czwartek, 12 września 2024

 





Eugeniusz Rychlicki

Strefa cienia

  

     Pan się nazywa? Proszę dyskietkę.

Jak się pan nazywa, gdzie mieszka, już wiemy. To jest pana dyskietka. Może już pan schować. Proszę chwilę... Zaraz przyjdzie pan doktor. Ale czy ja się nazywam? Może tak. A może nie.

     Teraz przebyte choroby. Co u pana słychać pod tym względem. Innych względów nie przyjmujemy, raczej nie uwzględniamy, tak. Nie rozumiemy. Nie interesują nas. Bierzemy wzgląd na wiek. Po oczach i twarzy widać, że ma pan kłopoty z pęcherzykiem. Ale ja nie mam żadnego pęcherzyka. Nie ma pan? A to ciekawe. A tu napisane, że ma pan.

     Lekarz chirurg kwalifikujący chorego do przyjęcia pisał i pytał, pytał i czasem rzucił okiem na prawie żółtego pacjenta szpitala przy.

Trwało to z godzinę. Po odczekaniu na kozetce potrzebnego czasu do zaistnienia jako pacjent, zanim pielęgniarka przyjdzie po zakwalifikowanego do pobytu w lecznicy szpitalnej, pacjent biegał po górach i dolinach: „Idzie skacząc po górach” (doliny ma w sobie) Jerzego Andrzejewskiego, którego polecił mu Staszek Król – muzyk i dyrektor, człowiek towarzyski i oczytany.

Jeszcze nie dotarł do niego pełny obraz sytuacji w jakiej się znalazł.

     – Idziemy do sali szóstej albo siódmej – powiedziała pielęgniarka              w białym fartuchu, w czepku na głowie, miła pani pełna ciepła i kobiecości do wzięcia.

     Po dojściu do drzwi oddziałowych i już przy strefie cienia:

     – Proszę sobie wybrać salę, szósta czy siódma, gdzie pan woli.

     Pacjent wybrał szóstkę. Przekroczył strefę cienia i znalazł się przy drugim łóżku z lewej strony. Za okazałym oknem szumiało bezlistne drzewo, w sali panowało półświatło. Może gdyby świeciło słońce, to i cień by się znalazł. A tak on i jego nieznani współtowarzysze znaleźli się w cieniu codzienności, ich nie dotyczy to, co się dzieje poza strefą chorych. Zobaczył, że w sali pali się światło, czyli świeci się jednak jakaś lampa.

Kart z nazwiskiem i wykresem temperatury nie było przy łóżkach. To dawne czasy. Ochrona danych osobowych i nie tylko. Kiedy chodzi się po ulicy i widzi  chodzących,  to można pomyśleć, że  ludzie nie chorują, tylko opowiadają o chorobach. To skąd się biorą w szpitalach? Wczorajsze zyski, dzisiejsze straty.

     – Dzień dobry – powiedział nowy pacjent. Nie usłyszał odpowiedzi. Nie rozglądał się, ale jego świadomość zanotowała obecność dwóch osób odwiedzających chorego pod oknem, który pojękiwał i nie zwracał uwagi na dwie kobiety – jedna starsza, druga młodsza. Chory był otoczony z obu stron łóżka barierkami. Widocznie nie chciał się podporządkować temu, co tu go obowiązywało. Pacjent obok leżał plackiem, nie ruszał się, miał przy sobie czynną kroplówkę. Później okazało się, że rano przywieźli go z sali operacyjnej po operacji przepukliny. Pierwszy natomiast, ten przy wejściu do sali spał. Chrapał, leżąc na wznak. Był odkryty. Rosły mężczyzna o długich, poprzeplatanych siwizną włosach, miał na sobie rozpiętą piżamę, zabandażowaną prawą rękę zgiętą w łokciu. Twarz wychudła, grubokoścista, wydłużona. Nogi przykryte w miejscu podudzi. Górna część stóp zabandażowana w miejscu dużych palców. 

     Nowy pacjent uśmiechnął się do żony.

     – To ja już sobie jakoś poradzę. Zaraz będziesz wychodzić do pracy, a przecież głodna nie wyjdziesz z domu.

     Żona wyszła z pokoju a pacjent przebrał się w piżamę, rzeczy schował do szafy, drobiazgi do ciasnego stolika.

     Żeby nie zwariować i chociaż na chwilę uciec stąd, dopóki się nie przyzwyczai, wziął Tomasza Manna „Buddenbrookowie” i zaczął czytać tom pierwszy, gdzieś w środku, jako że książkę już przecież kiedyś czytał. Rozdział szósty. Kilka zdań. Zamknął. „Tonia… Tonia… Co mnie Tonia… Arterie na skroniach są nabrzmiałe… Przecież nie u mnie. Ja jestem podobny do dojrzewającego zboża… Co mnie podkusiło żeby wziąć tę książkę. Ona wcale nie musi być arcydziełem, tu, w szpitalu. Albo ukojeniem.” Zabrał się do rozwiązywania jolki. Nawet go wciągnęła... Nie dopuszczał myśli, że stąd się odchodzi. Absolutnie. Stąd się wychodzi na własnych nogach, po to on tu jest. Przyszła siostra  i przerwała zajęcie.                     – Idziemy na dalsze badania. I w zabiegowym założymy wenflon.

     Chory pod oknem nie był w dobrym stanie. Nadal nie utrzymywał łączności słownej z dwiema kobietami. Przechodził obok szóstki ordynator doktor Żywisław. Zatrzymał się i zwrócił do Mateusza, który już posiadał wenflon.    

     – Jak się pan czuje? Doktor Żywisław był sporym mężczyzną, uśmiechał się i życzliwie patrzył pacjentowi w oczy, jakby chciał natychmiast go uzdrowić. Rozmawiał z lekarzem rodzinnym pacjenta, doktorem Stefanem. Zapytany Mateusz nie wiedział jak się czuje. Nie powiedział, że czuje się zaskoczony. Najszybciej nadleciało do niego słowo: Dobrze. Dobrze.

     Leon Wiza – bo tak się nazywał pacjent leżący przy drzwiach, przebudził się i w sposób niewyraźny coś powiedział do nowego pacjenta. Ten – Mateusz Podgórny – przedstawił się Leonowi – nie wiedział, o co mu chodziło. Ale pacjent obok Mateusza słyszał, o co tamten zapytał.

     – On się pyta która godzina.

     – Ach tak. Dwunasta dochodzi. Pewnie zaraz będzie obiad.

     Wiza nic na to nie powiedział. Zamknął oczy i nadal leżał na wznak. Przy łóżku miał tylko dwie półtora litrowe plastikowe butelki z niegazowaną wodą mineralną. Przed chwilą siostra podłączyła mu nową  kroplówkę. Widocznie nie mógł jeszcze jeść, a może nie o to chodziło.

         Aż nadszedł właściwy czas.

   Właściwością prądu elektrycznego jest, że płynie gdy mu się na to pozwala. Właściwością pacjenta jest, że płynie razem ze snami, z obrazami ponarkozowymi, po temperaturowymi albo jest wściekły, gdy świat staniał, wręcz stał się nieznośny. Upadł w zaspę. Czas właściwy to ten, kiedy lekarze podejmują się naprawy tego, co natura chce z siebie wydalić i nie stara się o pozytywny ciąg dalszy.

  Kiedy Mateusz wrócił po operacji do pokoju, obciążony butelką,  w której zbierała się żółć, sytuacja uległa tylko takiej zmianie, że  pacjent po operacji przepukliny już chodził. Leon nadal spał, budząc się jedynie żeby zapytać, która godzina. Dzień go nie interesował. W pokoju zawsze świeciło się światło. Drzewo za oknem nadal było nagie, a słońce ukryte pod pierzyną chmur. Mężczyzna pod oknem miał 95 lat i nadal nie utrzymywał kontaktów ze światem. Ale już dwa razy pytał o godzinę. Co oni z tymi godzinami. Mateusz miał zegarek w szufladce i się

 

dziwił, że pytają, a oni nie mieli zegarków, on to widział. I w tym jest jakaś tajemnica. Wiedział, która godzina. Pacjent chodzący był w dobrym nastroju. Wrzucił sześć złotych do automatu i włączył się telewizor. Telewizor się ucieszył, mógł ryczeć do późna w nocy. Telewizor. Namiastka zapomnienia. Zawsze ktoś tam coś tam i jest sprawa.

 Zawsze to jakaś pociecha. „Co tam panie w polityce.” Do polityki mnie nie mieszajcie.

Wolę pół kilograma łusek kakaowych, i z tego wywar, niż herbatę chińską, czy madras… Na Cejlon chętnie bym się wybrał.

  Ponad Mateuszem odezwał się Leon, wykrzykując do pacjenta po operacji przepukliny, że on chce się wysikać i on ma mu podać kaczkę. Ale pacjent, który chodził, pociągnął za przewód, zadzwonił dzwonek i niebawem przyszła siostra. Siostra musiałaby przyjść jeszcze raz. Kaczkowy nocnik był pełny. To znowu Leon zwrócił się twardym barytonem do chodzącego pacjenta po operacji przepukliny i poprosił go, aby opróżnił kaczkę. Pacjent po operacji przepukliny powiedział:

     – Mam na imię Hubert. Czy chodzi ci o mnie? – zapytał Leona. Leon nic na to nie powiedział, odwrócił się lekko na bok, bo całkowicie nie potrafił się przewrócił i miał go gdzieś. Hubert był pojętnym pacjentem. Bez zbędnego następnego słowa wziął kaczkę z moczem i wyszedł, chociaż nie powinien ze względu na stan pooperacyjny. Leon się odwrócił twarzą do sali. Już się nie gniewał. Chciał pić, ale nalewanie jedną ręką mu nie szło. Hubert widząc kłopot Leona, nalał wody mineralnej do szklanki i podał Leonowi. Skończyła się kolejna kroplówka i u Leona i u Mateusza. Leon zasnął, Mateusz zabrał się znowu do „Buddenbrooków”, ale rana pooperacyjna była świeża i kiedy usiadł na łóżku zaczęła go palić. Znowu przerwał czytanie i popatrzył w telewizor pod sufitem, gdzie akurat reklamowano piwo. Piwa to on by się napił… Kiedy to będzie? Potem był film o szpitalu, taki serial i to go zezłościło. Nie dość, że wokół chorzy to on ma jeszcze oglądać film o chorych? To już jakaś paranoja. Z trudem, ale wstał i wyszedł na korytarz nie zapominając o butelce z żółcią. Butelka stała się dla niego znakiem rozpoznawczym, gdyby ktoś o niego pytał. Ale nie pytał. A kulawego psa też tu nie było. Pochodził trochę garbiąc się i wysilając, wysikał się w ubikacji, do której dotarł z pewnym wysiłkiem, ale z czego był zadowolony i wrócił do pokoju.

     Nadjechała na wózku kolacja. Kierowcą i kucharką była pielęgniarka dyżurna. Kromka lub bułka z masłem. Kawa z mlekiem.

   – Chce pan ćwierć pomidora? – zapytała Huberta, a Mateusz myślał, że jego. – Nie pana pytam – rzekła wyjaśniająco.

     Na śniadanie to samo, ale herbata. Albo odwrotnie. On i tak nie jadł. Jeszcze dostawał kleik i sucharki. Leon też nie jadł.

Mateusz nie wiedział jeszcze czy Leon Wiza nie może jeść, czy takie jedzenie ma gdzieś albo po prostu nie daje sobie rady. Jak ma jeść jedną ręką leżąc?

     W pewnym momencie, któraś doba pobytu, czas jakby się streszczał, a może skracał, czy zagęszczał. Wszystko zaczęło to przyspieszać, to rozciągać w czasie jak guma w procy, ale nie guma do żucia, zwłaszcza ta balonówa, która pęka. Czas nie pęka. Słuchaj stary, nie pękaj, jeszcze ze dwa tygodnie i wrócisz do chałupy, gdzie w bufecie czeka na ciebie cynamon i będziesz mógł sobie posypać pierogi z truskawkami. A jak nie, to co? To dołożą ci ze dwa dni i powiedzą: Cześć stary, tylko się nie przejmuj. Z butelką żółci możesz również chodzić po mieszkaniu. Ale tego nazbierałeś. Dziesięć dni razy pół litra na dobę.

     – Jeszcze parę dni i odłączymy pana od tej butelki – powiedział doktor Janusz, który operował Mateusza i podtrzymywał na duchu. Mateusz odwzajemnił się uśmiechem, ale nie był za bardzo pewny, czy to będzie za parę dni. Cenił sobie pozytywny stosunek leczących do leczonych. Taka życzliwość, budująca. A jak będzie dłużej? On się tu wypompuje. Nie jest przecież niewyczerpanym źródłem.

     – Jest dobrze – rzekł pan doktor.

   Żona Mateusza, Anna, dwoiła się i troiła, żeby go odwiedzić, dzieląc obowiązki zawodowe na pół z domowymi, i jeszcze trzeba było zająć się wnukami. Mateusz miał dziwne smaki. Raz miał ochotę na kiszone ogórki, a kiedy były ogórki, chciał zupę rybną.

Anna nic nie mówiła, ale było jej przykro, wtedy Mateusz mówił, że nic nie chce, bo nie ma apetytu.

Kuzynowa Marysia przyniosła mu sucharki i biszkopty luksusowe. Od razu zabrał się do nich, zjadł jeden i odłożył. Ubrał szlafrok, butelkę włożył do kieszeni. Zgarbił się i powiedział:

     – Może usiądziemy na korytarzu. Na korytarzu było jedno krzesło. Raz on siedział, raz Marysia. Zaczęli opowiadać. – Moja babcia, chodziła, czyli szlajała się, co ja mówię, mieszkała w Mieczkowie. Mówiła do mnie Mania, a nie Marysia. I wiedziała, że na beztydzień nosi się łachy zwykłe, a w ancugu chodzi się tylko w niedziela do kościoła albo na urodziny. Rzeczy trzeba było szanować. Były drogie. A terozki jest ich w trzy. Taki szlafrok jak ty mosz był dlo jakiegoś fabrykanta. I jeszcze ci powiem, że Staszek zachęco cię, do rozwiązywania zadań z trygonometrii, to ci może pomóc…

     Idą święta. Kaj idą? Nie widza. Idą dla wszystkich, ale niektórzy… Niektórzy, jakby nie słyszeli, nie czuli ich, nie wiedzieli, co to są święta.

Nie będą wiedzieć. Zimowe święta są jedne. Powiedz, jakie? Te pewnie nie  będą  takie  krzykliwie radosne. Nie szkodzi.

Niektórym nawet szkodzi wypowiedzieć słowa Boże Narodzenie. Może w Polsce mniej, ale na przykład w Stanach, a może we Francji, bo w Niemcach chyba nie…

Leon Wiza ożywiał się na kilka chwil, gdy odwiedzali go koledzy cieśle i murarze oraz córka. Córka miała na imię Karina i odwiedzała ojca codziennie o godzinie dwudziestej pierwszej. To była dziewczyna około trzydziestoletnia, niskiego wzrostu, znacznej tuszy, okrągła jak pączek. Pojawiała się w drzwiach, zdejmowała z pleców olbrzymi plecak, zdejmowała ciepłą kurtkę i zaczynała się krzątać przy chorym ojcu. Posprzątała co trzeba było, przyniosła jakieś produkty żywnościowe, wodę mineralną, sok jarzynowy… Słodkich soków nie pił. Chorował na cukrzycę. Siadała i pytała, co się działo, jak się ojciec czuje i co dziś mówił lekarz. Lekarz na ogół mówił mało i Leon na ogół wypowiadał jedno-dwa zdania. Pytała też pielęgniarkę, również pacjentów, jak ojcu minął dzień. A dzień był podobny do dnia. Gdy zbliżała się dwudziesta pierwsza trzydzieści Karina ubierała ciepłą kurtkę, zakładała na plecy ciężki plecak i wychodziła do domu. Do ojca przychodziła, czy też przyjeżdżała autobusem albo tramwajem, bo nie miała auta, prosto z roboty. A pracowała w Mysłowicach. Przeprowadzała mikroskopowe badania mięsa po uboju. Nie tylko w rzeźni, również w małych warsztatach rzeźniczych albo u osób prywatnych, które wyhodowały jakiegoś tucznika i urządziły świniobicie. W takich przypadkach, jeżdżąc po peryferiach miasta, a nawet docierając na wieś, bywało, że przychodziła do ojca nawet później, gdy pacjenci już spali.  

     Nigdy nikt z chorych nie pytał jej, co nosi w tym plecaku, ale można się domyślić, że było w nim małe laboratorium na czele z mikroskopem. Z każdym dniem Hubert i Mateusz wiedzieli coraz więcej o Leonie. Leon już się podnosił i swoim barytonem czasem coś oznajmiał. Bywały też komentarze.

     – Sytuacja się gmatwa. Ja chcę chodzić a oni myślą, że nie – odezwał się pewnego razu.

    Koledzy odwiedzający Leona pachnieli tanim tytoniem i potem. Może nie mieli dobrych warunków higienicznych w miejscu pracy, tak teraz bywa, a przychodzili prosto z roboty. Też pracowali prawie do wieczora. Bo nikt sobie nie wyobraża, że mogłoby być inaczej.

To znaczy wszyscy sobie wyobrażają, tylko nie właściciele interesu. Mateusz odwracał się na drugi bok, żeby mieć ich za plecami, ale to nic nie pomagało.

Nikomu to nie przeszkadzało, można by sądzić, bo nikt więcej nie robił delikatnie głupich min, tylko Mateusz jakoś tak się dusił. Nie znosił zapachu palonych przez nich papierosów. Przyciskał butelkę z rtęcią, przepraszam, żółcią i wychodził na korytarz. To nie jest tak, że przeciąg wyłapuje drobne elementy zadowolenia a nawiewa kłopoty. Albo porywa niemiłe zapachy a przynosi miłe. Nie ma w domyśle nawet bezcelowości podejmowanych starań. Mateusz tnie czas siłą wewnętrznego postanowienia.

     Hubert wiedział więcej, bo częściej rozmawiał z Leonem niż Mateusz. Leon pokrzykiwał nad Mateuszem, porozumiewał się z Hubertem    w ważnych sprawach, co do miejsca i warunków bytowania ponad nim i Podgórny czasem się czuł jak Polska między Niemcami i Rosją.

     Przed szpitalem kamieniarze układali od wielu dni kostkę cementową i plac stawał się coraz bardziej estetyczny. „Przynajmniej tyle” – pomyślał Mateusz. Kiedy cały plac nabrał ładnego wyglądu, kamieniarze zmietli piasek z bruku i usiedli żeby zapalić; przyszedł jakiś gość i zaczął się przyglądać ich wynikowi starań i potu. Jeden z siedzących wstał i o coś zapytał. Może czy temu facetowi podoba się ich rezultat schylania kręgosłupa i przysiadywania na kolanach. Fachowiec podrapał się po głowie, wrócił do kolegów i ze śmiechem coś im powiedział. Gdy skończył mówić, ten, który siedział, krzyknął do tego, co się przyglądał brukowi, tak głośno, że na korytarzu szpitala było słychać:

     – Jak chcesz dożyć do jutra to spie!

     I ten facet co się gapił rzeczywiście spie. Ale na drugi dzień, gdy już tylko jeden robotnik zbierał pozostawione resztki kostek cementowych             i jeszcze raz się przyglądał z zadowoleniem równo ułożonemu brukowi, przyszło dwóch innych doskonałych fachowców, popatrzyli na równą płaszczyznę estetycznego bruku przed oddziałem chirurgii, wykonali pomiar odległości od środka klombu (z kupą ziemi) do nasypu, pod którym schowane było przejście z chirurgii na oddział wewnętrzny, a przez który to nasyp przechodzili ludzie przychodzący do chorych, bo im się nie chciało obchodzić wkoło tego ziemnego usypiska, pod którym jest ukryte przejście, i odległości od tego miejsca na nasypie do narożnika budynku, gdzie pewnie będą budować elektrownię, żeby „coś” zasilała na środku klombu, a potem długo się zastanawiali. Gdy już doszli do pewnego przekonania, że tak będzie, a nie inaczej, poszli do domu.

     Na następny dzień znowu przyszło dwóch robotników plus kierownik.

Mateusz stojąc na korytarzu z butelką rtęci, przepraszam, żółci przy boku patrzył na nich jak na wydarzenie ze świata egzotyki. Wszedł nawet do pokoju i próbował zainteresować sprawą Leona, bo starszy pan pod oknem spał, Hubert  wyszedł na plotki, a może już  na papierosa, ale

Leon powiedział tylko: – Podaj mi szklankę z wodą. Chce mi się pić. Dodał jeszcze:

     – Jakbyś tak poprawił mi pościel, to byłbym zadowolony.

     Oczywiście, Mateusz też był zadowolony, bo Leon się odezwał już jak coraz zdrowszy. Poprawił mu pościel, przykrył nogi i Leon nie okazując tego na pewno był kontent (nie mylić z kontynentalny), i Podgórny bezczelnie zapytał, dlaczego on ma obandażowane palce u obu nóg. Mateusz cieszył się z usługi jak nie wiem, bo w ten sposób może nie licząc innych chorych, będzie na świecie coraz szybciej coraz więcej zdrowych. O to chodzi. Czekał na odpowiedź Leona. W tym czasie myślał: „Tylko co oni będą jedli? Leon jest na rencie, ma więc kilka groszy, żeby nie mieć problemów żywnościowych. Ma co jeść, ale tamci…”

     Wyglądało na to, że Leon może czymś w niego rzucić. Co go to obchodzi, dlaczego on ma zabandażowane palce i nie wstaje? Jeszcze nie wstaje. Leon usiadł na łóżku, spuścił nogi, zastanowił się, popatrzył na Mateusza, potem na dwie kobiety pod oknem, potem na drzwi jakby się spodziewał, że ktoś wejdzie, jakby chciał powiedzieć: Za mało ludzi, żebym opowiadał, ale niech tam, lewą ręką, która była cała, nie wisiała na temblaku, przegarnął posiwiałe, długie włosy i rzekł:

     – Mam amputowane duże palce u obu nóg.

     Nastąpiła spodziewana przerwa. Nie należy sądzić, że teraz Leon z zaciekawieniem patrzył na Mateusza, chcąc zobaczyć, jakie tą wiadomością wywarł na nim wrażenie. Raczej Leonowi zrobiło się przykro. Głos mu ugrzązł w gardle, nie potrafił wypowiedzieć następnego zdania. Mateusz poczuł się nieswój, też zaniemówił. Przeżył to. Przemógł się jednak i nie chcąc pokazać, że jest wstrząśnięty, powiedział:

      – A ja chodzę z butelką żółci. Też ładnie, pra? A te papucie mom na beztydzień. Na niedziela ubierom eleganckie, zupełnie jak na święto – Mateusz uniósł w górę nogę.

     Wtedy Leon Wiza odezwał się na nowo:

     – A do tego mom złamaną rękę.

     – A dlaczego amputowano panu te palce?

     – Cukrzyca. Nawet nie wiedziałem. Mieszkam sam. Córka pracuje do późna. Mieszka gdzie indziej. Nie chodziłem do lekarza i niedawno przewróciłem się w mieszkaniu. Znalazła mnie sąsiadka, dobrze, że do mnie zajrzała. Przywieźli mnie do szpitala na chirurgię. Po badaniach okazało się, że mam siedemset cukru. Te dwa palce były już czarne.

To nie koniec. Okazało się, że mam osteoporozę. Zamyślił się: – Ja chyba już z tego nie wyjdę.

     – Ależ, co pan mówi. Na pewno pan wyzdrowieje, na tyle, że będzie mógł chodzić i wrócić do domu – Mateusz Podgórny szybko starał się pocieszyć Leona Wizę.

     Tak więc Podgórny dowiedział się, dlaczego Leon Wiza ma obandażowane obie stopy i dlaczego nie porusza się samodzielnie, najwyżej na wózku. Rozmowa się urwała i Mateusz powiedział, że idzie zobaczyć, co się dzieje na placu przed szpitalem. Owi panowie stojąc na obszarze brukowanym zabrali się do demontażu cementowych kostek. Kostka po kostce, cierpliwie wyrywali, nawet jakby z chęcią, i odrzucali od siebie psując całą estetykę placu. Trwało to cały dzień. Mateusz przestał ich obserwować, zebrało mu się na płacz, ale dał radę się powstrzymać, a Hubert stuknął się w czoło widząc, co oni robią, Leon chrapał. Dwie panie pod oknem – córki dziewięćdziesięciopięcioletniego pacjenta z ulicy Wróblewskiego, siedziały spokojnie i patrzyły na ojca.

     Tej nocy starszy pan pod oknem jakby wracał z dalekiej podróży. Był świadom obecności w szpitalu. Potem jakby chciał się oddalić. Wołał siostrę. Prosił o zastrzyk przeciw bólowy. Po pewnym czasie znowu targał nim ból. Zaczął z całej siły szarpać płotek z metalowych prętów, ograniczający jego swobodę. Narobił tyle hałasu, że Hubert wezwał pielęgniarkę. Przyszła pielęgniarka, dała starszemu panu drugi zastrzyk i pacjent się uspokoił. Zapanowała cisza. Hubertowi i Mateuszowi zaczęły się zamykać oczy. Mogliby zasnąć. Leon spał twardo, ale Leon dostawał na noc tabletkę na spanie. Po około dziesięciu minutach do chorego pod oknem zajrzała pielęgniarka. Potem przyszedł lekarz.

 Sprawdził stan chorego. Wyszli. Hubert rzucił słowo w półmrok pokoju: – Eutanazja.

Wróciła pielęgniarka z dwiema koleżankami, zdjęły barierki, wyszarpały prześcieradło, podniosły w prześcieradle nieboszczyka i wyniosły.

Potem jazda łóżkiem. Przygotowanie łóżka dla następnego… To życie się skończyło.

     Z tego powodu Mateuszowi urwała się butelka przy łóżku i spadła na podłogę. Rtęć się wylała, przepraszam, żółć, a Mateusz zaklął. Hubert wyszedł na papierosa, a Leon się przebudził i powiedział tylko:  

       Co to za hałasy.

    Rano Hubert wyszedł ze szpitala. Jak on się cieszył. Jakby opuszczał więzienie. Bardzo wylewnie pożegnał się z Mateuszem i Leonem. Leon miał to w nosie. Mateusz się zasmucił. Został tylko z nim, ale na pewno niebawem ktoś dojdzie. Więcej lub mniej chory, ale zajmie wolne łóżko pierwsze lub drugie.

Skończyła się telewizja. Mateusz też się rozchmurzył, bo poczuł się uwolniony od hałasu. Leon rozmawiał z siostrami i lekarzami prawie już normalnie i obmyślali jak go przenieść do Mysłowic. Wtedy Karina będzie miała bliżej do ojca. Bardzo się starała i ostatnie dni tylko o tym rozmawiali wieczorem. Ścierała pot z czoła i mówiła, pocieszała ojca.

     Na dworze niedaleko wejścia na oddział trwały ważne prace. Robotnicy skończyli kopanie rowu pod przewód zasilający środek klombu i ułożyli kabel. Przynieśli choinkę. (A więc cały czas o to chodziło). Wbili w ziemię, podłączyli. „Bóg się rodzi moc truchleje…” Ciekawe czy oni ułożą z powrotem te cementowe kostki, czy zrobią to porządnie, tak jak było.

     Kolejny wieczór zbliżył się bezszelestnie, z żałobą w środku. Mateusz miał najpierw ochotę wrzucić do automatu sześć złotych i oglądać przez dwanaście godzin telewizję. Zabić te niemiłe, zniewalające uczucia, ale zabrał się do paru jolek i udało mu się uciec przed chandrą.

     Był kolega Leona, sąsiadka przyniosła Leonowi poczęstunek – coś dla cukrzyków; kolega powiedział, że dwóch pracowników szef wyrzucił z roboty, bo nie mogli zostać godzinę dłużej; jeden miał chorą żonę, a drugi chciał pójść na urodziny do brata. Karina z kolei mówiła, że pojutrze przyjedzie po niego karetka i przewiezie do Mysłowic. Wszystko jest nagrane i Leon nie ma się denerwować. Ona nie może w tym czasie urwać się z roboty, bo ją szef nie zwolni, chyba że w ogóle…

 W środku nocy Leon poczuł się źle. Miał mdłości, pluł w papierowy ręcznik. Było mu niewygodnie. Chciał się napić. Chciał się umyć. Mateusz chociaż zasypiał, wyraził gotowość pomocy, podniósł się na łóżku, ale Leon odrzucił pomoc. Nagle poczuł się silny i chciał sam.

     – Co pan robi? – zapytał Podgórny.

     – Chcę dojść do umywalki.

     – To ja panu pomogę.

     – Nie trzeba, dam radę.

     – Zadzwonię po siostrę…

     – Nie trzeba. Dam radę. Ja tylko do umywalki.

     Doszedł do umywalki, splunął, umył twarz lewą ręką opierając się ciałem o umywalkę, potem powoli próbował się odwrócić i wolną ręką chwycić się łóżka. W tym momencie stracił równowagę i runął na podłogę między pokojem a korytarzem. Jęknął. Mateusz struchlał. Włączył dzwonek, zerwał się na równe nogi i zapominając się wyrwał butelkę z rtęcią, przepraszam, żółcią z sączka. Urwana butelka spadła z wieszaka na podłogę, żółć się wylała, Mateusz poczuł, że musi gwałtownie pójść do ubikacji, bo zanieczyści piżamę…

     Przybiegła pielęgniarka, potem druga. Potem lekarz. Siostry podjechały z kozetką do przewożenia chorych. Po zawiezieniu Wizy do pokoju zabiegowego lekarz stwierdził złamanie nogi w biodrze.

     Noc ciągnęła się w nieskończoność. Już nie przywieziono Leona z powrotem na salę numer sześć. Mateusz już nie zasnął; został sam. Leona zabrano na ortopedię na drugie piętro. Mateusz czuł, że zaraz zemdleje. Wstał i głęboko oddychał.

     Wieczorem, jak co dzień, Karina przyszła odwiedzić ojca i nie zastała go. Zobaczyła puste łóżko. Nikt jej wcześniej o tym wypadku nie powiedział. Było widać, że zmienia się na twarzy. Nawet nie próbowała zdjąć plecaka. Patrzyła na Podgórnego i czekała, co on jej powie. A Podgórny zasłonił oczy, potem spojrzał na Karinę już odważnie i powiedział, że ojciec próbował w nocy wstać i się przewrócił. Nic więcej nie udało mu się powiedzieć. Karina pobiegła do pielęgniarki, pojękując i wymawiając niezrozumiałe słowa.   

Na trzeci dzień Podgórny wyszedł ze szpitala, ale razem z butelką. Zanim jednak wyszedł, przyszła do pokoju fryzjerka i zapytała, czy ma go ostrzyc, bo ma długie włosy. Odpowiedział, że lubi długie włosy. Mateusz myślał: „Mam ochotę zrobić coś głupiego, nie wiem, może zrobię sobie baleyage? Pasemka ufarbowanych włosów albo włosy na niebiesko… To coś pięknego, w sam raz dla mnie.”

Już miała wyjść, gdy Mateusz głupio się śmiejąc powiedział:

     – Proszę o niebieskość.

      Jest pan dowcipny. Mogę panu zrobić koguta. Wystarczy?

     – Dobrze, niech będzie kogut.  

                                                                                styczeń 2007


Z tomu "Głębia ostrości" 2008




 

 


czwartek, 29 sierpnia 2024

 




    Fragment ze strony 140



15. Proszę o głos

 Każdy człowiek jest powieścią i żadna opowieść nie powinna się zmarnować i nie jest nudna, jeżeli się nią zajmiemy. Mnogość biografii dziejących się jednocześnie, równolegle, to jest to. Jak najwięcej pochłonąć, usadowić w sobie, poznać, zapamiętać dopóki starczy życia. Niech wszyscy żyją po śmierci tyle lat, ile to jest możliwe, a każdy z nas niech się do tego przyczynia. Cyntia aż się rozpogodziła. Nie rozpadła się, jak niektórzy sugerowali. Poprosiła Samantę o pomoc... Znały Brygidę Bikinę. Może ona wie coś więcej. Gdy były w dobrej komitywie, używały języka trajkota. Takiego, jak niektóre dziennikarki lub dziennikarze w radiu albo w telewizji. Miały dużo do opowiadania. Diabeł ich rozumiał i pochłaniał dusze. Ale, tak przy okazji, równie niedbale jest nagrywany głos.

            Brygida  rozpalona:

– Proszę o głos. Równie niedbale mówią aktorzy,  a uczą się dykcji. Ale oni grają dla ludzi o słuchu absolutnym, dla takich, którzy słyszą szum chmur na nieboskłonie. Buduje się podjazdy dla wózków, likwiduje progi, żeby niepełnosprawni mieli łatwiejszy dostęp do danego obiektu. A jeżeli ktoś niedowidzi lub niedosłyszy, to czy on nie jest niepełnosprawny? Jeżeli jest, to czemu się o nich nie myśli w ten sposób? W różnych miejscach złe oświetlenie, w książkach i gazetach maleńkie litery, kolory słabo zaznaczone, aktorzy mówią niechlujnie, pod nosem mruczą, nie dopowiadają słów, wygaszają je przed końcem... lektorzy czytający dialogi tak mówią, że tylko oni to słyszą i rozumieją, głos filmu i lektora nagrywany jest na tym samym poziomie... Zamiast mówić szemrają. No szlak człowieka trafia za to niechlujstwo i niestaranność nagrywających, niedbałość o ludzi niedosłyszących, chociażby, bo nawet nie zawsze są napisy pod ekranem, a producenci dostarczają na rynek telewizory z głośnikami, z których głos. zamiast w stronę widza, płynie w ścianę. Winna jest też dana telewizja, że kupuje takie filmy. Pewnie dlatego, że ściany mają uszy. No i te wydzierające dobro z ludzi reklamy.

            – Ale ci się nazbierało – rzekła Samanta. – Masz rację. To teraz się przedstaw. Może ja powiem: Mówiła wyraźnie i dobitnie Brygida Bikina, która ma babcię niedosłyszącą i dziadka, który gorzej widzi. Za to dziadek świetnie rzuca epitetami. Pojedzie na olimpiadę.


czwartek, 1 sierpnia 2024

 





                                             Na akordeonie gra Marcin Opeldus
                                             Fot. Anna

23.07.2024

NA SPOTKANIE

W KLUBIE

PEGAZ

w Chorzowie

MDK

Eugeniusz Rychlicki

Kompan    

 

Ten wiersz chodzi za mną
a gdy się do niego zwracam
udaje że mnie nie widzi
Chowam się więc w kwitnącej
kukurydzy i robię niewinne miny
Wącham puentę różowej koniczyny
Mówię że to nie są zadziory

i uśmiecham się do

rozgwizdanego kosa i słucham

Wiersz wyszedł z udawania
jest już w łanach pszenicy
patrzy na mnie a ja nie potrafię
po niego sięgnąć - sięgam do donicy

Może to pomyłka

Widzę że to nie moja

młodość z każdą godziną

staje się coraz

bardziej kwiecista
Żółknie różowieje
bratkami pachnie
i wysypuje się z niej lato
czerwienieje makami

Odurzony chabrami
chwytam wiersz

i niosę w dojrzałość lata

W czas wzlotów
i twardość postanowień

Zakładam na twarz emotikon 

Bądź moim kompanem

mówię 

i podaję łokieć


Eugeniusz Rychlicki

 Słodka Cila

 Cila Maszkiytno z Kokotka

 Dla kilku facetów jest słodka,

 Ale gdy bierze ją Gustaw,

 Rozpuszcza mu się w ustach

 I nikaj nie można jej spotkać.


         

  

               Eugeniusz Rychlicki

Tam, gdzie nic

 w Kosmosie nic nie jest pewne

a ja chciałbym na grzbietach

fal grawitacyjnych 

latać po wszechmocnej pustce i wracać

ale nie ja będę próbował 

bo nie zdążę nauczyć się wieczności

inni za dwa wieki może sobie poradzą

kto wyczuje delikatne pieszczoty

nakrywającego nas wieczoru

ten będzie wiedział więcej o wartościach

ponadczasowych i będzie zdążał

otrzeźwi go nie tylko ukłucie cierniem

politycy nie – podzielili naród

wepchnęli w dwoistość ideową

i rzucają kłodami w czas

 na blacie stołu leży rozłożysta czujność  

pan Albert powiedział że najważniejsza

jest wyobraźnia i ja mu ufam

lecz ktoś jej nie ma 

– próbuje lewitować i ściemnia...

 tysiące poetów wydobywa z siebie

złoto platynę i minerały które krzyczą

lub śpiewają arie i budzą zwodnicze lilie  

lecz nikt ich nie słucha

ciężko oddycha gwiazda neutronowa  

nie otwiera ust nawet na sekundę –

kosmiczne monety czasu

mają kosmiczną wartość

nasz czas donosi rzeczy śmiertelne

do miejsca 

tam

gdzie nic

 

                                       Eugeniusz Rychlicki

            Gdy klatka opadała w dół            

Nieprzerwanie żłobił artystycznie zawiłą 

drogę do przyszłości. Picasso dorysował nos

i uszy, tak powstał człowiek...

Elektryk gapił się na „Siedzącą odaliskę”

Matisse’a i jeszcze nie wiedział o knowaniach.

Maszynista wyciągowy normalnie puszczał

klatkę szybową w dół i w górę, błyszczał węgiel,

w szybie zapychacz wypychał wagony z klatki,

 

wywrot obracał je do góry kołami

i do głównego zsypu spadały złote

myśli rębaczy.

Na dole łapak aresztował rozbrykane wagoniki.

Było optymalnie. Nagle na poziomie xyz

Tąpnęło, tak soczyście, że stempel łupnął

w stempel, runął strop i z grubego kabla

posypał się ogień jak z garści fajerwerków.

 

Na powierzchni w rozdzielni prąd skończył

rycie ścieżki i korzystając z okazji urwał się

z łańcucha, przepłynął gęsto między

frazami spokoju.

Odezwał się piorunująco zwarciowy Zeus

i nagle cięcie – głucha cisza zlana potem.

Jedność w mroku.

Kopalnia pełna zgiełku zamarła w bezruchu,

przez moment świat przestał istnieć.

Zaległo osłupienie i słychać było obce myśli,

strasznie rozlazłe i beczliwie splątane.

Po dwóch sekundach przeraźliwy dźwięk –

 

elektryk myślał, że z wrażenia spadła szklanka.

Przytknął kilofek do ucha, słucham, a telefon

wrzeszczy na całe gardło. Chwycił słuchawkę

i usłyszał serię z kałasznikowa. Leciały epitety.

 

To mógł być dyspozytor, a może naczelny…

Stanęła maszyna wyciągowa, kołowrót dostał

zawrotu głowy, kamienie zgubiły adres

i zamiast na hałdę wybrały się do elektrowni.

Ukazały się duchy z karbidówkami.

Ludzie szukali prądu. Gwiazdy śmiały się

zwodniczo i niszczycielsko, chyba spadały

meteory, ale gasły nad ziemią i znowu nic.

 

Sztygar wdepnął w bajoro, rzucił w czerń

kilogram mięsa i poczłapał na sortownię.

Naczelny obiecał obcięcie premii,

ale w tym momencie rozbłysły latarnie,

powierzchnia zaszumiała i nadbiegła

ulga, jakby śpiewano hymn do Słońca.

Sygnalista zakomunikował zjazd klatki w głąb.

Ach, kiedy to było…


Eugeniusz Rychlicki

                Kos

 

             Ach ten kos, ten kos -

             czarne pióra, żółty nos.

             Jak wpadł w budyniowy sos?

             To proste, dobrał się do deseru,

             a nie zsiadł z roweru.

             Raz mu się to przydarzyło

             i zaraz go sparzyło.

 

             Ach ten kos, ten kos -

             powiecie, piękny ma głos.

             Już wczesnym rankiem śpiewa

             radośnie,

             przeważnie o wiośnie.

             Obserwuje, jak dzionek wstaje

             i wcale nie udaje.

             Biega i lata między krzewami,

             łowi też owady.

             Jest indywidualistą, nie lubi

             gromady.

             Śniadanie zjada, gdy się

             wyśpiewa,

             a po śniadaniu ziewa.

             Taki z niego solista -

             wielki i słynny artysta.


Eugeniusz Rychlicki

             Najważniejsi

 

                       Pamięci  Rodziców

         Cóż takiego uczynili rodzice

         że zapełniają wszystkie

         ważne miejsca

         są w naszych myślach

         tańczą na naszych weselach

         bawią się z nami jak z dziećmi

         zajmują jasne strony życia

         życie wychodzi z życia -

         to ich zasługa

 

         W półcieniach pory snu 

         powołali nas na nowych

         świadków rzeczywistości

         Cóż takiego uczynili -

         są naszym wyzwaniem

         jestestwem

         i pełnią

  

               Eugeniusz Rychlicki

          Świętość

 

                                           Dr. Andrzejowi Rowińskiemu

             Życie to słoneczna nadzieja  

            – świeci i na końcu nieznanej drogi

 

            Dominantą nie jest porażka

            lecz szlachetne zamiary 

            Efekty mogą się jednak kruszyć 

            i łzawić       

            a satysfakcja popękać

            jak kryształ

 

            Lekarz dotyka tajemnicy życia

            Jego wiedza i doświadczenie

            są cudem

            ale czasem to życie ucieka

  

 

   

               Eugeniusz Rychlicki

Panorama Tatr

Wielka to rzecz umieć zobaczyć 

piękno w każdej rzeczy. 

Tatry to piękno demonstracyjne. 

Z tego miejsca widać Tatry jakby po drugiej 

stronie zamglonego wąwozu. 

Nad naszymi plecami oprawione zdjęcie 

z Kawiarni Mieszczańskiej Józefa Rzankowskiego. 

Siedzieliśmy w tej kawiarni, Samanta 

na Krupówkach, 

mieliśmy krótkie plany, wcale nie oryginalne, 

nie mamy skrzydeł... 

Idziemy grzbietem Gubałówki, 

a z nami wiele postaci historycznych, 

które chciały nas sprawdzić. 

Usłyszeliśmy płacz. 

To dorodny modrzew ronił żywiczne łzy. 

To tu... 

Nad miedzianą tablicą poszarzały 

drewniany krzyż. 

 

Przechodniu i Turysto! 

Urodziłeś się a już wyrok wydany. 

Żyj w zgodzie z Bogiem i sumieniem, 

bo nie wiadomo kiedy będziesz powołany. 

W 21 wiośnie życia rażone piorunem 

zginęły w dniu 17 lipca 1968 roku 

Maria Ignasiak, Halina Skrzypkowiak 

z Rogoźna Wlkp. 

 

Jesteśmy tam 40 lat później, zimą w 2008. 

Lecz w wyobraźni nagle jest lato i niebo szaleje... 

 

W styczniu 2012 ciekawość znów wiedzie nas 

do tego miejsca. 

Ze smutkiem i gniewem stwierdzamy, 

że tablicy już nie ma. 

Pozostał zmurszały krzyż. 

Modrzew znowu płacze żywicznymi łzami. 

Usłyszałem od górala, 

że w majowy weekend 2011 roku, 

kiedy to od soboty 30 kwietnia do wtorku 3 maja, 

nastąpiła powódź turystyczna, jeden, 

a może kilku barbarzyńców ukradło tablicę, 

być może ze względu na miedź... 

W takim momencie zamykają się 

usta z bezsilności. 

O bohaterkach tego dramatu zapomniano. 

A ja wracam do tej chwili i widzę to zdarzenie, 

i gotuję się w środku, i grzmię na Zeusa. 

W życiu często przejściowa bezradność 

stawia nas pod ścianą. 

 

 


Eugeniusz Rychlicki

 

Dążenie do wieczności       

 

Do nowych superistotowych konstrukcji

na biologicznych elementach nie tak znowu

daleko – poszukiwanie wieczności robi

postępy. Stawiamy na wymianę części, 

aż żaden element nie będzie ludzki.

 

Cwałujemy niby gepard, 

gdzie świadomość nie ma zegara.

Człowiek wchodzi

w szerokie możliwości jak kwestarz,

sunie po traktach i ścieżynach cnoty,

podkręca układy scalone jutra,

bo oto wieczność na progu gmachu,

 

lecz oparcie ucieka i człowiek traci dom,

i boskość nie staje się codziennością. 

Gdy nadejdą istoty bezpłciowe, jak szkło,

nic nie będzie wcześniej ani później, 

nawet trudno to wymówić  

nie trzymając się poręczy,

i trudno nie tonąć w zawiłościach

jak w soli i occie. Kombinacje z DNA mogą

świat wprowadzić w kwitnące słoneczniki.

Człowiek syntetyczny nie po...zna Boga.

 

  

Eugeniusz Rychlicki

Poeta doctus  

 

Współczesny poeta doktus nie miota się między

spaloną ziemią a zerem bezwzględnym -273,15 °C.

Współczesny poeta doktus chce wrócić stamtąd

do życia i stanąć ze swoim wyposażeniem na straży

elektrowni jądrowej Słońca, omijać rafy i gafy,

przestawiać planety i być z czarną dziurą w zmowie.

Sięgać wysoko jak żyrafa i patrzeć z góry jak żyrafa,

i podziwiać boskie dzieło jak Michał Anioł.

 

Współczesny poeta fd0ctus lubi poetów, ale ma 

własne plantacje i z innymi się liczy gdy chce liczyć. 

Ernest Hemingway był pełen słów - tak uciekał przed

sobą z ładunkiem depresji, lecz ta i tak go dopadła.

Powiedział: „Walcz, nawet w przegranej sprawie”.

 

 

                                        Eugeniusz Rychlicki

 Tam

 

W stulecie tamtej ograniczoności

wsiadłem do łodzi niezawisłości.

Ucząc się i pracując dojechałem do teraz.

Od razu przekonałem się,

że wcale nie jest łatwo płynąć

– łatwo trafić na mieliznę, dryfować

– każdy chce być sternikiem,

a co jeden to mądrzejszy,

a co drugi to hegemon,

zmieniający kurs na jedynie słuszny,

nie liczy się z przeszkodami,

powątpiewa w Europę,

i chce zaniku geometrii Euklidesa,

aż Tales wierci się w łożu...

Dryfuje rzecz, drżą miasta i wsie.

 

Być może to lato

już postanowiło pobić rekord i pokaże,

ile chce zniszczyć

i sprawdzi, czy człowiek potrafi

zajrzeć do przeszłości i zmądrzeć,

ile potrafi skubnąć z jądra kultury,

wydobyć z siebie więcej,

a potem wznieść się nad swoją

próżność i pychę.

O takiej porze roku i tej pogodzie

może zabraknąć monet,

ale i banknotów ratowniczych.

 

                                   Eugeniusz Rychlicki

 

 To też kiszenie

 

Słońce zdjęło rękawiczki

Chlusta porcjami gorąca

wywołując skwar

i skwierczenie skwarków na patelni

i ziemniaków smażonych

do zsiadłego mleka

 

Na horyzoncie drapieżne ruchy

zazdrosnej przeszłości

Ona lubi ten zapach fotonów

 

Stajesz się więc nadświetlny

może będziesz elementem

fotonowego komputera

Twoich mgnień wiosen nikt nie zobaczy

ale będzie wiedział że jesteś

światem równoległym

i wtrajasz dokiszoną kapustę

twoich rodziców

i smażone ziemniaki ze skwarkami

i nagle jesteś w 20202 roku...

 

Niech tylko przelecą gęgawy

i nie pojawi się pandemia

– chętnie wrócisz do tej patelni

ze skwarkami i do żuru w piątek

Tyle satysfakcji

ile żuru na talerzu i coś do żuru,

byle bez chlustania upałami

 

 

                        Eugeniusz Rychlicki

Zabita deskami

 

Dojechaliśmy wreszcie do wsi

zabitej deskami.

Można sobie wyobrazić,

co się w nas działo.

Wieś wcale nie była zabita.

Miała się doskonale i nie

widzieliśmy żadnej deski.

 

W latach przełomu podobno

cały tartak rozkradziono.

Przez chęć posiadania, dlatego nie była zabita...

Zacząłem udawać, gdy z tego powodu

przez pomyłkę otrzymywałem dietę poselską,

tylko jak to się wyda, to z czego ją zwrócę.

Śniły mi się deski na jednoosobowy obiekt.

 

Odkryłem w sobie nowe witaminy

i zacząłem zupełnie chemicznie

wabić początek przez koniec,

teraz szukam witamin antagonistów,

bo tamte mi zbrzydły. Muszę zwrócić forsę...

 

Zainteresować sobą świat,

a potem zniechęcić,

może przez ćmy, to jest coś warte,

gdy wieczorem ta ciemnota pędzi

do światła, wtedy można by coś zrobić

i nie śmiać się na cmentarzu...

Wieś pachnie naturą.

Na wsi deski wykorzystuje się

do ostatniej deski.