sobota, 17 lutego 2024

 



Plac katedralny  

 Gdyby to był esej czubaty z czuszką, przechodzący w opowieść... Gdyby babcia miała wąsy, to byłby zupełnie inny świat.

Piękno architektoniczne bazyliki katedralnej we Włocławku nie od razu potrafiliśmy dostrzec. Ważna była jako miejsce modlitwy i spotkań. Przed katedrą jest plac, z którego niedaleko do parku i nad rzeczkę Zgłowiączkę, wpływającą do Wisły. Niedaleko stąd też jest most na Wiśle, a w pobliżu w czasach stalinowskich w okolicy znajdował się Urząd Bezpieczeństwa.  W niedzielne przedpołudnie przed mszą św. na placu przed katedrą zbierała się młodzież, by porozmawiać… Tych „stamtąd” można było czasem zobaczyć i w kościele i rozpoznać… ale młodzież takimi ludźmi się nie przejmowała. Gdy nadchodziła określona godzina, dziewczęta i chłopcy, nasyceni nieco rozmową, wchodzili do kościoła na mszę św. To był zawsze spory tłumek i zapewne rozczarowanie dla „obcych”… Po wyjściu ze świątyni miało się już inny nastrój, lecz to nie przeszkadzało, by udać się do parku nad Zgłowiączkę i opowiadać sobie zabawne historie, poflirtować z pięknymi koleżankami… Echa tych spotkań, tkwiące we wspomnieniach, mają różne barwy i kształty, a także głosowo różnią się między sobą. Była to młodzież z okolicznych szkół średnich – zdolna, wesoła i chętna do zabawy: LP, LWP, LO, Technikum Przemysłowo Pedagogicznego przy ulicy Sempołowskiej 2…

Młodzieżowych zgromadzeń wtedy jeszcze nie zakazywano, chociaż pilnie im się przyglądano. Wiktor żartował: – W przypływie radości można z takiego… zrobić muchę, stworzyć nowe zwierzę: głowa lwa, uszy osła, nogi słonia, tułów krokodyla, ogon wiewiórki...

Fantazje, które czasem emanowały z gorących głów uczniów, miały często swój dalszy ciąg w innym wymiarze, już szkolnym. Te ze swobody nie pasowały do szarego dnia.

 W domu to nie był helikopter, latający nad lampą naftową, ale mucha domowa normalnych rozmiarów.

Rano przy goleniu zaciąłem się żyletką – opowiadał Waldek – pozostał ślad pod nosem. Mucha chciała go obejrzeć… Koniecznie zamierzała usiąść w miejscu skaleczenia. Żeby się najeść… Najpierw spytałem, czy jest  „z tej firmy”… A potem musiałem popełnić morderstwo.

Ile lat siedziałeś? – od razu pada pytanie naszej klasowej rodzynki, Klaudii. 

Tyle, ile na obrazku, minus siedem miesięcy.

– To ciebie chyba nie ma. Rozmawiam z duchem?

Janusz odłączył się od nas, bo umówił się z Jolą i tylko pokiwał nam ręką. Oczywiście nie obywało się bez krótkich dowcipów na temat jego randki.  

            Kto nie chciałby mieć wszystkiego tyle, ile trzeba. A ile trzeba, tego nikt za bardzo nie wie, bo jak może mieć więcej, to bierze, chociaż mu niepotrzebne. Mieć tyle światła, ile trzeba, aby nie zaciąć się przy usuwaniu zarostu; tyle, ile trzeba do oświetlenia stołu, na którym piszę i czytam. Zatem o natężeniu oświetlenia trzysta luksów. Lampa naftowa tego nie gwarantowała. Tak było i nikt się nad tym nie zastanawiał.

– Po przygodę schodziłem też z pochodnią do piwnicy, jak do lochu – opowiadał Waldek – chociaż lochu nie miałem. Widziałem w kinie. Natomiast Ryszard miał dobrą latarkę i sam sobie wybierał wieczorem miejsca do oświetlania. Schodził do piwnicy z bohaterami z książki, którą czytał, a którzy ciągnęli go do piekła...

Bywaliśmy też w Kosmosie. Było nam ciasno na Ziemi. Lem wysyłał nas w nieznane rejony Wszechświata, który wydawał się wtedy do pokonania. Nie tylko my, ale całe społeczeństwo, byliśmy niełatwi i oporni. Ale innych siebie nie mieliśmy.

Przypadkowe spotkania, wyznaczane przez niedzielne nabożeństwa były miłym zakończeniem tygodnia.

 Otwarłem zeszyt sprzed lat i czytam słowa napisane ołówkiem, pismem czytelnym ze skreśleniami. O… Tu są ci wszyscy spod katedry… Jacy fajni koledzy i piękne koleżanki. Zadziwiony dziejami, odległością czasową i mglistością zdań, postanowiłem przeczytać do końca. Potem otworzyłem walizkę, którą sam uszyłem z czarnej dermy. Wyjąłem świątki z topolowej kory                   i powiesiłem sobie na piersiach. Tak odznaczony czułem się jak... dokładnie. Mogłem pomyśleć o wątku, motcie, złotej frazie, czy są pszczoły ze złotymi żądłami? A może ze złotymi zębami. Zapomniałem o świecie.

     Chcę treści… jak pokarmu. Wpatrując się w życie na wsi… Jest coś tajemniczego i zdumiewającego w tych wiejskich, utrudzonych twarzach, pokrzywionych orką i siewami, pograbionych razem z czerwcowym sianem, które teraz tu się pojawiają i tchną duchem dawności, wychodzą z tych pożółkłych stron. Spojrzałem w lustro. No tak… Kobiety i mężczyźni, wcale nie pyszałkowaci, przygarbieni, uparci, z oszczędną wrażliwością. Oni łagodni w niedzielę w drodze do kościoła, szorstcy w pracy i podczas wyszarpywania swoich racji. Bruzdy wypogadzają się, gdy plon jest obfity i kłopoty spływają do rzeki, a plony do magazynów, zaś strumienie deszczu regulują się samoczynnie… zalewając dorobek życia wrogów. W Wielkopolsce deszczu wciąż jest za mało…

A my przed katedrą tacy młodzi i pewnie piękni, jakby powiedziała moja mama.

Jeśli chodzi o chłopów i robotników, podobne życiorysy miała ponad połowa społeczeństwa; chociaż nie ten sam stopień utrudzenia, ale efekty w różnych kolorach. Podziurawione widłami. Zawsze ta trzeźwość spojrzenia po czasie, działanie bez wytchnienia, impulsywne i z namysłem.

Wszelkie przyjemności już po powrocie z pola, po udoju (jeszcze ręczny) i nakarmieniu zwierząt gospodarskich. Jeszcze pojemniki z mlekiem czyli kany nie same odprowadzały się do zlewni: codziennie wcześnie rano wozak zbierał mleko z całej wsi i wiózł do zlewni w sąsiedniej wsi.  

     Do roboty zakładało się stare łachy, na niedzielę ciemnie (granatowe lub czarne) ubranie z bawełny lub droższe z wełny i suknie pachnące naftaliną; i czapki lub kapelusze bez względu na porę roku.

            Żeby coś mieć z niedzieli, wychodzili wcześniej do kościoła, przystawali na placu przed świątynią, jak młodzież przed katedrą, w odpowiedniej odległości, by mogli zapalić papierosa i porozmawiać ze znajomymi. Jedyna rozrywka na cały tydzień, chyba że w drodze powrotnej do karczmy... Po takiej rozmowie oczy łatwiej wznosiły się ku niebu, kierując na Matkę Bożą, prosząc, by łaskawiej spojrzała na ich los... Rzucali bilon na tacę, spoglądając kątem oka, ile też jest na niej forsy albo ile rzucił sąsiad.

            Po kościele, ci, którzy czuli w kieszeni kilka wolnych złotych, wstępowali do baru na lemoniadę lub piwo, później już na coca colę albo i kielicha. Tam się finalizowali w rozrywce. Bywało, że wracali do domu zygzakiem.

            Lecz lekkość ducha na bok…

            Nie żebrali, nie dawali drobnych na chleb  nielicznym żebrakom, bo chleb każdy miał zapewniony, a żebrak niech popracuje, roboty nie brak; obecnie jest/było inaczej... Uważali, że niektórzy w ten sposób chcieliby zbić majątek, a to przecież nie skrzynia i zbić się nie da, nie jest też kwaśnym jabłkiem.

            Inni zaś wyłączali się z modlitwy i włączali plan na poniedziałek, poza kościołem modlili się w polu, orali albo w przerwie oglądali plony, traktując niedzielę jak normalny dzień. Ci co jeszcze żyją, wchodzą teraz w ulice pełne napisów i czytają te napisy, reklamujące bezsens, nadmiar i zioło, nie pasują do tej teraźniejszości, która istnieje tylko w celu zaspokajania wątpliwych potrzeb. Jak potrzeby zostaną zaspokojone i ciało napełnione przyjemnością, to padną z wyczerpania i sen wyłączy im planetę.

            Czy da się porównać tamte czasy z rokiem 2023?

TPP 1952 r.