Eugeniusz Rychlicki
Strefa
cienia
Pan
się nazywa? Proszę dyskietkę.
Jak się pan nazywa, gdzie mieszka, już wiemy. To jest
pana dyskietka. Może już pan schować. Proszę chwilę... Zaraz przyjdzie pan doktor.
Ale czy ja się nazywam? Może tak. A może nie.
Teraz
przebyte choroby. Co u pana słychać pod tym względem. Innych względów nie
przyjmujemy, raczej nie uwzględniamy, tak. Nie rozumiemy. Nie interesują nas.
Bierzemy wzgląd na wiek. Po oczach i twarzy widać, że ma pan kłopoty
z pęcherzykiem. Ale ja nie mam żadnego pęcherzyka. Nie ma pan? A to ciekawe. A
tu napisane, że ma pan.
Lekarz chirurg kwalifikujący chorego do
przyjęcia pisał i pytał, pytał i czasem rzucił okiem na prawie żółtego pacjenta
szpitala przy.
Trwało to z godzinę. Po odczekaniu na kozetce potrzebnego
czasu do zaistnienia jako pacjent, zanim pielęgniarka przyjdzie po zakwalifikowanego
do pobytu w lecznicy szpitalnej, pacjent biegał po górach i dolinach: „Idzie
skacząc po górach” (doliny ma w sobie) Jerzego Andrzejewskiego, którego polecił
mu Staszek Król – muzyk i dyrektor, człowiek towarzyski i oczytany.
Jeszcze nie dotarł do niego pełny obraz sytuacji w
jakiej się znalazł.
– Idziemy do sali szóstej albo siódmej –
powiedziała pielęgniarka w
białym fartuchu, w czepku na głowie, miła pani pełna ciepła i kobiecości do
wzięcia.
Po
dojściu do drzwi oddziałowych i już przy strefie cienia:
– Proszę sobie wybrać salę, szósta czy siódma,
gdzie pan woli.
Pacjent wybrał szóstkę. Przekroczył strefę cienia i znalazł się przy drugim łóżku z lewej strony. Za okazałym oknem szumiało bezlistne drzewo, w sali panowało półświatło. Może gdyby świeciło słońce, to i cień by się znalazł. A tak on i jego nieznani współtowarzysze znaleźli się w cieniu codzienności, ich nie dotyczy to, co się dzieje poza strefą chorych. Zobaczył, że w sali pali się światło, czyli świeci się jednak jakaś lampa.
Kart z nazwiskiem i wykresem temperatury nie było przy
łóżkach. To dawne czasy. Ochrona danych osobowych i nie tylko. Kiedy chodzi się
po ulicy i widzi chodzących, to można pomyśleć, że ludzie nie chorują, tylko opowiadają o
chorobach. To skąd się biorą w szpitalach? Wczorajsze zyski, dzisiejsze straty.
– Dzień dobry – powiedział nowy pacjent. Nie
usłyszał odpowiedzi. Nie rozglądał się, ale jego świadomość zanotowała obecność
dwóch osób odwiedzających chorego pod oknem, który pojękiwał i nie zwracał
uwagi na dwie kobiety – jedna starsza, druga młodsza. Chory był otoczony z obu
stron łóżka barierkami. Widocznie nie chciał się podporządkować temu, co tu go
obowiązywało. Pacjent obok leżał plackiem, nie ruszał się, miał przy sobie
czynną kroplówkę. Później okazało się, że rano przywieźli go z sali operacyjnej
po operacji przepukliny. Pierwszy natomiast, ten przy wejściu do sali spał.
Chrapał, leżąc na wznak. Był odkryty. Rosły mężczyzna o długich,
poprzeplatanych siwizną włosach, miał na sobie rozpiętą piżamę, zabandażowaną
prawą rękę zgiętą w łokciu. Twarz wychudła, grubokoścista, wydłużona. Nogi
przykryte w miejscu podudzi. Górna część stóp zabandażowana w miejscu dużych palców.
Nowy pacjent uśmiechnął się do żony.
– To
ja już sobie jakoś poradzę. Zaraz będziesz wychodzić do pracy, a przecież
głodna nie wyjdziesz z domu.
Żona wyszła z pokoju a pacjent przebrał się w
piżamę, rzeczy schował do szafy, drobiazgi do ciasnego stolika.
Żeby nie zwariować i chociaż na chwilę uciec stąd, dopóki się nie przyzwyczai, wziął Tomasza Manna „Buddenbrookowie” i zaczął czytać tom pierwszy, gdzieś w środku, jako że książkę już przecież kiedyś czytał. Rozdział szósty. Kilka zdań. Zamknął. „Tonia… Tonia… Co mnie Tonia… Arterie na skroniach są nabrzmiałe… Przecież nie u mnie. Ja jestem podobny do dojrzewającego zboża… Co mnie podkusiło żeby wziąć tę książkę. Ona wcale nie musi być arcydziełem, tu, w szpitalu. Albo ukojeniem.” Zabrał się do rozwiązywania jolki. Nawet go wciągnęła... Nie dopuszczał myśli, że stąd się odchodzi. Absolutnie. Stąd się wychodzi na własnych nogach, po to on tu jest. Przyszła siostra i przerwała zajęcie. – Idziemy na dalsze badania. I w zabiegowym założymy wenflon.
Chory pod oknem nie był w dobrym stanie. Nadal nie utrzymywał łączności słownej z dwiema kobietami. Przechodził obok szóstki ordynator doktor Żywisław. Zatrzymał się i zwrócił do Mateusza, który już posiadał wenflon.
– Jak się
pan czuje? Doktor Żywisław był sporym mężczyzną, uśmiechał się i życzliwie
patrzył pacjentowi w oczy, jakby chciał natychmiast go uzdrowić. Rozmawiał z
lekarzem rodzinnym pacjenta, doktorem Stefanem. Zapytany Mateusz nie wiedział
jak się czuje. Nie powiedział, że czuje się zaskoczony. Najszybciej nadleciało
do niego słowo: Dobrze. Dobrze.
Leon Wiza –
bo tak się nazywał pacjent leżący przy drzwiach, przebudził się i w sposób
niewyraźny coś powiedział do nowego pacjenta. Ten – Mateusz Podgórny –
przedstawił się Leonowi – nie wiedział, o co mu chodziło. Ale pacjent obok Mateusza
słyszał, o co tamten zapytał.
– On się pyta która godzina.
– Ach
tak. Dwunasta dochodzi. Pewnie zaraz będzie obiad.
Wiza nic na to nie powiedział. Zamknął oczy i
nadal leżał na wznak. Przy łóżku miał tylko dwie półtora litrowe plastikowe
butelki z niegazowaną wodą mineralną. Przed chwilą siostra podłączyła mu
nową kroplówkę. Widocznie nie mógł
jeszcze jeść, a może nie o to chodziło.
Aż nadszedł
właściwy czas.
Właściwością prądu elektrycznego jest, że
płynie gdy mu się na to pozwala. Właściwością pacjenta jest, że płynie razem ze
snami, z obrazami ponarkozowymi, po temperaturowymi albo jest wściekły, gdy
świat staniał, wręcz stał się nieznośny. Upadł w zaspę. Czas właściwy to ten,
kiedy lekarze podejmują się naprawy tego, co natura chce z siebie wydalić i nie
stara się o pozytywny ciąg dalszy.
Kiedy
Mateusz wrócił po operacji do pokoju, obciążony butelką, w której zbierała się żółć,
sytuacja uległa tylko takiej zmianie, że
pacjent po operacji przepukliny już chodził. Leon nadal spał, budząc się
jedynie żeby zapytać, która godzina. Dzień go nie interesował. W pokoju zawsze
świeciło się światło. Drzewo za oknem nadal było nagie, a słońce ukryte pod
pierzyną chmur. Mężczyzna pod oknem miał 95 lat i nadal nie utrzymywał
kontaktów ze światem. Ale już dwa razy pytał o godzinę. Co oni z tymi
godzinami. Mateusz miał zegarek w szufladce i się
dziwił, że pytają, a oni nie mieli zegarków, on to
widział. I w tym jest jakaś tajemnica. Wiedział, która godzina. Pacjent
chodzący był w dobrym nastroju. Wrzucił sześć złotych do automatu i włączył się
telewizor. Telewizor się ucieszył, mógł ryczeć do późna w nocy. Telewizor.
Namiastka zapomnienia. Zawsze ktoś tam coś tam i jest sprawa.
Zawsze to jakaś
pociecha. „Co tam panie w polityce.” Do polityki mnie nie mieszajcie.
Wolę pół kilograma łusek kakaowych, i z tego wywar, niż
herbatę chińską, czy madras… Na Cejlon chętnie bym się wybrał.
Ponad
Mateuszem odezwał się Leon, wykrzykując do pacjenta po operacji przepukliny, że
on chce się wysikać i on ma mu podać kaczkę. Ale pacjent, który chodził,
pociągnął za przewód, zadzwonił dzwonek i niebawem przyszła siostra. Siostra musiałaby
przyjść jeszcze raz. Kaczkowy nocnik był pełny. To znowu Leon zwrócił się twardym
barytonem do chodzącego pacjenta po operacji przepukliny i poprosił go, aby
opróżnił kaczkę. Pacjent po operacji przepukliny powiedział:
– Mam na imię Hubert. Czy chodzi ci o mnie? – zapytał Leona. Leon nic na to nie powiedział, odwrócił się lekko na bok, bo całkowicie nie potrafił się przewrócił i miał go gdzieś. Hubert był pojętnym pacjentem. Bez zbędnego następnego słowa wziął kaczkę z moczem i wyszedł, chociaż nie powinien ze względu na stan pooperacyjny. Leon się odwrócił twarzą do sali. Już się nie gniewał. Chciał pić, ale nalewanie jedną ręką mu nie szło. Hubert widząc kłopot Leona, nalał wody mineralnej do szklanki i podał Leonowi. Skończyła się kolejna kroplówka i u Leona i u Mateusza. Leon zasnął, Mateusz zabrał się znowu do „Buddenbrooków”, ale rana pooperacyjna była świeża i kiedy usiadł na łóżku zaczęła go palić. Znowu przerwał czytanie i popatrzył w telewizor pod sufitem, gdzie akurat reklamowano piwo. Piwa to on by się napił… Kiedy to będzie? Potem był film o szpitalu, taki serial i to go zezłościło. Nie dość, że wokół chorzy to on ma jeszcze oglądać film o chorych? To już jakaś paranoja. Z trudem, ale wstał i wyszedł na korytarz nie zapominając o butelce z żółcią. Butelka stała się dla niego znakiem rozpoznawczym, gdyby ktoś o niego pytał. Ale nie pytał. A kulawego psa też tu nie było. Pochodził trochę garbiąc się i wysilając, wysikał się w ubikacji, do której dotarł z pewnym wysiłkiem, ale z czego był zadowolony i wrócił do pokoju.
Nadjechała na wózku kolacja. Kierowcą i kucharką
była pielęgniarka dyżurna. Kromka lub bułka z masłem. Kawa z mlekiem.
Na
śniadanie to samo, ale herbata. Albo odwrotnie. On i tak nie jadł. Jeszcze
dostawał kleik i sucharki. Leon też nie jadł.
Mateusz nie wiedział jeszcze czy Leon Wiza nie może
jeść, czy takie jedzenie ma gdzieś albo po prostu nie daje sobie rady. Jak ma
jeść jedną ręką leżąc?
W pewnym
momencie, któraś doba pobytu, czas jakby się streszczał, a może skracał, czy
zagęszczał. Wszystko zaczęło to przyspieszać, to rozciągać w czasie jak guma w
procy, ale nie guma do żucia, zwłaszcza ta balonówa, która pęka. Czas nie pęka.
Słuchaj stary, nie pękaj, jeszcze ze dwa tygodnie i wrócisz do chałupy, gdzie w
bufecie czeka na ciebie cynamon i będziesz mógł sobie posypać pierogi z truskawkami.
A jak nie, to co? To dołożą ci ze dwa dni i powiedzą: Cześć stary, tylko się
nie przejmuj. Z butelką żółci możesz również chodzić po mieszkaniu. Ale tego
nazbierałeś. Dziesięć dni razy pół litra na dobę.
– Jeszcze parę dni i odłączymy pana od tej
butelki – powiedział doktor Janusz, który operował Mateusza i podtrzymywał na
duchu. Mateusz odwzajemnił się uśmiechem, ale nie był za bardzo pewny, czy to
będzie za parę dni. Cenił sobie pozytywny stosunek leczących do leczonych. Taka
życzliwość, budująca. A jak będzie dłużej? On się tu wypompuje. Nie jest
przecież niewyczerpanym źródłem.
– Jest dobrze – rzekł pan doktor.
Żona Mateusza, Anna, dwoiła się i troiła, żeby
go odwiedzić, dzieląc obowiązki zawodowe na pół z domowymi, i jeszcze trzeba
było zająć się wnukami. Mateusz miał dziwne smaki. Raz miał ochotę na kiszone
ogórki, a kiedy były ogórki, chciał zupę rybną.
Anna nic nie mówiła, ale było jej przykro, wtedy
Mateusz mówił, że nic nie chce, bo nie ma apetytu.
Kuzynowa Marysia przyniosła mu sucharki i biszkopty
luksusowe. Od razu zabrał się do nich, zjadł jeden i odłożył. Ubrał szlafrok, butelkę
włożył do kieszeni. Zgarbił się i powiedział:
– Może usiądziemy na korytarzu. Na korytarzu było jedno krzesło. Raz on siedział, raz Marysia. Zaczęli opowiadać. – Moja babcia, chodziła, czyli szlajała się, co ja mówię, mieszkała w Mieczkowie. Mówiła do mnie Mania, a nie Marysia. I wiedziała, że na beztydzień nosi się łachy zwykłe, a w ancugu chodzi się tylko w niedziela do kościoła albo na urodziny. Rzeczy trzeba było szanować. Były drogie. A terozki jest ich w trzy. Taki szlafrok jak ty mosz był dlo jakiegoś fabrykanta. I jeszcze ci powiem, że Staszek zachęco cię, do rozwiązywania zadań z trygonometrii, to ci może pomóc…
Idą święta.
Kaj idą? Nie widza. Idą dla wszystkich, ale niektórzy… Niektórzy, jakby nie
słyszeli, nie czuli ich, nie wiedzieli, co to są święta.
Nie będą wiedzieć. Zimowe święta są jedne. Powiedz,
jakie? Te pewnie nie będą takie krzykliwie radosne. Nie szkodzi.
Niektórym nawet szkodzi wypowiedzieć słowa Boże
Narodzenie. Może w Polsce mniej, ale na przykład w Stanach, a może we Francji,
bo w Niemcach
chyba nie…
Leon Wiza ożywiał się na kilka chwil, gdy
odwiedzali go koledzy cieśle i murarze oraz córka. Córka miała na imię Karina i
odwiedzała ojca codziennie o godzinie dwudziestej pierwszej. To była dziewczyna
około trzydziestoletnia, niskiego wzrostu, znacznej tuszy, okrągła jak pączek.
Pojawiała się w drzwiach, zdejmowała z pleców olbrzymi plecak, zdejmowała
ciepłą kurtkę i zaczynała się krzątać przy chorym ojcu. Posprzątała co trzeba
było, przyniosła jakieś produkty żywnościowe, wodę mineralną, sok jarzynowy…
Słodkich soków nie pił. Chorował na cukrzycę. Siadała i pytała, co się działo,
jak się ojciec czuje i co dziś mówił lekarz. Lekarz na ogół mówił mało i Leon
na ogół wypowiadał jedno-dwa zdania. Pytała też pielęgniarkę, również pacjentów,
jak ojcu minął dzień. A dzień był podobny do dnia. Gdy zbliżała się dwudziesta
pierwsza trzydzieści Karina ubierała ciepłą kurtkę, zakładała na plecy ciężki
plecak i wychodziła do domu. Do ojca przychodziła, czy też przyjeżdżała autobusem
albo tramwajem, bo nie miała auta, prosto z roboty. A pracowała w Mysłowicach.
Przeprowadzała mikroskopowe badania mięsa po uboju. Nie tylko w rzeźni, również
w małych warsztatach rzeźniczych albo u osób prywatnych, które wyhodowały jakiegoś
tucznika i urządziły świniobicie. W takich
przypadkach, jeżdżąc po peryferiach miasta, a nawet docierając na wieś, bywało,
że przychodziła do ojca nawet później, gdy pacjenci już spali.
Nigdy nikt z chorych nie pytał jej, co nosi w
tym plecaku, ale można się domyślić, że było w nim małe laboratorium na czele z
mikroskopem. Z każdym dniem Hubert i Mateusz wiedzieli coraz więcej o Leonie. Leon
już się podnosił i swoim barytonem czasem coś oznajmiał. Bywały też komentarze.
–
Sytuacja się gmatwa. Ja chcę chodzić a oni myślą, że nie – odezwał się pewnego
razu.
To znaczy wszyscy sobie wyobrażają, tylko nie
właściciele interesu. Mateusz odwracał się na drugi bok, żeby mieć ich za
plecami, ale to nic nie pomagało.
Nikomu to nie przeszkadzało, można by sądzić, bo nikt
więcej nie robił delikatnie głupich min, tylko Mateusz jakoś tak się dusił. Nie
znosił zapachu palonych przez nich papierosów. Przyciskał butelkę z rtęcią, przepraszam,
żółcią i wychodził na korytarz. To nie jest tak, że przeciąg wyłapuje drobne
elementy zadowolenia a nawiewa kłopoty. Albo porywa niemiłe zapachy a przynosi
miłe. Nie ma w domyśle nawet bezcelowości podejmowanych starań. Mateusz tnie
czas siłą wewnętrznego postanowienia.
Hubert
wiedział więcej, bo częściej rozmawiał z Leonem niż Mateusz. Leon pokrzykiwał
nad Mateuszem, porozumiewał się z Hubertem w ważnych sprawach, co do miejsca i warunków
bytowania ponad nim i Podgórny czasem się czuł jak Polska między
Niemcami i Rosją.
Przed
szpitalem kamieniarze układali od wielu dni kostkę cementową i plac stawał się
coraz bardziej estetyczny. „Przynajmniej tyle” – pomyślał Mateusz. Kiedy cały
plac nabrał ładnego wyglądu, kamieniarze zmietli piasek z bruku i usiedli żeby
zapalić; przyszedł jakiś gość i zaczął się przyglądać ich wynikowi starań i
potu. Jeden z siedzących wstał i o coś zapytał. Może czy temu facetowi podoba
się ich rezultat schylania kręgosłupa i przysiadywania na kolanach. Fachowiec podrapał
się po głowie, wrócił do kolegów i ze śmiechem coś im powiedział. Gdy skończył
mówić, ten, który siedział, krzyknął do tego, co się przyglądał brukowi, tak
głośno, że na korytarzu szpitala było słychać:
– Jak
chcesz dożyć do jutra to spie!
I ten facet co się gapił rzeczywiście spie. Ale na drugi dzień, gdy już tylko jeden robotnik zbierał pozostawione resztki kostek cementowych i jeszcze raz się przyglądał z zadowoleniem równo ułożonemu brukowi, przyszło dwóch innych doskonałych fachowców, popatrzyli na równą płaszczyznę estetycznego bruku przed oddziałem chirurgii, wykonali pomiar odległości od środka klombu (z kupą ziemi) do nasypu, pod którym schowane było przejście z chirurgii na oddział wewnętrzny, a przez który to nasyp przechodzili ludzie przychodzący do chorych, bo im się nie chciało obchodzić wkoło tego ziemnego usypiska, pod którym jest ukryte przejście, i odległości od tego miejsca na nasypie do narożnika budynku, gdzie pewnie będą budować elektrownię, żeby „coś” zasilała na środku klombu, a potem długo się zastanawiali. Gdy już doszli do pewnego przekonania, że tak będzie, a nie inaczej, poszli do domu.
Na następny
dzień znowu przyszło dwóch robotników plus kierownik.
Mateusz stojąc na korytarzu z butelką rtęci,
przepraszam, żółci przy boku patrzył na nich jak na wydarzenie ze świata
egzotyki. Wszedł nawet do pokoju i próbował zainteresować sprawą Leona, bo
starszy pan pod oknem spał, Hubert wyszedł
na plotki, a może już na papierosa, ale
Leon powiedział tylko: – Podaj mi szklankę z wodą.
Chce mi się pić. Dodał jeszcze:
– Jakbyś tak poprawił mi pościel, to byłbym
zadowolony.
Oczywiście, Mateusz też był zadowolony, bo
Leon się odezwał już jak coraz zdrowszy. Poprawił mu pościel, przykrył nogi i Leon
nie okazując tego na pewno był kontent (nie mylić z kontynentalny), i Podgórny bezczelnie
zapytał, dlaczego on ma obandażowane palce u obu nóg. Mateusz cieszył się z
usługi jak nie wiem, bo w ten sposób może nie licząc innych chorych, będzie na
świecie coraz szybciej coraz więcej zdrowych. O to chodzi. Czekał na odpowiedź
Leona. W tym czasie myślał: „Tylko co oni będą jedli? Leon jest na rencie, ma
więc kilka groszy, żeby nie mieć problemów żywnościowych. Ma co jeść, ale tamci…”
Wyglądało na to, że Leon może czymś w niego
rzucić. Co go to obchodzi, dlaczego on ma zabandażowane palce i nie wstaje? Jeszcze
nie wstaje. Leon usiadł na łóżku, spuścił nogi, zastanowił się, popatrzył na
Mateusza, potem na dwie kobiety pod oknem, potem na drzwi jakby się spodziewał,
że ktoś wejdzie, jakby chciał powiedzieć: Za mało ludzi, żebym opowiadał, ale
niech tam, lewą ręką, która była cała, nie wisiała na temblaku, przegarnął
posiwiałe, długie włosy i rzekł:
– Mam amputowane duże palce u obu nóg.
Nastąpiła spodziewana przerwa. Nie należy
sądzić, że teraz Leon z
zaciekawieniem patrzył na Mateusza, chcąc zobaczyć, jakie tą wiadomością wywarł
na nim wrażenie. Raczej Leonowi zrobiło się przykro. Głos mu ugrzązł w gardle,
nie potrafił wypowiedzieć następnego zdania. Mateusz poczuł się nieswój, też
zaniemówił. Przeżył to. Przemógł się jednak i nie chcąc pokazać, że jest
wstrząśnięty, powiedział:
Wtedy
Leon Wiza odezwał się na nowo:
– A
do tego mom złamaną rękę.
– A
dlaczego amputowano panu te palce?
–
Cukrzyca. Nawet nie wiedziałem. Mieszkam sam. Córka pracuje do późna. Mieszka
gdzie indziej. Nie chodziłem do lekarza i niedawno przewróciłem się w
mieszkaniu. Znalazła mnie sąsiadka, dobrze, że do mnie zajrzała. Przywieźli
mnie do szpitala na chirurgię. Po badaniach okazało się, że mam siedemset
cukru. Te dwa palce były już czarne.
To nie koniec. Okazało się, że mam osteoporozę. Zamyślił
się: – Ja chyba już z tego nie wyjdę.
– Ależ, co pan mówi. Na pewno pan wyzdrowieje,
na tyle, że będzie mógł chodzić i wrócić do domu – Mateusz Podgórny szybko
starał się pocieszyć Leona Wizę.
Tak więc
Podgórny dowiedział się, dlaczego Leon Wiza ma obandażowane obie stopy i
dlaczego nie porusza się samodzielnie, najwyżej na wózku. Rozmowa się urwała i
Mateusz powiedział, że idzie zobaczyć, co się dzieje na placu przed szpitalem. Owi
panowie stojąc na obszarze brukowanym zabrali się do demontażu cementowych
kostek. Kostka po kostce, cierpliwie wyrywali, nawet jakby z chęcią, i
odrzucali od siebie psując całą estetykę placu. Trwało to cały dzień. Mateusz
przestał ich obserwować, zebrało mu się na płacz, ale dał radę się powstrzymać,
a Hubert stuknął się w czoło widząc, co
oni robią, Leon chrapał. Dwie panie pod oknem – córki dziewięćdziesięciopięcioletniego
pacjenta z ulicy Wróblewskiego, siedziały spokojnie i
patrzyły na ojca.
Tej nocy starszy pan pod oknem jakby wracał z
dalekiej podróży. Był świadom obecności w szpitalu. Potem jakby chciał się oddalić.
Wołał siostrę. Prosił o zastrzyk przeciw bólowy. Po pewnym czasie znowu targał
nim ból. Zaczął z całej siły szarpać płotek z metalowych prętów, ograniczający
jego swobodę. Narobił tyle hałasu, że Hubert wezwał pielęgniarkę. Przyszła
pielęgniarka, dała starszemu panu drugi zastrzyk i pacjent się uspokoił. Zapanowała
cisza. Hubertowi i Mateuszowi zaczęły się zamykać oczy. Mogliby zasnąć. Leon
spał twardo, ale Leon dostawał na noc tabletkę na spanie. Po około dziesięciu
minutach do chorego pod oknem zajrzała pielęgniarka. Potem przyszedł lekarz.
Wróciła
pielęgniarka z dwiema koleżankami, zdjęły barierki, wyszarpały prześcieradło,
podniosły w prześcieradle nieboszczyka i wyniosły.
Potem jazda łóżkiem. Przygotowanie łóżka dla następnego…
To życie się skończyło.
Z tego
powodu Mateuszowi urwała się butelka przy łóżku i spadła na podłogę. Rtęć się
wylała, przepraszam, żółć, a Mateusz zaklął. Hubert wyszedł na papierosa, a
Leon się przebudził i powiedział tylko:
– Co to
za hałasy.
Rano Hubert
wyszedł ze szpitala. Jak on się cieszył. Jakby opuszczał więzienie. Bardzo
wylewnie pożegnał się z Mateuszem i Leonem. Leon miał to w nosie. Mateusz się
zasmucił. Został tylko z nim, ale na pewno niebawem ktoś dojdzie. Więcej lub
mniej chory, ale zajmie wolne łóżko pierwsze lub drugie.
Skończyła
się telewizja. Mateusz też się rozchmurzył, bo poczuł się uwolniony od hałasu.
Leon rozmawiał z siostrami i lekarzami prawie już normalnie i obmyślali jak go
przenieść do Mysłowic. Wtedy Karina będzie miała bliżej do ojca. Bardzo się
starała i ostatnie dni tylko o tym rozmawiali wieczorem. Ścierała pot z czoła i
mówiła, pocieszała ojca.
Na
dworze niedaleko wejścia na oddział trwały ważne prace. Robotnicy skończyli
kopanie rowu pod przewód zasilający środek klombu i ułożyli kabel. Przynieśli choinkę.
(A więc cały czas o to chodziło). Wbili w ziemię, podłączyli. „Bóg się rodzi
moc truchleje…” Ciekawe czy oni ułożą z powrotem te cementowe kostki, czy
zrobią to porządnie, tak jak było.
Kolejny
wieczór zbliżył się bezszelestnie, z żałobą w środku. Mateusz miał najpierw
ochotę wrzucić do automatu sześć złotych i oglądać przez dwanaście godzin
telewizję. Zabić te niemiłe, zniewalające uczucia, ale zabrał się do paru jolek
i udało mu się uciec przed chandrą.
Był kolega
Leona, sąsiadka przyniosła Leonowi poczęstunek – coś dla cukrzyków; kolega
powiedział, że dwóch pracowników szef wyrzucił z roboty, bo nie mogli zostać
godzinę dłużej; jeden miał chorą żonę, a drugi chciał pójść na urodziny
do brata. Karina z kolei mówiła, że pojutrze przyjedzie po niego karetka i
przewiezie do Mysłowic. Wszystko jest nagrane i Leon nie ma się denerwować. Ona
nie może w tym czasie urwać się z roboty, bo ją szef nie zwolni, chyba że w
ogóle…
– Co pan robi? – zapytał Podgórny.
– Chcę
dojść do umywalki.
– To
ja panu pomogę.
– Nie
trzeba, dam radę.
–
Zadzwonię po siostrę…
– Nie
trzeba. Dam radę. Ja tylko do umywalki.
Doszedł do umywalki, splunął, umył twarz lewą
ręką opierając się ciałem o umywalkę, potem powoli próbował się odwrócić i
wolną ręką chwycić się łóżka. W tym momencie stracił równowagę i runął na podłogę
między pokojem a korytarzem. Jęknął. Mateusz struchlał. Włączył dzwonek, zerwał
się na równe nogi i zapominając się wyrwał butelkę z rtęcią, przepraszam, żółcią z
sączka. Urwana butelka spadła z wieszaka na podłogę, żółć się wylała, Mateusz
poczuł, że musi gwałtownie pójść do ubikacji, bo zanieczyści piżamę…
Przybiegła pielęgniarka, potem druga. Potem
lekarz. Siostry podjechały z kozetką do przewożenia chorych. Po zawiezieniu
Wizy do pokoju zabiegowego lekarz stwierdził złamanie nogi w biodrze.
Noc
ciągnęła się w nieskończoność. Już nie przywieziono Leona z powrotem na salę numer sześć.
Mateusz już nie zasnął; został sam. Leona zabrano na ortopedię na drugie
piętro. Mateusz czuł, że zaraz zemdleje. Wstał i głęboko oddychał.
Wieczorem, jak co dzień, Karina przyszła
odwiedzić ojca i nie zastała go. Zobaczyła puste łóżko. Nikt jej wcześniej o
tym wypadku nie powiedział. Było widać, że zmienia się na twarzy. Nawet nie
próbowała zdjąć plecaka. Patrzyła na Podgórnego i czekała, co on jej powie. A
Podgórny zasłonił oczy, potem spojrzał na Karinę już odważnie i powiedział, że
ojciec próbował w nocy wstać i się przewrócił. Nic więcej nie udało mu się
powiedzieć. Karina pobiegła do pielęgniarki, pojękując i wymawiając
niezrozumiałe słowa.
Na trzeci dzień Podgórny wyszedł ze szpitala, ale razem z butelką. Zanim jednak wyszedł, przyszła do pokoju fryzjerka i zapytała, czy ma go ostrzyc, bo ma długie włosy. Odpowiedział, że lubi długie włosy. Mateusz myślał: „Mam ochotę zrobić coś głupiego, nie wiem, może zrobię sobie baleyage? Pasemka ufarbowanych włosów albo włosy na niebiesko… To coś pięknego, w sam raz dla mnie.”
Już miała wyjść, gdy Mateusz głupio się śmiejąc
powiedział:
– Proszę o niebieskość.
– Jest pan dowcipny. Mogę panu zrobić koguta.
Wystarczy?
– Dobrze, niech będzie kogut.
styczeń 2007
Z tomu "Głębia ostrości" 2008