Chałupnik
Rok 1939. Francja i Anglia
obiecały pomoc Polsce, do której lada dzień wybierał się rozwścieczony
rozbójnik. Obiecanki cacanki, a głupiemu można powiedzieć co się chce. Stefan
zmartwiony sytuacją polityczną, podsycaną jeszcze przez niektórych miejscowych,
przed wiekami Niemych, obiecujących nowe porządki i wreszcie sprawiedliwość dla
zasłużonego narodu, który jest jedyny taki na globie, bo oni tu są traktowani poniżej
godności, robił mimo to swoje, to co zaplanował. Ale nie kłamał cynicznie i nie
oszukiwał. O tym się mówiło wprost, ale co z tego? Ludzie politykowali i bali
się najbliższych miesięcy, tygodni, nawet jutra.
Mimo wszystko dla Stefana
Radeckiego wciąż najważniejszą była sprawa znalezienia stałego zatrudnienia.
Kilku
chałupników-komorników zajmowało się wyrobem toreb, które nazywano koszatkami.
To były koszyki z pałki wodnej, rogożyny, rosnącej w wielu okolicznych
jeziorach na Pojezierzu Gnieźnieńskim. Produkcję przed kilku laty, o czym
Radecki wiedział, rozpoczął Jan Góral, uprawiał ziemię, a ponadto pracował dorywczo.
Z żoną Władysławą posiadali czworo dzieci. Produkcją w okresie zimy zajmowała
się cała dorosła rodzina. Właśnie jego znajomy z Budzisławia, Henryk Wymborek,
wykonywał torby z rogoży, korzystając z tej rośliny rosnącej w pobliskim
jeziorze. Widząc kłopoty z pracą swojego znajomego, doradził mu, aby się także
zajął produkcją chałupniczą koszy. Jan szybko opanował rzemiosło. Udostępnił je
też szwagrowi, Stanisławowi Hoffmannowi, który miał także dużą rodzinę. Zwłaszcza,
że Stachu Hoffmann jako nastoletni chłopak stracił nogę pod koniec pierwszej
wojny światowej i stanął przed problem, jak i z czego żyć. Przydzielono
mu i założono nogę drewniano-skórzaną, na której
potrafił się opierać i poruszać. Mimo inwalidztwa nie tracił wiary, pogody
ducha i chęci do pracy. Ożenił się, razem z żoną Heleną wychowali czworo
własnych dzieci i jeszcze syna siostry Stanisława. Tak więc już cztery rodziny
produkowały kosze: Hoffmannowie, Góralowie, Wiewiórowie i Grzegorzewiczowie.
Dla więcej nie było miejsca. Stefan Radecki mógł być poważnym konkurentem. W
sytuacji przymusowej, co miał zrobić? Nad tym zaczął się zastanawiać.
Dyskretnie przepytywał
ludzi, ile kosztują, skąd materiał... Zaczął zachodzić do sąsiadów, którzy
zajmowali się koszatkami i obserwować ich pracę, ale kiedy zauważyli zbytnie
zainteresowanie ich fachem po prostu przestawali te torby wykonywać, nagle
mając coś pilnego do załatwienia. Nie mógł im też wyjawić swoich zamiarów, bo
mogłoby dojść do awantury.
Jeszcze jedna konkurencja
to ponad siły producentów.
Kupił więc torbę za 40 groszy i rozebrał, następnie powoli złożył, tak ze dwa razy. Miał talent w palcach. Kiedy już się zorientował, że może spróbować wykonać całkowicie nową, pojechał do najbliższego jeziora, gdzie takie pałki rosły, wszedł do wody po pas, wyrwał kilkadziesiąt. Kilka dni wysychała z nich woda, potem je rozebrał na elementy. Wykonał odpowiedniej wielkości lekką formę drewnianą. Po paru dniach uplótł płaski koszyk. Jeszcze niezbyt udany, taki do domowego użytku. W ten sposób stracił na pewien czas przyjaciół. Nikt nie lubi konkurencji.
Musiał się z tym pogodzić.
Odczekać.
Patrząc na swoje dzieło obmyślał dalszy ciąg. Jak na samouka był z siebie średnio zadowolony. Bo Stefana w ogóle określano jako zdolnego mężczyznę, który szybko się uczy. Język angielski (amerykański) poznał w latach młodości w szkole powszechnej w Jonkers stan Nowy Jork. Chciałby też wykonywać wszelkiego rodzaju siatki i sieci, poczynając od siatek na włosy, a kończąc na sieciach na grube ryby albo ogrodzeniowe... O tym też jeszcze myślał i już kiedyś się rozglądał… W dalszym ciągu zastanawiał się i nad zajęciem tłumacza z angielskiego na polski. Ale póki co oboje z żoną Marianną mieli zajęcie i nadzieję... Tymczasem za kilka miesięcy został wywieziony przez okupanta na przymusowe roboty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz