środa, 19 maja 2021

Marynarz znad Wisły

                     


 

 Marynarz znad  Wisły

                                              Opublikowano 16 listopada 2017

  

Dzielny marynarz znad Wisły, Kamilian Kordecki, kolega Kryspina z lat szkolnych, majster i szef energetyków, mając do dyspozycji sto osiemdziesiąt weekendowych minut na rozmowy z komórki, przypomniał się koledze po groźnym zaburzeniu przyrodniczym, gdy przez lasy tucholskie przeszła trąba powietrzna, łamiąc 550 ha sześćdziesięcioletnich lasów sosnowych jak zapałki, w paśmie szerokości 400 metrów i długości dziewięć kilometrów. Kilka dni wcześniej natomiast przeczytał opowiadanie o wielkim lesie w Łogąbkach i historii z czasów okupacji. Jedno z drugim nie miało nic wspólnego, ale oba zdarzenia połączyły się w umyśle Kamiliana. Jak to czasem bywa, odległe fakty łączą się i chcą być razem bez podania przyczyn. Kamilian się zdziwił, że przyszło mu do głowy opowiadanie Radeckiego „Korzenie”, gdy czytał o zniszczeniach w lasach tucholskich i wojennej śmiertelnej zawierusze, jakby dla zachowania w pamięci tych zdarzeń, dopóki Słońce nie spęcznieje… 

     Dlaczego? Chyba bez związku, uważał, gdy nagle jego goniące się myśli, w momencie pojawienia się słowa „Słońce”, zatrzymały się  w innym miejscu, na wcześniejszym  zjawisku: tranzycie Wenus na tle tarczy Słońca w środę szóstego czerwca 2012 roku od 0:23 do 6:53. Nie omieszkał przypomnieć sobie również tego, co jeszcze pozostało w nim, że gdy Johannes Kepler opracował tablice ludolfińskie w 1627 roku i wyznaczył dokładnie położenie planet na niebie, wyliczono, że w 1631 i w 1639 roku Wenus będzie wędrować na tle tarczy Słońca. Kamilian lubił astronomię, a Gwiazda Polarna nie jeden raz zawracała go z drogi… Potem jeszcze kilkakrotnie zaistniał fakt wędrówki planety na tle tarczy słonecznej i on o tym wiedział.

     Wracając do Ludolfa van Ceulena, który obliczył w XVI wieku do 35 cyfr po przecinku, ile wynosi stosunek długości okręgu koła do długości jego średnicy, że jest to 3,1415… zachwycił się ponownie liczbą π, podobnie jak liczbą wyliczoną z 2 π podzielić przez √2.

      Ta nieskończoność w obliczaniu wydawała mu się źródłem istnienia życia. Tylko żywi mogą to uczynić.

 W jednostce wojskowej, gdy nie miał co robić, zajmował się wybranymi zagadnieniami z fizyki i matematyki.

     Miał  nawet  ze  sobą  Jakuba  Perelmana  „Zajmującą fizykę”, pożyczoną od kolegi jeszcze w szkole oraz „Zajmującą matematykę” tego autora, ale z tych książek już wyrósł.

    Źródło emocjonalnego wzruszenia i napędu znajdowało się    w przeszłości. To do niej chciał dość niespodziewanie wrócić i zanim do tego doszedł, miał chwile wątpliwości i pewne elementy wiedzy wmieszały się w utajoną istotę wewnętrznego stanu ducha.

     Kamilian napisał list, pomijając internet, w którym ma swoją stronę, zna adres kolegi i mógłby się wypowiedzieć, przesyłając swoje wspomnienia tą drogą, ale mimo wszystko wolał list. To wieloletnie dawne przyzwyczajenie. List wysłał. Ale listy idą kilka dni. To było za długo. Nie wytrzymał i właśnie wcześniej zadzwonił.

     – Wiesz, nie wytrzymałem. Poczułem się ostatnio zdrowotnie  lepiej i chciałem z tobą pogadać. Ta leśna katastrofa mnie przeraziła, a ponieważ twoje opowiadanie dotyczy lasu, wiesz chodzi o „Korzenie”, to dzwonię… Kiedy miałem wachtę na lądzie w porcie albo  w morzu, wgapiałem się w planety albo  w gwiazdy i ustawiałem je w szeregach jak nas ustawiano… Teraz też się wgapiam… w przeszłość. Miałeś na pewno też takie chwile, że chciałbyś z kimś porozmawiać na temat czegoś, co obaj znacie lub wierzysz, że możesz się dzielić z tą osobą, bo ona cię zrozumie. Wprawdzie mam wspaniałą rodzinę…

     Gdy skończył o lasach tucholskich i Wenus już przepłynęła po tarczy Słońca, a Ceulen obliczył π i zaczął się niecierpliwić, Kamilian powiedział o co chodzi w liście. Właśnie trzy lata służby w marynarce wojennej wycisnęły na nim największe piętno i czuł, że za mało się  z tego okresu wyspowiadał, podzielił z przyjaciółmi. – Tylko czy ciebie to interesuje? – Nie interesuje? Interesuje? Fajnie. To poczytaj, może zmienisz zdanie o kawałku przeszłości.

     – O czym mógłbym ci napisać, prawda? Na pewno nie pamiętasz, ale urodziłem się… we Włocławku i cały czas mieszkam w rodzinnym mieście – zaczął czytać wysłany już list. Kiedy wy biegaliście po świecie, ja tylko wyrwany zostałem do wojska nad morze i w morze, a tak normalnie, to udawało mi się zawsze wszystko załatwić i ułożyć w moim rodzinnym grodzie. A przedtem wyjeżdżałem na krótko do różnych miast  w naszym kraju na praktyki zawodowe. Tak jak ty.

     Pięć lat po wojnie rozpocząłem naukę w PKZNT przy ulicy Sempołowskiej. Po trzech latach nauki w gimnazjum powstało TPP i mogłem kontynuować naukę w nowym technikum. Po ukończeniu sześcioletniej nauki otrzymałem nakaz pracy razem z Borysem Winieckim i Zbyszkiem Wielonkiem do kopalni węgla brunatnego „Turów” w Turoszowie. Wydobywany węgiel brunatny dostarczany był do niemieckiej elektrowni „Hirszwelde”, tuż za Nysą. W zamian otrzymywaliśmy w Polsce brykiety i energie elektryczną. Byliśmy tam  dozorcami urządzeń elektrycznych, przyglądając się pracy wielkich koparek i przenośników, odpowiadając za nieprzerwany dopływ prądu elektrycznego do silników napędowych.

     Był to trudny okres w naszym życiu. Brakowało podstawowego środka do życia, jakim był chleb powszedni. Teraz to się wydaje nieprawdopodobne, ale w takich małych miejscowościach możliwe. Z tym, że starano się o chleb, nie można powiedzieć, i górnicy nie chodzili głodni do pracy. Mieszkaliśmy razem w hotelu robotniczym dwa km od kopalni. Miejscowość nazywała się Zatonie. Wspólnie z nami mieszkało także trzech inżynierów górników po AGH w Krakowie oraz technik górnik. Każdego dnia dwóch z nas wychodziło do piekarni w celu kupna bochenka chleba.

      Po roku pracy zostaliśmy wezwani do dyrektora kopalni, gdzie w obecności I sekretarza PZPR i pułkownika SB przeprowadzono  z nami rozmowę. Zaproponowano, abyśmy zgodzili się wstąpić do szkoły kontrwywiadu. Po ukończeniu tej szkoły mieliśmy otrzymać stopień oficerski i skierowanie do ambasady PRL w państwach zachodnich. Dano nam kwadrans do namysłu. Obiecywano czekoladki i kawę dobrej jakości. Potem wezwano nas ponownie. Nie wyraziliśmy zgody. Wobec tego otrzymaliśmy skierowanie do służby wojskowej. Borys              i Zbig poszli do wojsk lądowych na dwa lata. Ja otrzymałem rozkaz wyjazdu do Ośrodka Specjalistów Morskich. Razem ze mną do tego ośrodka z całego kraju trafiło jedenaście tysięcy ludzi. Morze mnie interesowało, wiesz o tym, natomiast to, co nastąpiło, już nie. Pierwsze trzy miesiące były trudne. Każda kompania składała się z 270 żołnierzy marynarzy. Spożywanie trzech posiłków dziennie odbywało się w stołówce. W okresie rekruckim posiłek należało zjeść w ciągu trzech minut. Po tym czasie wychodziliśmy ze stołówki.

 Początkowo więc chodziliśmy głodni, ale wkrótce doszliśmy do wniosku, że chleb należy zabierać ze sobą, a na miejscu spożywać dania płynne. 

Piliśmy herbatę czy kawę zbożową, zjadaliśmy zupę, a kawał mięsa wkładaliśmy do jakiegoś naczynia wsuwanego do kieszeni i wychodziliśmy.  Gorzej  gdy dowódca zobaczył, że mamy wypchane kieszenie. Wtedy musieliśmy je opróżnić, zanieść jedzenie do stołówki, ale kary nie było. Najwyżej bieg.

     Ćwiczenia w zakresie sprawności fizycznej i operatywności żołnierskiej obejmowały zadania wydawało się ponad ludzkie siły.

     Po przysiędze było lżej, ale regulamin nadal egzekwowano surowo. W czasie jedzenia często rozmawialiśmy. Podoficerowie zwracali uwagę, aby nie rozmawiać. Po dwukrotnym „cisza” następował rozkaz. Zbiórka przed stołówką. Po kilku uwagach pozwolono wejść do stołówki  i dalej jeść. Nikt nie trafił do swego talerza. Każdy starał się dostać do talerza, na którym była zupa. Niektórzy w ten sposób zjadali dwie porcje, inni nawet nie zjedli połowy. Ale na ogół każdy wiedział, że należy się spieszyć. A pośpiech nie służy zdrowiu. W czasie zajęć taktycznych posiadaliśmy chleb w kieszeniach i po kawałku, tak aby podoficer nie widział, zjadaliśmy. Utrudzeni mimo wystarczającej według dowództwa liczby kalorii na żołnierza, chodziliśmy nienasyceni.

     Na wielohektarowym terenie pokopane były rowy o szerokości czterech  i głębokości dwóch metrów. Napełniono je wodą. W czasie ćwiczeń kilkakrotnie musiało się wskoczyć do wody. Wpadaj – krzyczał kapral albo plutonowy i się wpadało, zawsze z lufą nad wodą. Każdy starał się, aby nie zamoczyć karabinu. Po taktyce odbywało się dwugodzinne szkolenie w świetlicy. Po kilku minutach okna były zaparowane, bo ubrania wysychały. Wtedy kazano rozebrać się do pasa. Biegliśmy na gimnastykę przyrządową na otwarte powietrze. Również o szóstej rano po pobudce rozebrani do połowy biegliśmy nad morze  na  godzinną gimnastykę.  Zimą często padał śnieg i był mróz. Nacieraliśmy się śniegiem, co niektórzy przypłacili zdrowiem, chorując.

     Kurs w ośrodku trwał osiem miesięcy. Oficer pytał: – Kto chce przedłużenia szkolenia w ośrodku? Będzie miał szansę szybszego awansu. Nikt jakoś nie chciał awansować.

     W czasie II wojny światowej przebywała na tym terenie szkoleniowym szósta armia feldmarszałka Friedricha Paulusa, która skierowana została na front wschodni i poniosła klęskę, a Paulus się poddał. Pognębiony ale żywy. Wrócił po latac z  ZSRR do NRD, ale nie udało się go wykorzystać do straszenia zachodu.

     Za naszych czasów ośrodek wojskowy został odnowiony, częściowo przebudowany, tak że nie czuliśmy złego ducha nazizmu. 

     W czasie szkolenia przechodziliśmy też ostre strzelanie. Na kilku strzelnicach, obwałowanych ziemią codziennie odbywało się strzelanie, zawsze innych oddziałów. Ja na jedenaście tysięcy marynarzy zająłem trzecie miejsce.

      Z ośrodka szkolenia zostałem skierowany do bazy okrętów podwodnych. Jak wiem, ty marzyłeś o marynarce wojennej. Myślę, że nie masz czego żałować, chociaż ja osobiście uważam te trzy lata za wielką przygodę. Tylko, że mimo wszystko, za duży trud. Oficerowie mówili nam, że bez ekstremalnego wysiłku będziemy do niczego.

     W latach młodzieńczych okręt podwodny był szczytem marzeń. Pływać nie tylko na wodzie, ale pod wodą. To było coś. Gdy jednak już to się stało, przekonałem się, że ta służba nie jest przyjemna. Głównie ze względu na ciasnotę. Z konieczności ograniczone są możliwości poruszania się i wykonywania czegokolwiek więcej, niż jest to konieczne do obsługi okrętu. Dlatego, w tym dość zgniłym powietrzu człowiek szybciej się męczy i jest psychicznie wykończony.

     W trzecim roku otrzymałem stopień podoficerski i przyjechałem do Włocławka na urlop, i ożeniłem się z dziewczyną, którą poznałem w naszej szkole. Na pewno widziałeś ją i może pamiętasz, ma na imię Magdalena, grała na skrzypcach w orkiestrze szkolnej. Często chór występował razem z orkiestrą, myślę że pamiętasz, bo śpiewałeś w chórze. Masz też może moje zdjęcie z Magdzią.

     Ślubowałem w mundurze marynarskim. Tak się złożyło, że ślub odbył się po mszy świętej o godzinie osiemnastej. Ludzie nie wychodzili z kościoła. Byli ciekawi ślubu marynarza. Czułem się z moją małżonką jak para aktorów na scenie. Koledzy, których sześciu zaprosiłem na ślub, zrobili kopulasty szpaler, występując w mundurach. Nie wiem tylko w jaki sposób oni zdobyli urlopy; po weselu natychmiast udali się do jednostki wojskowej. Były to lata, że osobom wojskowym nie wolno było chodzić do kościoła. A zwłaszcza w mundurze. Ja jednak tego się nie bałem. Myślałem sobie, najwyżej posiedzę z tydzień  w pace. Urlop otrzymałem, bo zameldowałem, że chcę ślubować. Dowódca musiał należeć do PZPR, bo taki był wymóg, ale nie sprzeciwiał się, że biorę ślub kościelny i serdecznie uścisnął mi dłoń. Dowódca więcej rozumiał niż sztywni partyjniacy. Nie wspomniał o tym, bym nie wkładał na ślub munduru.

 Zrozumiałem, że jest to w pewnym sensie przyzwolenie. Po trzech miesiącach otrzymałem drugi urlop, na ślub cywilny.

     Po wyjściu z marynarki wojennej jeszcze awansowałem i już  w cywilu rozpocząłem pracę w energetyce zawodowej, początkowo jako kierownik stacji 220/110 kV. W 1970 roku zostałem dyrektorem technicznym rejonu.

     Po założeniu rodziny już nie próbowałem zajmować się wioślarstwem, jak dawniej, a co być może pomogło mi w dostaniu się na okręt podwodny? W papierach mieli napisane, że wiosłowałem.

W każdym razie pamiętam, że i ty ze mną i kilku kolegami pływaliście po Wiśle czwórką ze sternikiem.

     Razem z moją małżonką Magdzią mamy trzech synów i córkę, która ukończyła akademię muzyczną i jest pracownikiem opery.  Gra na wiolonczeli i fortepianie. Nasz zięć jest pracownikiem filharmonii i gra na altówce. Młodszy syn pracuje w energetyce, obsługuje stację 110/15 kV oraz stację 220/110 kV. Najmłodszy prowadzi usługi gazownicze. Mieszkamy w domku jednorodzinnym, który zbudowaliśmy na działce 1200 metrów kwadratowych w otoczeniu lasu. Tu jest oaza naszego szczęścia rodzinnego. Gdyby nie utrata zdrowia, to świat miałby o wiele więcej barw i muzyki. Nie można jednak mieć wszystkiego, a gdy człowiek w pewnym wieku zadowala się tym co ma, ma szczęście. Jak chce, może być szczęśliwy. Jeśli jesteś pokryty emulsją światłoczułą, to wszystko pozostaje w tobie. W latach poważnych patrzysz na te zdjęcia w pamięci i się zastanawiasz, czy chciałeś za dużo, czy za mało. Nie myślałeś tylko o sobie i to już jest coś warte. Niektórzy z przerostem ambicji dodają do swoich życiorysów kilka kropel gigantyn i sądzą, że zadziwią. Czy to są ich wyczyny w sporcie, nauce, literaturze, technice? Być może. Jeśli korzysta  z tych dokonań  społeczeństwo, to w porządku… Tak bym zakończył.

     Nie przeczytał: Pozdrawiam… Nastąpiła chwila przerwy, a Kryspin nie wiedział co powiedzieć.

     – Jak tak się zastanawiam – odezwał się osobno, poza listem – to chyba  właśnie  tęsknota do lat młodości spowodowała, że zerwałem się niecierpliwie z miejsca  i dzwonię, zamiast czekać na twoją odpowiedź. Ale tym się nie przejmuj. Opowiedz mi               o sobie. Też się wysłucham. Kolega psycholog mówi, że to rodzaj terapii.

    Mógł tego nie mówić. Mógł skłamać. – Kryspin, poczułem się źle. Ta szczerość w tym przypadku nie była konieczna, a nawet szkodliwa, ale mu tego nie wypomniał.

     – Wiesz, każdy to przeżywa…

     Kamilian dodał jakby nie słyszał, co powiedział kolega:

     – Kryspin, mam z Tobą zdjęcie na boisku szkolnym…  

     – Tak? Ja też mam. Wiesz, to ciekawy list – niemal zawołał Kryspin.  – Będę czekał na niego z niecierpliwością.

 Około dziesiątej i jedenastej głuche telefony. Około trzynastej telefon odbiera Milena. Kryspin jest w kuchni, rozmawia  ze swojej komórki właśnie z Kamilianem. Rzecz działa się równolegle. Trwa to kilkanaście minut. Z tego co zdołał usłyszeć               z rozmowy żony wysnuwa wniosek, że stało się coś  niepokojącego. Słucha kolegi i zarazem zaczyna się niepokoić. Nie mówi o tym Kamilianowi.

     Idzie z telefonem do dużego pokoju i już mniej uważnie słucha, co mówi Kamilian. Milena zdenerwowana rozmawia teraz w sypialni. Słyszy słowa o przykrym zdarzeniu – wypadku wnuka, rannych osobach, zadośćuczynieniu finansowym. Domyśla się o co chodzi, ale Milena nie chce przerwać rozmowy. Słyszy, że chodzi o kwotę trzydzieści siedem tysięcy złotych. Podaje swoje imię i nazwisko, daty urodzenia, adresy. Mówi, że takiej kwoty nie ma. Milena nie ma nikomu mówić o tym zdarzeniu. Facet pyta się, czy ona ma taką kwotę na koncie, a ona odpowiada, że nie ma. To skąd pani weźmie? Nie wiem. Jeszcze się zastanowię.  

     Kryspin zaczyna rozmawiać nerwowo z Kamilianem i chociaż nie słyszy słów, wszystkiego się domyśla. Kolega jest też podenerwowany i pyta, co się stało? Kryspin odpowiada, że jeszcze nie wie, ale zaraz wyjaśni. Proponuje żeby przerwali rozmowę. Mówi półgłosem, że to sprawa poważna i oddzwoni. Odkłada słuchawkę.

      Teraz zwraca się do żony gestami. Milena nie rozumie. Kryspin jest tak zdenerwowany, że aż czuje kłucie w piersiach. Milena mówi, że będzie w kontakcie. Jest niesamowicie przejęta. Nie chce powiedzieć o Jarku rodzicom. Nie każe dzwonić mężowi do mamy Jarka, bo może zemdleć.  

     Kryspin od razu podniesionym głosem: – To oszustwo! Nie daj się oszukać! Zaraz dzwonię do Rafała i wnuków! I na policję! Milena, jeszcze zaszokowana, oponuje, ale po kilku sekundach wszystko rozumie i się zgadza. Mówi mężowi dokładniej co się stało.

     Po paru minutach o 13.36 dzwoni ten sam mężczyzna i tubalnym głosem prosi panią Milenę do telefonu. Odbiera Kryspin.

 Wie, kto mówi i natychmiast wzburzonym głosem oświadcza, że dzwoni do rodziców i na policję, nie da się okraść przez oszustów. Gdy odłożył słuchawkę uświadomił sobie, że źle zrobił.

     Miał przekazać telefon żonie i czekać na dalszy ciąg, może policji by się udało namierzyć oszustów.

     Oboje są bardzo zaszokowani. Nigdy czegoś takiego nie przeżyli.

     Kryspin zadzwonił do ojca, ten do Jarka i Lucjana. Potem na policję. Powiedział, że chłopcy są w domu i jest wszystko  w porządku.

     Policja oświadczyła, że przyjedzie.

     Teraz już spokojniej Milena opowiada, że ten pierwszy miał zachrypnięty głos. Kiedy usłyszał głos Mileny, odezwał się: – Nie poznajesz? Milena na to: – Nie poznaję. – Jak to nie… – To ty, Jarek? – To ja. – A dlaczego masz taki zachrypnięty głos? Pewnie piłeś coca colę prosto z lodówki, a mówiłam ci wczoraj, uważaj. A może jadłeś jeszcze lody? Gdzie ty jesteś? – Idę do lekarza.

     W tym momencie oszust poczuł się jak w domu. Wiedział, że to babcia a wnuk ma na imię Jarek. Teraz głos zabrał ten drugi, główny jakby można powiedzieć.– Proszę pani, jesteśmy na policji. Jest nieprzyjemna sprawa. Wnuk jechał ze starszym kolegą samochodem i spowodowali wypadek. Są trzy osoby ranne, w szpitalu. Chodzi o to, aby w to nie wmieszała się prokuratura. Ja jestem policjantem, Tomasz Żagiel w trzecim komisariacie, mam dwudziestosiedmioletni staż. Ta sprawa jest delikatna. Ja nie chciałbym stracić posady,  a osoby poszkodowane, pracujące na wysokich stanowiskach, nie chciałyby, aby trafiły na przesłuchanie. Bo to jest pani dyrektor szpitala, pan prezes spółki, pan dyrektor banku… Należałoby to załatwić przez zadośćuczynienie finansowe. Dalej Milena mówi, że coraz bardziej martwiła się o Jarka. – Wczoraj byliśmy we czworo  w wesołym miasteczku i nagle takie coś… – Przecież byłeś zdrowy.

     Babcia zatroskana o Jarka, uwierzyła, że to prawda z tym wypadkiem. Zrobiłaby wszystko, żeby ratować wnuka. Kiedy chciała rozmawiać drugi raz z nim, ten mówiący barytonem odparł, że Jarek poszedł do lekarza na zastrzyk.

     Po kilkudziesięciu minutach dwóch policjantów przyjechało nieoznakowanym samochodem. Po rozmowie pojechali we czworo do miejskiej komendy policji złożyć zeznania. Trwało to dwie godziny. Później policja odwiozła Milenę i Kryspina do domu.

     Oszuści dzwonili z nieznanego numeru telefonu i nie da się go zidentyfikować. Policjant na końcu zapytał: – A gdyby nie mąż, to co by pani zrobiła?

     – Starałabym się o pieniądze.

     – Nie ma pani takiej kwoty?

     – Oczywiście, że nie mamy. Jesteśmy na emeryturze.

     Na drugi dzień Kryspin zatelefonował do Kamiliana i wyjaśnił mu, co się stało. Kamilian wiedział, że tego rodzaju przypadki się zdarzają  i policja wciąż nie potrafi wykończyć tych drani. Współczuł koledze i dodał: – To widzisz jakie to życie jest. Ja ci nawijam o mojej  marynarskiej doli a tu takie coś… Ale znam tego rodzaju oszustwo. To znaczy, słyszałem już, policja łapie i wsadza, ale inne prymitywy myślą, że im się uda i też próbują na swój psychologiczny sposób łapać naiwnych.

     Kamilian jeszcze dodał, że na tle tego zdarzenia jego opowieść wydaje się teraz mało ważna, zwłaszcza, że dotyczy dawnych lat, czemu Kryspin zaprzeczył.

     – Nie mówmy o tym. Życie każdego z nas jest ważne i najważniejsze.

     – Słuchaj, mam jeszcze taką historię, jakby ci to… – mówił Kamilian. – Z moją służbą w marynarce wojennej wiąże się jeszcze jedno wydarzenie. Ono wciąż we mnie istnieje. To było po roku służby. Już byliśmy w bazie okrętów podwodnych. Jeden z kolegów popełnił wykroczenie i na pewien czas został odsunięty od służby na okręcie. Tak się przejął, tak mu to wojsko nagle obrzydło, że zszedł z wachty zabierając ze sobą broń. Tak przypuszczamy, ale mogła to być też sprawa osobista. On miał dziewczynę, tak jak ja… Dziewczyna go rzuciła. Oddalił się na dwadzieścia kilometrów od bazy, zatrzymał  w restauracji, zamówił obiad, zjadł… Trwało to sporo godzin. Żandarmeria go namierzyła. Otoczono plac z restauracją w tym nadmorskim mieście. Sprowadzono rodziców, bo nie chciał się poddać, ale on nadal ukrywał się wewnątrz, twierdząc, że ma zakładników. Wreszcie wyszedł i się zastrzelił… W słuchawce zapanowała cisza. Kryspin się odezwał: – Jesteś tam? Kamilian po chwili mówił: – Gdy wiadomość dotarła do nas, byliśmy tak zszokowani, że dowódca wziął nas na dodatkową służbę o specjalnym znaczeniu. Były to zajęcia bardzo atrakcyjne, nie będę ci mówił przez telefon. W każdym razie to odwrócenie uwagi od tragedii udało się w dużym stopniu. To był rodzaj terapii.

 No i widzisz, ty chciałeś być marynarzem i nie byłeś, ja nie chciałem, a pływałem po Bałtyku… Tak, dobrze, że byłeś w domu. To wam szybko przejdzie. Ja chciałem ci tylko powiedzieć, że prawie każdy człowiek musi przeżywać różne dramaty.

      – To jest nieuniknione.

      – Jak wiem, macie w mieście fajny Teatr Rozrywki, to wybierz się z żoną na coś wesołego. Zobaczysz, że to wam dobrze zrobi.

     – Oczywiście. Wiesz, ja nie chciałem być górnikiem, a pracowałem na kopalni pięć lat – poinformował kolegę. – To nie była kopalnia odkrywkowa.

     Kamilian się zdziwił: – Nie wiedziałem.

     List nadszedł dopiero po tygodniu.

                                                                                                  2012

 

                                                           Z tomu  ”Rezonans napięć”

                                                Otagowane Liczba πto gwiazda 

 

 

 

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz