buduje wagony i z kim on się kocha. Śpiewaliśmy wreszcie miękkimi altami, co mężczyznom się nie  powinno  zdarzyć,  intonowaliśmy marsz saperów, jakbyśmy chcieli wylecieć w powietrze, po saperach ryczały w nas złote lwy... To jednak nie mogła być jedna ćwiartka. Jeszcze się nie ożenił... chociaż jest akurat do małżeństwa, ciekawe.
     Nie narzekał. Czuje się wolny. Wieje, kiedy chce i gryzie, kiedy ma ochotę. To był tylko ten jeden raz. Przodownikiem pracy też raz był i żartował, że jeszcze może zbudować wagon dla siebie, już rozmawiał dyrektorem pafawagu, ale dyrektor zapytał go, po co mu wagon? Gdzie on nim będzie jeździł? Musiałby posiadać jednostkę napędową, i na kołach gumy, bo pojedynczego wagonu na tory nie wpuszczą. Jak zmieścić jeden wagon w rozkładzie jazdy, to kolejny problem.     Mogę nawet powiedzieć, że świat jest do obejścia na piechotę, bo na trzeci dzień pobytu w tym wielkim mieście o ulicach leżących w ceglanych szczątkach, przed restauracją, w której byłem z kolegami na oranżadzie i potem sam jeszcze się wałęsałem i przechodziłem obok tej knajpy, spotkałem Bogdana Kamassę z Łogąbek. Też najpierw zdziwienie, czy to ty, a może nie ty... Przywitaliśmy się serdeczniej, niż gdyby to było w naszej rodzinnej wsi, w której Bogdan latem wystawiał w oknie radio i grał w południe na całą wieś, a dzieci przybiegały słuchać muzyki, zwykle akordeonowej na swojską nutę. Powiedziałem mu, dlaczego tu jestem. To było tak, że Bogdan zobaczył Liwiusza przez okno. Wyszedł z lokalu, aby się przywitać i pogadać. Mówił chyba całkiem serio, że urządzili sobie z kolegami konkurs obżarstwa. Właśnie zamówili planowane dania, wynikało to ze słów Bogdana. Z czymś takim jeszcze się nie spotkałem. Jeść, jeść żeby wygrać...
  Bogdan jest na filologii rosyjskiej na uniwersytecie we Wrocławiu. Po okazaniu radości ze spotkania, w czym obaj brali szczery udział,   również chciał powiedzieć kilka słów o przeszłości miasta, zanim mogliby dojść do innych spraw. To mówisz, że jesteś we Wrocławiu, powiedział. Mówię, odparłem. To powiem ci, że jesteś w szczególnym mieście. Pewnie dziwisz się, skąd tyle rozwalonych domów?
 Wojna tu się srożyła, odparłem. Właśnie. Jak cholera. Wrocław skapitulował na czwarty dzień po upadku Berlina. Wyobrażasz sobie, wytrwał dłużej niż stolica hitleryzmu. Popatrz, jak się ten gauleiter Hanke cholernie długo bronił. Jak już było po wszystkim, to nasi zwycięscy przyjaciele brali, co się dało i wywozili. Trudno się dziwić, to oni wywalili Niemców... Na razie nie ma co oglądać. Ostała się Hala, i to spod niej Hanke zwiał samolotem, jest kawałek uniwersytetu, może kiedyś  ci pokażę  odnowioną  aulę Leopoldina, ale  nie  wiadomo czy zdążą ją odnowić do ukończenia moich studiów. Jak chcesz to się umówimy na jakiś dzień... a mam ci ja nieco wolnego, bo ja tu w wakacje trochę pracuję. Mam stypendium, ale każdy grosz się liczy. Jestem protokolantem w miejskiej radzie, a jak nie ma nic do pisania, to roznoszę listy. Wyobrażasz sobie? Już poznałem Psie Pole, ale mówię ci, psia robota. Co ci będę mówił. Jak tu znaleźć adresata w takich rumowiskach...
     Wreszcie rozmowę zakończyliśmy stwierdzeniem, że musimy się spotkać osobno, koniecznie, niebawem. Bez ustalenia terminu...
     Połowa paczki klasowej wybrała się też do opery na „Cyganerię” Giacomo Pucciniego, napisaną w 1896 roku. Jak wietrzyk, melodyjna, aktorsko zabawna, o życiu balzakowskiej grupy artystów, żyjących swobodnie i nie pruderyjnie. Piękne soprany i basy. Podobał się nam teatr jego wystrój, elegancja... Opera wodziła nas po zupełnie innych czasach. Ładna muzyka (najważniejsza), ale słów w ogóle nie zrozumiałem i tylko domyślałem się, o co chodzi w akcji tej muzycznej sztuki. To moja pierwsza w życiu opera, jaką obejrzałem.
     Oczarowany muzyką, wchodziłem na scenę między aktorów i grałem razem z nimi, śpiewając swoją partię solową. Oczywiście w wyobraźni, która otwarła kilka różnych pomieszczeń.
     Zakład urządził też wycieczkę pod Górę Sobótkę. Pojechaliśmy otwartymi, ciężarowymi samochodami. Część wiary siedziała na krzesłach, ale niektórzy stali i trzymali się bocznych klap i drewnianych listew bocznych ciężarówki, nadbudowanych nad pakę. Trzęsło nami jak choinką, ale śmialiśmy się z tego. Wycieczka polegała na tym, że ci, którzy byli pracownikami, nie wspinali się na żadną górę. Wyciągnęli z kieszeni wałówki, półlitrówki gorzały i ucztowali. Razem z dwoma monterami wspięliśmy się na Sobótkę. To była moja pierwsza góra.
 Zobaczyłem Wrocław, bo tak mi podpowiedział monter z wydziału budowy pakietowych części maszyn elektrycznych. Z niej lepiej widać. Ale tych podchmielonych nie ujrzeliśmy. Po kilku godzinach spali. Na szczęście dla wszystkich wracali prawie trzeźwi. A kierowca jechał wolniej, jakby bał się, że któryś z nich może wypaść z paki. Mało rozmawialiśmy. Tych obcych ludzi nie dotykaliśmy ani słowem. Nie zamierzaliśmy się narażać na szwank.
 Jeszcze daleko było do czasów, gdy w takich okolicznościach agresywni i nieuregulowani psychicznie młodzieńcy wybuchali jak petardy...  Najczęściej przebywałem w towarzystwie kilku kolegów i razem wychodziliśmy do miasta. Pod koniec praktyki ta większa grupa z kolegami  z innej szkoły urządziła  sobie popijawę, w trakcie  której jakiś demon wlazł w towarzystwo i zaczęli chuliganić. Zaczęli skracać perspektywę najbliższych dni. Jakby chcieli wysiąść na wcześniejszej stacji nie myśląc o tym. Bili się z praktykantami z jeszcze innej budy, czy też może ze studentami ze Szczecina. Nikt nie wie dokładnie. Uważali, że to tak na niby. Na niby.   Bili się deskami, walili w ściany butelkami po winie. To było groźne. Przynajmniej tak wyglądało. Czy ktoś zaczął? Kto? Za takie draki szło się do izby wytrzeźwień, a po powrocie do świadomości wylatywało się ze szkoły i wykonywało prace wychowawczo-pożyteczne. Więc jednak się myliłem...
     Nie wiem, jaką kto odegrał rolę, bo wyniosłem się jeszcze przed awanturą. Opowiadali o niebezpiecznej wojnie Wacek Bielski, Zdzichu Większy, Janek Kolor, Bartek Wieloch, Waldek Dębowy... Wszyscy szybko się ze sobą pogodzili, ponieważ rzekomo bardziej udawali, że się biją, niż było to na serio, ale przykrości mieli, ze względu na hałas i jednak kilka sztuk poturbowanego sprzętu. Załatwienie tej sprawy, doprowadzenie miejsca do porządku, to było ambitne zadanie, wydostające się z obawy o ostre konsekwencje. Nigdy nie znalem z tej strony moich przecież bardzo fajnych kolegów. Może ich ktoś zatruł? W gromadzie często można spotkać się z jednostką o natężeniu wewnętrznych zakłóceń, przekraczających normę.”    Z Wrocławia nie jest zbyt daleko do Katowic. Katowice dla uczczenia pamięci Stalina siódmego marca 1953 roku stały się Stalinogrodem. Temu to się koń nawet dziwił. Liwiusz z Waldkiem Dębowym spotkali dziewczyny, które jechały do Stalinogrodu. Rozmawiali i umawiali się na spotkanie w... Katowicach. – Mówię ci, kiedyś to się zmieni. Po żałobie – żartował Waldek.
 Patrzyli w stronę tego miasta, gdy nagle nadjechał pociąg z przeciwnego kierunku  i ich przestraszył. – Mówiłam wam, że pociąg przyjedzie z tamtej... – krzyknęła wystraszona Ola. Wsiadła do pociągu  i pojechała do Stalinogrodu.  Polskie miasto oddane pamięci Stalina. Szczyt Śnieżka. Bolesław Bierut narażony na zawał, ale nie dostał... Mógłby też jego portret spaść ze ściany roztrzaskując się na elementy pierwsze i drugie, ale nie spadł.
     Potem nagle ostatni dzień praktyki. Liwiusz wracał do domu oczyszczony z miłosnych zaklęć. Koniec sierpnia, zaraz początek roku szkolnego. Na dworzec we Wrocławiu przybywali w różnym czasie, bo ich pociągi odjeżdżały o różnych porach.  W drodze powrotnej już nie widział zielska i zburzonych domów. Nie wracali sportowcy, nie pchali się ludzie jak do pociągu w Trzemesznie. Czy może Radecki teraz nie chce widzieć tego wszystkiego? Jest rozładowany. Są tylko pakiety blach nakrzemionych, nawijarki cewek, żłobki pełne boków uzwojeń, miedziane komutatory maszyn prądu stałego, pierścienie silników  asynchronicznych,  chleb  z  serem  do  smarowania i dżem oraz zimna woda do mycia i golenia, na szczęście co trzeci dzień, bo  się  golił co trzeci dzień.
     Jest też tych kilka kości i czaszka, które być może pochowano i nikt nie dowiedział się więcej na ten temat, a powinien, bo chodziło o człowieka.
     W domu rodzice jednak wypytali dokładnie o wiele rzeczy. Zwłaszcza ojciec.
     – Mam nadzieję, że nie narozrabiałeś – stwierdził pytająco.
     – Jakoś nie miałem okazji – wyznał Liwiusz po sekundzie namysłu.     – No to, kiedy będzie u nas prąd elektryczny? – zapytała żartobliwie mama.  – Widziałem takie prądnice, które wytwarzają prąd. Zresztą elektrownię widziałem już w Gorzowie Wielkopolskim i wam opowiadałem... Wtedy myślałem, że za rok, dwa, a teraz to już nic nie wiadomo. Ale najważniejsze było dla mnie samo miasto... rzucone na twarz, na kolana... Rozbite, smutne. A w nim mimo wszystko tętni życie, budzi się wciąż długi dzień. Trochę radości to spotkanie  z Feliksem i Bogdanem...  – To opowiadaj o nich – zachęcała mama. – Przecież to ważne, co tam przeżyłeś. Opowiadaj o kolegach, o mieście...                                                                                                1965

niedziela, 6 maja 2018

Wspomnienia i refleksje


     Nie zawsze zdajemy sobie z tego sprawę, jak często przywiązujemy się do miejsca, w którym przebywaliśmy przez pewien okres czasu, zwłaszcza jeżeli dotyczy to naszej młodości i przeżyliśmy wiele nam sprzyjających wydarzeń. Nie koniecznie musieliśmy, jak orły zdobywać przestrzeń, by pokazać światu jacy jesteśmy nieprzeciętni. Wystarczyła aprobata tego, co otrzymaliśmy i co umożliwiło osiągnięcie chociażby małych sukcesów. Wtedy to miejsce zapisywało się w pamięci: to co było szorstkie, nieprzyjazne, czas eliminował,  a cała pozostała reszta kwitła i piękniała. 

Myślę, że tak jest i z moją przeszłością, i wielu absolwentów, którzy uczyli się w szkołach przy ulicy Ogniowej 2, że co pewien czas odzywają się w nas lata szkolne.
     Zdarza się więc, że wracam do Włocławka nad Wisłę, do okazałego budynku przy ulicy prostopadłej do naszej królowej rzek, w którym kształciło się wiele pokoleń znakomitych fachowców. I chociaż w jego murach nie ma już tych szkół, które kończyliśmy (TPP, PST...), nie jest to takie istotne. Ważne jest, że wciąż to historyczne miejsce tętni życiem, że wciąż pracują w nim ludzie, którzy dokładają kolejne cegiełki do dziejów działających w nim nowych szkół, że jako odpowiedzialni i troskliwi starają się o jego rozwój, by młodzież dzięki placówkom szkolnym tam działającym otrzymywała szlify zawodowe będące podstawą przyszłości. W ten sposób wydłuża się także pamięć historyczna i umacnia tradycja, a to, co minęło może być oparciem dla współczesności.
     Uważam za niezmiernie ważne, aby oglądając się za siebie nie zobaczyć pustki. Pisanie dziejów to upewnianie kolejnych pokoleń, że przed nimi też   istniało życie na Ziemi i oni się z niego wywodzą.  
     Trudno się odnieść do tysięcy absolwentów i mówić o losach każdego z nich. Szkoda, że to nierealne.  
     Przez ten długi, bo 55 letni okres po maturze udaje mi się sporadycznie utrzymywać kontakty z niektórymi kolegami. Kazimierz Kardacz pracował we Włocławku i nadal mieszka w tym mieście. Ryszard Kotas pracował całe zawodowe życie w Zespole Szkół Technicznych w Mikołowie, był wicedyrektorem i osiągał wspaniałe wyniki nauczania, mieszka w Mikołowie. Józef Kotas był również nauczycielem i dyrektorem szkoły, mieszka w Ostrowie Wielkopolskim. Waldemar Bogucki był nauczycielem i dyrektorem średniej szkoły w Olsztynie, gdzie mieszka. Bogdan Wiśniewski pracował jako kierownik oddziału elektrycznego kopalni węgla brunatnego w Turoszowie, mieszka w Zgorzelcu. Zenon Wienconek był kierownikiem oddziału w energetyce, mieszkał w Nakle nad Notecią. Roman Młotkowski pracował i mieszka we Włocławku. Henryk Górczyński prowadził własną firmę wytwarzającą rury preizolowane, Klaudia Głowacka była nauczycielką w Inowrocławiu... Większość absolwentów klasy IIIc z roku 1955 ukończyła wyższe studia.

     Oceniam, że te kilka lat, które przeżyłem we Włocławku, właśnie w tej szkole przy ulicy Sempołowskiej 2 i w internacie przy tej ulicy pod numerem 8/10, uskrzydliło mnie, obudziło ambicję, nauczyło pracowitości i ukazało piękno życia.
     Doskonale pamiętam kilku nauczycieli, którzy stali się dla mnie wielkimi postaciami, wciąż zaglądającymi przez ramię, aby zobaczyć, co i jak „to robię”.
     Pierwszym, który zrobił na mnie wielkie wrażenie i wywarł pozytywny wpływ, był profesor Wacław Derdzikowski, polonista, który oceny pisał w notesie, potrafił ciekawie przedstawiać obowiązujące lektury i napisał książkę o Powstaniu Warszawskim „Cześć zjednanym”. Tę książkę mam do dzisiaj. Był to okres stalinizmu i profesor Derdzikowski dość niespodziewanie przestał uczyć, być może z powodu tej książki i być może działania w wojnę w AK. Wacław Derdzikowski utrwalił we mnie „Wesele” Stanisława Wyspiańskiego.   
     I... biega przede mną „Zając” Adolfa Dygasińskiego. Po nim przyszedł profesor Bolesław Pękala, też bardzo dobry nauczyciel, który potrafił zainteresować nas językiem polskim i teatrem. „Popioły” i „Przedwiośnie” stały się symbolami młodości. Trzeci to profesor Julian Guzowski, uczył podstaw elektrotechniki, był też wychowawcą. Właśnie on odkrył w pełni przede mną wartość podstaw elektrotechniki. Uczył też podstaw konstrukcji słupowych. Obliczaliśmy wytrzymałość mechaniczną słupów drewnianych i stalowych, tzw. strzałkę słupa, braliśmy pod uwagę parcie wiatru i dopuszczalne obciążenie sadzią (nie szadź) przewodów na powietrznych linii elektrycznej, co do dzisiaj pamiętam  i dziwię się, że linie energetyczne ulegają zrywaniu z tego powodu (nie chodzi o zrywanie wskutek wywracania się drzew)... Rysunku technicznego uczył Eugeniusz Frąckiewicz, mężczyzna w średnim wieku, bez włosów, z wąsem, o ciepłym głosie, bardzo zrównoważony i cierpliwy. Wychowawca w pierwszej klasie. Umiał do nas przemawiać. W jednym z moich opowiadań starałem się na podstawie notatek odtworzyć to, co nam mówił. Matematykę mieliśmy z profesorem Tadeuszem Knapińskim. Był surowy w wymaganiach. 
  
Lubianą nauczycielką była profesor Wanda Domanowska, dzisiaj byśmy powiedzieli, że przekazywała nam wiedzę o społeczeństwie. Fizyki uczył profesor Wycichowski.
      W I klasie w byłych Kujawskich Zakładów Naukowo Technicznych funkcję dyrektora pełnił Witold Statkiewicz.
     Piękną kartę w dziejach szkoły zapisał profesor Paweł Bojakowski. Prowadził kilkudziesięcioosobowy czterogłosowy chór szkolny i świetną orkiestrę. Śpiewaliśmy więc z dumą, bo wydawało się nam, że jesteśmy artystami. Chór i orkiestra zdobywały nagrody, śpiewaliśmy w Polskim Radiu Bydgoszcz (Radio przyjechało do szkoły i nas nagrywało). W chórze śpiewało nas z klasy c kilku uczniów, także Ryszard Kotas. W orkiestrze grała obecna żona Kazia Kardacza, Maria.
    Profesor Bolesław Pękala prowadził amatorski uczniowski teatr. Przygotował komedię Juliana Ursyna Niemcewicza „Odprawa posła”, którą grali uczniowscy aktorzy w Teatrze Miejskim. Było to spore wydarzenie w życiu szkoły. Zadowoleni byliśmy z wycieczki statkiem Wisłą do Warszawy i Płocka, która trwała kilka dni. Spaliśmy na statku. Swoje wrażenia w formie reportażu – eseju wysłałem na konkurs szkolny i otrzymałem pierwszą nagrodę: powieść Elizy Orzeszkowej „Nad Niemnem”, którą posiadam do dzisiaj. I ona stała się początkiem moich zainteresowań literaturą w ogóle. Nagrodę wręczył mi profesor Wycichowski na apelu szkolnym. Nie starałem się na studia polonistyczne, bo wydawało mi się, że dla mężczyzny studnia techniczne są najwłaściwsze... Ale nie przestałem pisać. Technikum Przemysłowo-Pedagogiczne to była marka.
    W okresie karnawału i poza nim szkoły organizowały też wieczorki taneczne, bardzo popularne. Młodzież w niedzielny lub sobotni wieczór mogła przez kilka godzin bawić się pod opieką wychowawców.
     W czasie nauki szkolnej i w wakacje odbywaliśmy praktyki zawodowe. Klasa c w ciągu trzech lat odbyła praktyki w Fabryce Maszyn Elektrycznych M-5 we Wrocławiu, w Gdyńskiej Stoczni Remontowej, w Fabryce Lin i Drutów we Włocławku i była na praktyce pedagogicznej w szkole zawodowej w Smukale koło Bydgoszczy.
  
Praktyk uczniowskich zakłady pracy nie traktowały zbyt serio, jednak w sumie dawały one uczniom bardzo wiele. Najlepiej zorganizowana była praktyka pedagogiczna. Zdawaliśmy sobie sprawę z niedostatków i trudności,  ale  mimo to mogliśmy zapoznać się z interesującymi nas zagadnieniami wzbogacającymi naszą wiedzę zawodową.
      W czasie Zjazdu w 1995 roku mogliśmy się przekonać jak bardzo Włocławek stał się inny. Przede wszystkim ze względu na likwidowanie zakładów przemysłowych, zapewniających ludziom pracę. Byliśmy tym zasmuceni. Podobnie było w Chorzowie. W tym mieście, kiedy rozpoczynałem pracę, mieszkało około 170 tysięcy ludzi, dziś mieszka niecałe 120 tysięcy osób. Nie ma już ani jednej kopalni, huty są w stanie szczątkowym... 

                                                                                                         2010

                                                                                          



wtorek, 1 maja 2018

Mojej siostrze Paulinie

                    
                                                                          
Najdroższa Polu,

Ukochana córko i siostro,
Kochana i troskliwa żono, matko i babciu.
Każdego dnia obdarzałaś bliskich
Miłością i serdecznością,
A Twój uśmiech wypogadzał niebo.

Tamtego późnego popołudnia
Tak nagle i gwałtownie zostałaś zabrana
Spośród nas, że niebo pociemniało.
Aż nie zrozumiałem słów, które miały mnie 
Poinformować… tak raptownie zahamował umysł,
Na moment wyłączył się jak automat
I planety zadrżały. 
Przygasł ich blask
I zachybotał nieboskłon.
Runąłem między skały niby meteor, jak wszyscy 
Bliscy i grono przyjaciół. 
Zabrzmiała czerń żałoby. 
W pustej przestrzeni i zaćmieniu
Poczuliśmy się jak w labiryncie. 
Niespodziewanie
Weszłaś na cieniste ścieżki nieprzebytej ciszy,
Do niebiańskich ogrodów wieczności.
Cóż teraz bez Ciebie znaczy poetycka szata ze słów
I dębowe trefle spadające na struny lat. 
Nie zanucisz tych dźwięków…  tak chciałbym się mylić…  
  
Byłaś i zawsze będziesz z nami, gdziekolwiek się 
Znajdziemy, wciąż młodsza od nas. 
Chociaż
Pamięć jest zawodna, o niepewnej trwałości,
Jak ta bordowa róża pośród palm i wieńców,
Która wytrwale nie poddawała się kolejom losu,
Ty pozostaniesz w niej.
Żar uczuć i tęsknota będą podtrzymywać
Twoją obecność, tu pośród szeregu dni,
W odcieniach żywych kolorów i szarości, szorstkich 
I jedwabnych myśli, swobodnych obłoków nad 
Nami, jak bumerangi w parabolach.
Zadajemy sobie niepokojące pytania:
Co było zaniechane?
Kto mógł dla Twojego dobra uczynić więcej?
Snują się obrazy z minionych lat, płyną
Czarne łabędzie żalu i spadają łzy jak krople pereł.

Chociaż nie pokonamy bólu i zadumy, stale
Będzie błyszczeć w słońcu radość przeżytych 
Rodzinnych spotkań. 
One pozostaną, jak nadzieja Na rozmowę z Tobą… 
Żałujemy, że nie ma takiego Żaglowca, 
Takiego statku powietrznego, który by 
Umożliwił powrót do różowych i beztroskich 
Doznań, zbudowanych z diamentowych ogniw  
Codziennych zdarzeń, 
niosących pochwałę życia. 
Tak już zostanie, że będziesz wracać 
do nas jak 
Sceny z czarno-białych i barwnych fotografii.   
Ulotne obrazy, niespodziewane uśmiechy, uczynią 
W nas jeszcze większą próżnię. 
Jedne nas zaskoczą, 
Inne rozweselą, a może pobudzą do działania.

Pamiętam, jak lubiłaś się bawić z koleżankami,
Upominać się o swoje racje, jak szczebiotałaś
W dzieciństwie o zabawkach, chciałaś się ładnie
Ubierać, chodzić w kolorowych swetrach, nosić 
Modne buciki, czekałaś na wolny czas, aby czytać 
Ciekawe książki i czasopisma. 
Naśladowałaś tatę       
I brata i zasłaniałaś talerz gazetą… 
Jak zbieraliśmy 
Poziomki, maliny i jagody. 
Nie chciałaś paść kóz, 
Ale pomagałaś przy wyrobie koszy z rogoży.
Każde zdarzenie miało swój wymiar i zostało
 Odnotowane w pamięci, a rozległa podświadomość
Wciąż budzi je i nas przywołuje.

 A potem się rozstaliśmy. 
Ty trzynastoletnia
Rozpoczęłaś naukę w liceum pedagogicznym,
A ja byłem uczniem technikum. 
Nie było Ci łatwo
W liceum, w internatowym osamotnieniu.
Ale lubiłaś się uczyć i osiągałaś dobre wyniki.
Co miesiąc wracałaś do domu.
Powiedz mi, jak Ci przekazać naszą miłość?
Co mamy zrobić, byś usłyszała?
Patrzysz na nas z głębokiej przestrzeni
Nieobecności i zdaje się nam, że nie odeszłaś.
Jutro znowu zdasz egzamin magisterski,
Będziesz cieszyć się nowym mieszkaniem,
Pójdziesz z dziećmi na koncert,
Poprawisz klasówki z polskiego, przygotujesz
Przyjęcie urodzinowe dla Henia i Twoje
Albo dla dzieci… 
Ugotujesz obiad wnukom,
Pójdziesz ze szwagierką na kawę…

Przecież wcale nie jest tak późno, jeszcze
Tyle masz do zrobienia, nie musisz się
Spieszyć…
Teraz głusza jest pustynią,
A sprzeciw pustym wodospadem.  

                                                                                                              15.03.2017
 Z tomu "Paleta barw"