poniedziałek, 26 kwietnia 2021

Wyjazdy i powroty

 

 


„Pepe 7”
 

 

 

Wyjazdy i powroty


W mojej ojczyźnie, do której nie wrócę,
Jest takie leśne jezioro ogromne,
Chmury szerokie, rozdarte, cudowne.
Pamiętam, kiedy wzrok za siebie rzucę.
Czesław Miłosz
W MOJEJ OJCZYŹNIE
Warszawa, 1937


W słowach wyrażających tęsknotę człowiek przybliża dom rodzinny,
jeżeli ten poza ojczyzną jest tylko przystanią. Oglądając
się za siebie widzi cienie, nabierające realności. Nie ma przed
nim osób i rzeczy, ale słychać głosy i nie zastanawia się gdzie
jest ich źródło, czuje zapach minionych dni, lecz jest on tak
delikatny i płochliwy, że ginie pośród wyziewów ulicy; pamięta
smaki tamtych pokarmów i przywołuje je w obczyźnianym domu
i gdziekolwiek się ruszy, wchodzi w świat złudzeń. Nawet
w supermarketach zastępuje w myślach nachalnie wchodzące
do rąk produkty towarami z przeszłości.


Nie omijamy przeszłości


Jeśli chcemy mówić o ojczyźnie nie można pominąć przeszłości.
Przeszłość to konkretne wydarzenia, osoby z nimi związane,
rzeczy, zjawiska, radości i smutki, odnotowane na kartach
historii lub żyjące w nas, dopóki jesteśmy powiązani z teraźniejszością.
Poprzekręcane, niejasne, zapomniane, dostosowane
do czasów żyjących, wywoływane w interesie żyjących, ale
ważne.
Ojczyzna to życie na szpilce, albo w pałacu, w samochodzie,
na statku, pod ławką, w nieładzie, z wyciągniętą ręką i pod
305
chmurami, i na pustyni, także w otoczeniu rzeczy świadczących
o dostatku i biedocie. To miejsce lub miejsca, małe lub obszarowo
wielkie, w których wykorzystujemy odkryte możliwości,
gromadzimy efekty naszej pracy, użytkujemy je lub zostawiamy
szukając jeszcze piękniejszych, zasobniejszych, cieplejszych,
pewniejszych do życia.
Być może znajdujemy je, a nawet wielu na pewno jest na
obczyźnie szczęśliwych, ale nie ma poety. Nie razi nas być może
obcość szeregów, w których się znaleźliśmy. Miejsce nie jest
nasze, przybyszów z dalekiego kraju. Nie nasza ojczyzna, pieniądze
może, ale to nam nie przeszkadza. Dla nich bliskość
zamieniamy na daleki horyzont.
Mocno musiały doskwierać warunki w jakich egzystowali ci,
którzy zdecydowali się na opuszczenie kraju urodzenia, zagarniętego
kiedyś przez wrogie państwa, na zamianę dotychczasowego
życia na niepewność i często tułanie się po zakamarkach
zmartwień i kolejnego niedostatku.
W pierwszych latach XX w., kiedy wydawało się, że na obszarach
ziem polskich nie da się dłużej żyć w nędzy i poniewierce,
kiedy jeszcze była młodość i siły, i szlaki ucieczki do
wcale nie obiecanej ziemi zostały już przetarte, chociażby przez
emigrację po listopadową, Tomasz z ziemi Wielkopolskiej postanowił
wraz ze znajomymi zbudować swoją przyszłość
w Ameryce – olbrzymim kraju, gdzie każdy mógł zostać milionerem.
Pojęcie ojczyzny, kraju czy państwa były dość odległe
od Tomasza. Liczyło się miejsce, do którego chciałby wrócić, do
rodziny mieszkającej daleko od miasta, w pobliżu dość ubogiego
dworu, chociaż okazałego, ale niszczonego przez pruskiego
zaborcę w wyniku biurokratycznych, dyskryminujących Polaków
przepisów. Z takim zamiarem emigrowali ubodzy Polacy.
Najważniejsze, aby zarobione w ciężkim trudzie dolary mogły
tu w Wielkopolsce pomóc w urządzeniu godnego życia, jeżeli
zaborca na to by pozwolił. Z takim celem wraz z grupą znajomych
pojechał koleją do Hamburga a stamtąd statkiem do
Nowego Jorku. Już na miejscu w Jonkers stan Nowy Jork, cały
świat, pozostawiony po drugiej stronie oceanu, zniknął jakby
pod wodą. A w nowym obcym środowisku trzeba było być silnym,
niewrażliwym na fizyczne trudności i zapomnieć o przy

306
należności do jakiegoś narodu, nawet ukrywać kraj pochodzenia
i narodowość, co jednak się nie udawało, bo każdy przybysz
z tej strony świata był łatwo identyfikowany i wykpiwany. Podstawą
egzystencji była walka z drugim człowiekiem.
Tomasz trzymał się grupy Polaków, między którymi również
trwała konkurencja, chociaż nie tak zażarta. W zaborze pruskim
zdobył doświadczenie przy budowie chałup i tu szukał
pracy jako cieśla. Znalazł pracę jako brukarz, ale po roku udało
mu się zostać cieślą. Ożenił się z Polką z tych samych stron
Wielkopolski, co było ważne, żeby się łatwiej porozumieć. Jego
żona Zofia pochodziła z Krotoszyna. Mieli dwoje dzieci: Mery
i Stefana. Marzyli o kupnie domu w zaborze pruskim. Podobno
było to możliwe i wóz Drzymały im nie zagrażał.


Nie tylko myśleć o szczęściu


Ale myśleć o szczęściu i trzymać je w garści to dwie różne rzeczy.
W 1914 roku powrót do miejsca urodzenia, jeszcze nie
wolnej ojczyzny, stał się niemożliwy. Wybuchła I wojna światowa.
Tomasz po dziesięciu latach pracy na obczyźnie, myślał
jednak, że kiedy wojna się skończy, będą mogli wrócić do wolnego
kraju. Stało się inaczej. Tomasz pracował na budowie
nowych domów i spadł z rusztowania czwartego piętra. Zginął
na miejscu. Marzenia Zofii, które pokrywały się z planami Tomasza,
legły w gruzach. Pozostały do wychowania nieletnie
dzieci. Zamiary możliwe do ziszczenia rozkruszyła śmierć
i rozpacz.
Nieco później do Stanów przybył Władysław i on poznał
wdowę Zofię z dwojgiem dzieci. Władysław urodził się w Barcinie
koło Żnina i stamtąd jako siła robocza na folwarku wybrał
się w świat myśląc o własnej ziemi. W jakiś cudowny sposób
uniknął pruskiego wojska, a gdy usłyszał o wojnie, pojawiła się
w nim nadzieja, że tym razem narodzi się Polska. Polska – kraj,
ojczyzna, państwo jako wartość najwyższa… Jego strony rodzinne
ożyły w wyobraźni. Słowo zamożność wydało się bliższe.
Wróci do tych samych stron, by pokazać, że można się wzbogacić.
Kupi duże gospodarstwo chłopskie i będzie na pewno zadowolony.
Wróci z rodziną i będzie rządził na swojej ziemi.
307
Tyrał więc do nocy, wstawał w nocy i szedł do pracy. Pomagał
na budowie, pracował w przeładunku na rampie kolejowej,
taszczył ciężkie towary do magazynów.
Z Zofią miał jeszcze dwie córki. Żona zajmowała się krawiectwem
i opieką nad dziećmi. Sześcioosobowa rodzina wymagała
starań. Mimo niezliczonych przeciwności żyli w zgodzie
i potrafili zatroszczyć się o codzienny byt. Mąż zarabiał, żona
zarabiała i oszczędzała. Ukrytym jeszcze celem, pojawiającym
się w ich myślach, był powrót do zagarniętej ojczyzny – jednak
ojczyzny. Zofia odrodziła swoje marzenia poprzez drugiego
mężczyznę. Wydały się jej całkiem realne. Ponieważ rodzina
Władysława była dość liczna: w pobliżu mieszkała siostra, brat
i kuzynki, a także z rodziny Zofii brat i siostra, pomagali sobie
wzajemnie i ciągnęli w przyszłość ten kamienny żywot.
Wkrótce i Zofia zmarła. To jakby niebo zwaliło się na ziemię.
Władysław został sam z czworgiem dzieci. Tamte plany
zmarły razem z Zofią i Tomaszem. Poprzez dzieci Władysław
stał się jakby spadkobiercą zamierzeń Zofii i Tomasza i realizatorem
swoich marzeń. Pamiętając o losie żony, przedtem żony
Tomasza oraz o losie Tomasza, zapewne wiele razy rozmyślał,
czy kiedyś uda mu się wrócić do kraju przodków. Taka myśl
krystalizowała się przez kilka lat, i nabierała realnych kształtów,
zwłaszcza, gdy było już po zwycięskim Powstaniu Wielkopolskim
i Polska wreszcie odzyskała upragnioną niepodległość
w 1918 roku. Dwoje dzieci chodziło do amerykańskich szkół
i miało szansę ukończenia szkoły na podstawowym poziomie
sześciu klas, dwie dziewczynki miały po kilka lat. Były okresy
lepszych zarobków i takie, że zaledwie starczyło na życie.
Władysław ożenił się z siostrą Zofii. W 1922 roku zdecydowali
się wrócić do odrodzonej Polski. Zaoszczędzili tyle dolarów,
że mogli kupić albo dobry sklep z artykułami żelaznymi
i działkę ziemi, albo spore gospodarstwo rolne. Dla dwojga
dzieci: Stefana i Mery ojczyzną była Ameryka. Dwie młodsze
siostry kochały dom rodzinny i rodzeństwo; dla nich całym
światem i ojczyzną była rodzina. Po przyjeździe do tego prawie
niecywilizowanego kraju – jak uważał Stefan - pozostało tylko
jedno: pracować. Była to próba urządzenia się w tym kraju pozaborowym.
W początkowym więc okresie Władysław spełnił
308
oczekiwania dzieci i na początek kupili duży jak na ówczesne
warunki sklep we Wrześni. Bo bardzo wielu przybyszów z USA
było szczęśliwych, gdy mogli sprzedawać towary i na tym zarabiać.
Taka praca wymagała rachunkowej biegłości, trochę sprytu
i zaradności oraz sił fizycznych, ale nie była harówką. To
zajęcie wysoko ceniono w rodzinie. Nie wymagało ono szkół na
wyższym poziomie. A przy tym dzieci posługiwały się już biegle
obcym językiem, który… no, w tamtych czasach nikomu nie był
potrzebny. Chyba, że ktoś z Ameryki odwiedziłby rodzinę, wtedy
mogłyby się z nim porozumieć, bo Władysław i jego żona nie
dbali specjalnie o umiejętność posługiwania się językiem amerykańskim,
jak sami mówili.
Dwoje starszych dzieci wkrótce jednak doszło do wniosku,
że „tu” do niczego wartościowego nie dojdą. Na pewno miały
dużo racji. Wielkopolska kraina urodzenia ważna była tylko dla
Władysława i jego żony Pauliny. Oni czasem wracali myślą do
Jonkers, ale żyli problemami ze świata ich otaczającego. Natomiast
dwoje starszych dzieci po paru latach mało owocnej
pracy marzyło, by wrócić do Stanów. Cokolwiek robili, spotykali
w swoim życiu, porównywali z Ameryką, z rzeczami istniejącymi
w Jonkers. Nie czuli żadnej troski o swoich obywateli ze
strony nowej ojczyzny. W Stanach Zjednoczonych wprawdzie
również, ale tam mimo wszystko były większe możliwości. Było
więcej ludzi i na ich grzbietach można było wypłynąć na powierzchnię,
jak to robiło tysiące przybyszów i zasiedziałych
ludzi interesu. Ponadto łączył ich język, który znali w większym
stopniu niż język ojczysty ich ojczyma.
Handel nie przynosił oczekiwanych dochodów. Wobec tego
Władysław sprzedał sklep i kupił 20 hektarowe gospodarstwo
z zabudowaniami, ziemią buraczano-pszeniczną i inwentarzem.
Tylko Władysław znał się na uprawie ziemi. Żona i dzieci
musiały się wszystkiego uczyć. Była to droga przez mękę nie do
raju. Władysław miał nadzieję, że dwoje starszych dzieci polubi
tę pracę, nauczy się roboty i razem nie będzie im źle. Ta sytuacja
raczej odrodziła tęsknotę za miejscem urodzenia w Jonkers.
Toteż Mery i Stefan w wieku młodzieńczym próbowali po
prostu wyjechać, chociażby nielegalnie. Nowa Polska wydawała
309
im się krajem nieżyczliwym i zapomnianym przez Pana. Nic
jednak zrobić nie potrafili. Wrócili z Gdyni bez pieniędzy.
Stefan i Mery nie polubili pracy w gospodarstwie rolnym.
Toteż Mery zajęła się krawiectwem – zainteresowania pozostały
po matce, a Stefan otrzymując od ojczyma kilkaset złotych
i biorąc swoje oszczędności, i zaciągając kredyt, otwarł sklep
kolonialny spożywczo-przemysłowy. Ożenił się i na początku
wyglądało na to, że interes się rozwinie i przyniesie pożądane
korzyści finansowe. Oboje rodzeństwo pomyśleli o obywatelstwie
polskim. Tylko pomyśleli, bo nadeszły lata kryzysu i jak
sądzili kraj pobytu był wszystkiemu winien. Uznali, że cóż to za
kraj, który w żadnym stopniu nie troszczy się o swoich obywateli
i słabi muszą ginąć. Każe im żyć w ubóstwie. Nie pamiętali
jak żyli ubodzy w Ameryce. Bo Stefan był przekonany, że Ameryka
upomni się o swoich, więc o niego też. Ale się nie upomniała…
Chyba żeby wybuchła wojna i oni znaleźli by się na
terenie wroga…
W każdym razie ojczyzna za oceanem znów im się objawiła,
to nic, że tam zaczął się ich kryzys.
Stefan miał już dwoje dzieci i musiał sklep zlikwidować.
Spadł na niższy poziom bytu, znalazł się z rodziną na krawędzi
załamania i biedy, prawie bez środków do życia.
Jedynie młodsza siostra, Franciszka, jako nastoletnia
dziewczyna otrzymała przypadkowo szansę powrotu do Ameryki.
Na początku lat trzydziestych rodzinę w Zajezierzu koło
Wrześni odwiedziło kuzynostwo Władysława. Widząc jak się
ich rodzina trudzi w pracy na roli, w jakich prymitywnych warunkach
żyją, zaproponowali jednej z córek Władysława, Frani,
wyjazd do Ameryki. Mieszkałaby u nich a zarabiała opiekując
się ich dwojgiem dzieci. Pokryliby koszty rejsu, które w małych
ratach spłacałaby przez pewien czas. Po około roku, po rozważeniu
propozycji i po przygotowaniach Frania popłynęła statkiem
„Kościuszko” do Nowego Jorku.


Opuszczając Polskę


Opuszczając Polskę wiedziała jedno, że w Ameryce nawet jako
niani będzie lepiej. Z trudem, ale urządziła się i jako dojrzała
310
panna została ekspedientką. Po dłuższym czasie tęskniła za
rodziną, mniej za miejscem, w którym ta rodzina przebywała.
Wiedziała już że, kraj rodzinny nie był dostatnią i bezpieczną
przystanią.
Kiedy Stefan już zbankrutował i musiał zmienić lokal zamieszkania,
kiedy z robotą było arcytrudno, znowu odezwała
się Ameryka.
Latem 1939 roku Frania przyjechała do Polski w odwiedziny.
Gdy płynęła do ojczyzny ojca i jej rodzeństwa, na statku
były również samoloty wojskowe. Tym się nie przejmowała.
Wtedy po raz pierwszy Władysław powiedział do córki, gdy już
była w domu: Nasz kraj jest w niebezpieczeństwie. (Powiedział:
Nasz kraj) Musisz wracać, jesteś obywatelką amerykańską.
A Frania, pełna optymizmu odpowiedziała, że niczego się nie
boi i wróci jak zaplanowała - we wrześniu. A jeżeli wybuchnie
wojna, to jej ojczyzna się o nią upomni - dodała. Tak się też
stało, jednak najpierw zamknięto ją w obozie nie dla cudzoziemców.
W końcu w drugiej połowie lat wojny wróciła specjalnym
statkiem do USA i rządowi Stanów zwróciła w ratach
koszty podróży.
Wojna weszła ze sztandarem terroru i śmierci. Młodzi mężczyźni
w Wielkopolsce w kilku miejscowościach próbowali
z pistoletami pójść na wroga i rzeczywiście kilku hitlerowców
zginęło, ale ci młodzi mężczyźni w liczbie kilkunastu też. Wtedy
słowo „ojczyzna” po raz pierwszy od lat znowu nabrało krwistego
koloru i jaskrawego sensu, jak jarzący się neon.
Polacy jako naród poczuli się złączeni za jednym potężnym
uderzeniem wroga.
Stefan jak tysiące Polaków został oddzielony od rodziny.
Kraj zszedł do podziemia. W pojęciu wroga Polska przestała
istnieć; w świadomości Polaków ponownie „obudziły się” dwa
wielkie i nieprzyjazne państwa, które chciały „pozbyć” się
mieszkańców tej ziemi, by rozszerzyć obszar swego panowania.
Zdecydowana większość mieszkańców polskiej ziemi przeżywała
to bardzo boleśnie, ale niektórzy jej obywatele przyjęli wojnę
jako sprzyjającą oczywistość i mówili o „niemieckich czasach”,
a nie o okupacji. Ich ojczyzną były wielkie Niemcy.
311
Na ziemi wielkopolskiej żyło tysiące Niemców. W latach
trzydziestych ujawniali swoją niechęć do Polaków. W Jastrzębowie
koło Gniezna w niemieckiej szkole pracował nauczyciel,
który w 1937 roku opracował historię tej ziemi, na której
mieszkali Polacy i Niemcy, ale nie powiedział ani słowa o
współczesnych związkach Polaków z Niemcami, bo to było dla
niego hańbiące. Być może wydawało mu się, że ich nie ma.
Chyba, że należało powiedzieć źle. Rozsądni Niemcy nie szkodzili
Polakom.
W Gościeszynie koło Żnina w 1939 roku bauer Paul Schulz
poczuł się nareszcie panem w „swojej ojczyźnie”. Spowodował
uwięzienie księdza z tamtejszej parafii, zniszczył akta polskiej
szkoły, wyrzucił książki z biblioteki. Ziemie Wielkopolski stały
się jego ojczyzną. Inni się nie liczyli. Ci inni chcieli jednak
przeżyć wojnę, która dla Schulza miała być zwycięska, dla Polaków
– klęską okupanta. Miejscowi Polacy pracowali jako parobcy,
także Hieronim, który swoją wojenną dolę opisał
w książce „Utracona młodość”. I na początku stycznia 1945
roku Hieronim został zmuszony przez Paula Schulza do „odwiezienia”
rodziny Schulza do Niemiec. Dokonało tego jeszcze
paru innych Polaków. Uciekali konnymi wozami, nikt ich nie
wypędzał. Już na miejscu w Niemczech Schulz stał się bardziej
ludzki i wyrozumiały, w znacznym stopniu przychylny Polakom
i stwierdził, że tu jest jego ojczyzna… Hieronim bezpiecznie
wrócił do kraju, nareszcie wolnego, gdzie miał zamiar urządzić
sobie życie na nowo, ale młodości nie odzyskał, stał się od razu
człowiekiem dojrzałym.
Ci, którzy przeżyli wracali z lagrów i przymusowych robót.
Przymusowych, kilkuletnich rozstań lub odejść na zawsze, było
kilka milionów.
Powracający po 1945 roku wiedzieli o „zagrożeniu kraju”
przez „demokratyczne” przystąpienie Polski do krajów budujących
demokrację socjalistyczną, skupionych „dobrowolnie przy
Związku Radzieckim”, a jednak wracali. Nie tylko tęsknota za
rodzinami powodowała podjęcie takiej decyzji, ale również
chęć służenia krajowi. Część żołnierzy mogąc uniknąć „narzuconej
demokracji” wolała marzyć o wolnej ojczyźnie i pozostała
na Zachodzie.
312
Stefan wrócił z przymusowych robót na Zaolziu wiosną
1945 roku i jeszcze myślał o Ameryce jako kraju jego urodzenia,
bo chciałby żeby jego dzieci mogły żyć w dostatku. Spodziewał
się jednak, że i w Polsce powstaną warunki do godnego
życia. Nie miał jeszcze polskiego obywatelstwa. Mógł otrzymać
amerykańskie, jak mówił, ale mógłby zabrać ze sobą do USA
tylko dwoje starszych dzieci, natomiast żona i młodsza córka
musiałyby pozostać na razie w kraju. Żona Stefana, Marianna,
powiedziała wtedy, że się nie zgadza. Co to za ojczyzna, tak
wychwalana przez ciebie, która nie chce przyjąć żony i dziecka
swojego prawie obywatela. Rozbita rodzina to żadna rodzina –
stwierdziła Marianna. Wobec tego Stefan zrezygnował z dalszych
starań i zaczął się przyglądać nowym czasom, nowemu
ustrojowi, który miał być jedynie słuszny dla klasy robotniczej
i chłopstwa. A Stefan w nowych czasach zaliczał się do klasy
robotniczo-chłopskiej, tak naprawdę zaś uważał się za kupca
i był z tego dumny. Czasem wydawało mu się, że z głoszonych
haseł można by już zbudować dobrobyt, tak jednak się nie stało.
Ojczyzna zaczęła więc uwierać. To nie był kraj do dobrowolnego
pozostania w nim. Kochać czy porzucić? – myślał. Porzucić
już się nie dało. Uciec też nie, bo był człowiekiem odpowiedzialnym.
Bądź patriotą, mówiła żona. A Stefan się pytał: To
znaczy, kim? W czasie wojny czułem się patriotą, chociaż nie
walczyłem na froncie. Przed 1939 rokiem też już byłem patriotą,
chociaż tęskniłem za Ameryką i nie lubiłem Piłsudskiego.
Polskość i internacjonalizm, o którym nikt ani w szkole ani
na wsi nie miał pojęcia. Na szczęście w większości szkół pracowali
nauczyciele, którzy uczyli się swojego zawodu przed wojną.
Dzieci Stefana i Marianny dowiadywały się więc, co to jest
ojczyzna, państwo, kraj, rząd… Każdy obywatel Polski powinien
być patriotą. Zwłaszcza, jeśli ta ojczyzna jest budowana na
zasadach demokracji socjalistycznej. Dla ojczyzny patrioci poświęcają
życie.
Nauczyły się hymnu, ale śpiewały też pieśni o Stalinie. Zalążki
patriotyzmu, przyniesione ze szkoły, były na gorąco obrabiane
przez rodziców i odpowiednio kształtowane. Jeżeli rodzice
zauważyli w nich elementy niepożądane, odcinali czerwone
313
wstawki i odrzucali. Tymi elementami była teoria stalinizmu,
zastępowana modlitwą i nauczaniem jeszcze religii w szkole.
Mimo to fragmenty wywrotowej „wiary”, nie mające większego
znaczenia, pozostały w dzieciach.
Osłodą wiejskiego życia w latach powojennych były paczki,
przysyłane z Nowego Jorku przez siostrę Stefana, Franciszkę.
One budowały w wyobraźni dzieci wielkość i bogactwo kraju,
którego dzieci Stefana i Marianny nie znały. Były osłodą niektórych
szarych dni. Wydawało się im, że gdzieś tam jest raj na
ziemi. Obraz różniący się od tego, poznanego przez książki
przygodowe o dzikim zachodzie. Widziały więc kraj pełen słodkiego,
gęstego mleka w puszkach, kakao, miodu, prawdziwej
kawy, parówek w puszkach, orzeszków ziemnych… paczek papierosów
camel, bogactwo ubrań i niesłychanie kolorowych
szerokich krawatów, które ojciec nosił tylko w niedzielę. Paczki
powodowały, że dzieci przez pewien czas nie myślały o Polsce
jako o świętej ojczyźnie, za którą wszyscy jej obywatele odpowiadają
i powinni się o nią troszczyć, by to miejsce ich zamieszkania
nigdy nie zostało im odebrane czy zniszczone.
Otwierano je z namaszczeniem i odpowiednim ceremoniałem.
Nie mógł ulec zniszczeniu żaden jej element. Wszystko
dało się wykorzystać. Rodzice denerwowali się, gdy spotykali
ślady na opakowaniu, potwierdzające, że ktoś bezczelnie grzebał
w zawartości paczki. Nic niby ważnego, bo do zawartości
ciotka załączała spis rzeczy i niczego nie brakowało, ale jednak
zaufanie do tych, którzy stanowią władzę było nadszarpnięte.
Rodzice Joanny, Anny i Euzebiusza - Marianna i Stefan,
byli zadowoleni z jednego: z możliwości kształcenia na poziomie
średnim. Toteż dzieci pokończyły szkoły średnie i kształciły
się dalej. Rozumiały, że w Polsce są możliwości rozwoju i trzeba
samemu zapracować na swoją przyszłość, nie ma szansy
zostania kapitalistą… Czy gdyby mieszkały w innym kraju, też
miały by takie możliwości? – pytały rodziców. W kręgach zewnętrznych,
do których należała też prasa, wmawiano im, że
nie. W świadomości dzieci w ogóle w końcu udało się oświacie
utrwalić pewne poglądy, potrzebne do innego spojrzenia na
kraj budujący ustrój demokracji… o co nowe władze się starały
314
i codziennie o tym trąbiły wszelkimi możliwymi środkami
przekazu.
W końcówce lat, gdy obowiązywały w PRL nakazy pracy,
Euzebiusz, syn Marianny i Stefana został skierowany do pracy
na Górnym Śląsku. Czuł się już poprawnym i pełnoprawnym
obywatelem, i nosił w sobie przeciwstawne elementy patriotyzmu.
Po przyjeździe na Śląsk zauważył, że różnice w mentalności
ludzi i warunkach życia, w porównaniu z tymi, które znał, są
niesamowite i Euzebiusz czuł się obco, jakby znalazł się na rozpalonych
węglach. To był spory szok. To, co przeżył do tej pory
i okres szkolny, dodany do całości, wydały mu się być lizakiem,
bowiem uważał, że w nowym miejscu przeważa szarość
i szorstkość.
W pierwszym liście do domu okazał się być wielkim wielkopolskim
patriotą. Wielkopolska nagle stała się krainą, do której
zamierzał powrócić. Już nie myślał o paczkach z Ameryki. Nawet
zerwanie łączności z kuzynostwem i szkolnymi przyjaciółmi
nie było tak przykre, jak nieznajomość tutejszej gwary, stosunków
rodzinnych mieszkańców dużego miasta i społecznych
w zakładzie pracy.


Pobyt w czyśćcu


Po ponad rocznym pobycie w czyśćcu, jak się wyraził w jednym
z listów, emocje zaczęły opadać, szorstkość nabrała towarzyskiej
ogłady. Różnice między ludźmi z centralnej Polski a tutejszymi
mieszkańcami tej ziemi wciąż były wyraźne, ale przywykł
do nich i zaczął się z nimi oswajać, wrastać w tutejszość i puszczać
korzenie.
Poznał dziewczynę, Annę, która stała się przewodniczką
i ozdobną bramą, przez którą mógł wejść do wielkiej gromady
ludzi pracowitych, rzeczowych, pogodnych i skromnych, tylko
on, wybranek losu, jak mu się potem wydawało. Ojczyzna zaczęła
nabierać innego formatu, stała się wielobarwna, zadzierzysta,
wzbogacona o rzeczy, o których nie wiedział. I zarazem…
jakby mniej ważna.
315
Gdy jadł żur albo wodzionkę jego podniebienie początkowo
odmawiało posłuszeństwa smaku, ale Euzebiusz nie miał
zamiaru sobie ustępować. Jeżeli Anna to lubi, to on z czasem
na pewno też polubi. Na kaszankę mówiono krupnioki. Najpierw
się uśmiechał a potem stał się smakoszem lokalnych potraw.
Krupnioki stały się dla niego w pewnych okolicznościach
nawet delikatesem, a żur stał się piątkowym obiadem. Jedno
go mocno podbudowało: nikt nigdy nie powiedział na niego
„gorol”, chociaż on sam o sobie mógł tak mówić, ale to co innego,
niż gdyby ktoś z rodziny Anny… Czasem jednak ktoś
z bliskich, pod jego nieobecność, powiedział do Anny : Co ty
widzisz w tym „wulcoku”, że chcesz za niego wyjść? Nie czuł się
obrażony, ale raziło go to słowo. Później dopiero dowiedział
się, że w tamtych latach w Chorzowie czynnych było co najmniej
siedem hoteli robotniczych, na które mówiono „walcownia”
(„ci od Wultza” – Niemca, który dorobił się na budowie
tanich noclegowni).
To takie proste, a tyle zawiera zawiłości. Śląska rodzina robotnicza.
Od pokoleń tradycyjna, zjednoczona, tu zgodna, zajmująca
się życiem codziennym u siebie, a nie w Rzymie, ale
wciąż wracająca do dawnych czasów. Odczuwająca też dobrobyt
za zachodnią granicą. Tam też posiadająca wielu członków,
którzy pisali, również posyłali paczki. Mogło się więc zdarzyć
w kilku miejscach, że „tu” była poczekalnia, a „tam” pokój, w
którym niektórzy chcieli mieszkać.
Anna była muzykiem. Jej matka, Justyna, po kilkunastoletniej
pracy w biurze zajęła się domem. Ojciec Anny, Jan, w czasie
okupacji Hans, aż do lat powojennych pracował w kopalni.
Jako górnik nieźle zarabiał i jakoś starczyło. Przed wojną był
dobrze opłacanym przetokowym w hucie. W okresie wojny
udało mu się nie pójść na front ze względów zdrowotnych. Pracował
w biurze. Pochodził z rodziny robotniczej, znał język
niemiecki, ale także polski i w obu językach potrafił się wypisać.
W jego rodzinnym domu mówiło się po Śląsku i po niemiecku,
zwłaszcza „za niemieckich czasów” – a nie okupacji –
jak Euzebiusza poprawił kiedyś Klaus. Siostra Jana, Małgorzata,
gorzej mówiła po polsku, niż po niemiecku. W czasie wojny
posiadali oboje „dwójkę”. Mąż Małgorzaty, Karol, też był
316
volksdeutschem, w czasie wojny prowadził sklep spożywczy
w Chorzowie Starym i po wojnie w 1945 roku za „służenie
Niemcom” siedział kilka tygodni w areszcie.
Porządki panujące w powojennej Polsce nie odpowiadały
wielu, dziwili się i nie mogli zrozumieć, że w zachodnim kraju,
który przegrał wojnę dzieje się znakomicie gospodarczo, a w
Polsce wciąż są małe zarobki i nie można kupić tego, co by się
chciało. To też nie wyrażali zadowolenia z panujących stosunków
politycznych i nie okazywali sympatii rządzącym. Zresztą
tak było w całej Polsce. Pytali, dlaczego Polska nie otrzymuje
takiej pomocy finansowej, jak przegrane Niemcy? Unikali politycznego
angażowania się w sprawy społeczno-polityczne. Tylko
nieliczna grupa osób z rodziny, patrząca mimo wszystko
pod innym kątem na tę rzeczywistość, starała się by rządzący
myśleli o tutejszych mieszkańcach pozytywnie. Dopiero część
młodzieży z nowego pokolenia stawała się inna, jednak była
pod silnym wpływem domu i władza niewiele mogła osiągnąć.
Hans, mąż Justyny i jego siostra Małgorzata, mieli brata
w Berlinie, ale on interesował się rodzeństwem średnio. Ich
młodszy brat Eugeniusz, poległ na froncie wschodnim. Listy do
domu pisał po niemiecku. Eugen nigdy nie mówił, że Niemcy
nie są jego ojczyzną.
Euzebiusz był tymi faktami niemile zaskoczony i zakłopotany.
Początkowo więc nie bardzo potrafił się dostosować.
Matka Anny, Justyna, też pochodziła z rodziny robotniczej. To
były początkowe lata XX w. Jej ojciec, Robert, również pracował
na kopalni i brał udział w jednym z powstań śląskich. Matka
Justyny, Maria, prowadziła dom. Posiadali pięć córek: Elzę,
Miję, Cilę, Annę i Justynę. W latach wychowywania córek
Maria miała robotę przez pół doby. Dopiero gdy dziewczęta
podrosły, mogła liczyć na pomoc z ich strony. Najpierw w latach
do 1918 roku uczęszczały do niemieckiej szkoły, po uzyskaniu
niepodległości – do polskiej.
Kiedy 20 czerwca 1922 roku obchodzono uroczyście powrót
części Górnego Śląska do Polski i ulicami 3 Maja w Katowicach
i Wolności w Królewskiej Hucie maszerowało polskie wojsko,
i odbywały się patriotyczne manifestacje, kilkunastoletnie
317
dziewczęta Marii i Roberta poszły z rodzicami obejrzeć przemarsz
polskiego wojska, które nie tylko wzruszało, bo polskich
żołnierzy nigdy nikt tu nie widział, ale było sensacją.
A w tym właśnie czasie Władysław z trzema córkami: Mery,
Franciszką i Heleną oraz synem Stefanem wracał z Jonkers, by
życie zacząć na nowo, już w wolnej ojczyźnie, we Wrześni.
Wzruszeń i rozczarowań było wiele. W tamtej i tej rodzinie. To
była rodziny Władysława nowa ojczyzna.
Na Śląsku intensywnie odradzała się polskość. Był to zarazem
nigdzie nie odnotowywany urzędowo, nie potwierdzany
oficjalnie podział ludności Śląska na tych, którzy czuli się bardziej
związani z Niemcami i na tych, którzy sprzyjali Polsce.
Dla Marii i Roberta oraz ich dzieci ojczyzną był Śląsk, o tym
wiedziały, a nawet jedna z córek pytała, czy w nowej rzeczywistości
Śląsk jest ich podojczyzną. Toteż mówiły i po polsku (po
Śląsku) i po niemiecku, w zależności od potrzeby. Akceptowały
to, co było lepsze. Pewna robota, lepsze gatunkowo towary,
ładniejsze stroje, dobra organizacja życia i porządek to podstawa
egzystencji, tego każdy pragnął.
Po ukończeniu kilku klas szkoły powszechnej, gdy już osiągnęły
wiek samodzielności, podejmowały pracę w zależności od
możliwości. Najstarsza, Elżbieta, pracowała w latach późniejszych
w drukarni jako nakładaczka i w czasie wojny miała
„dwójkę”. Mija też pracowała i posiadała za „niemieckich czasów”
„ dwójkę”. Cila i Justyna otrzymały „trójkę”, ale ich mężowie
posiadali „dwójkę”. Obie pracowały przed wojną w polskich
biurach. Mężowie Cili i Miji służyli w Wehrmachcie.
Mąż Cili, Jan, w czasie wojny Hans, wrócił szczęśliwie, służył
w jednostce we Francji i dostał się do amerykańskiej niewoli.
Mija została wdową. Jej syn Klaus jako nastoletni chłopiec
należał do Hitlerjugend i ten okres młodości wspomina z sympatią.
Był na obozie szkolnym między innymi w Słowacji.
W 1945 roku Polacy wyrzucili ich z mieszkania, ponieważ nie
byli jednoznacznie określeni jako polscy obywatele i nie zasługiwali
na trzypokojowe mieszkanie. Odpowiedni dokument
związany z wykwaterowaniem z poprzedniego mieszkania na
Hajduckiej został dołączony do papierów sprawie uzyskania
niemieckiego obywatelstwa przez Artura.
318
Anna – córka Jana i Justyny wspominała, że jako mała
dziewczynka zupełnie nie orientowała się, co się dzieje. Jeszcze
niedawno śpiewała piosenki rannym niemieckim żołnierzom
w szpitalu, a wkrótce okazało się, że nawet nie wolno jej mówić
po niemiecku. Kiedy więc jeden z rówieśników wyzwał ją od
hitlerówki, dała mu po twarzy i zrobiła się z tego prawie polityczna
awantura. Matka musiała się tłumaczyć za córkę i przepraszać.
W związku z tym Euzebiusz przypomniał sobie również
epizod z czasów okupacji, kiedy o rok starsza od Euzebiusza
niemiecka dziewczynka uderzyła go w twarz, bo przechodząc
obok niej nie wypowiedział hitlerowskiego pozdrowienia.
Ale przez to poczuł się jeszcze bardziej Polakiem, jak mówił.
Anna z latami nabierała polskości, jak wielu, natomiast ci, którzy
nigdy nie wątpili w swój rodowód polskości, jak Maria
i Robert – rodzice pięciu córek, nie mieli tego rodzaju problemów.
Mimo tych społeczno-polityczno-wojennych komplikacji
rodzina nie zastanawiała się, kim generalnie wszyscy są w nowych
czasach. O tym się rzadko mówiło. Byli na pewno Ślązakami.
Wydawało się to być jedynie słusznym określeniem swej
narodowej przynależności. Natomiast dalsze lata w PRL
utwierdzały rodzinę w miejscu zasiedzenia i polskiej przynależności
narodowej.
Praca w hutach i kopalniach, kształcenie w szkołach średnich
i wyższych, zmieniały ludzi i przywiązywały do miejsca
i ojczystego kraju. Ale zdarzało się również tak, że z nakazu
zwierzchników politycznych i zakładu pracy należało opuścić
Śląsk i udać się do pracy w innej części kraju. Kiedy budowano
Nową Hutę ze śląskich hut skierowano tam wielu bardzo dobrych
fachowców, którzy stali się fundamentem przyszłej załogi
najnowszej huty. Z Huty „Kościuszko” w Chorzowie do Nowej
Huty był skierowany między innymi Jan L. – przyjaciel rodziny
Jana i Cecylii. Pracował jako mistrz na stalowni. Otrzymał
mieszkanie w nowych blokach i przeprowadził się tam z rodziną.
W drugim a może w trzecim roku pracy mistrz stalownik,
nie wiadomo w jaki sposób i dlaczego, wpadł do kadzi z gotującą
się stalą… Rodzina wróciła na Śląsk.
319
Umacniała się nowa, toporna rzeczywistość, politycznie
skonsolidowana, pisano, że narodowo jednorodna.
Niebawem okazało się, że obywatele kraju nad Wisłą zaczęli
opuszczać ziemie ojczystą z własnej woli, mając na uwadze
względy materialne. O wyjazdach zaczęła decydować też niewiara
w perspektywę lepszego życia. Był to własny wybór, jednak
nie zupełnie wolny.
Na przestrzeni lat liczba opuszczających ojczyznę wzrosła do
paru milionów.
Przy każdej nadarzającej się okazji, poczynając od lat pięćdziesiątych,
obywatele PRL, w tym ze Śląska, wyjeżdżali gdziekolwiek
na zachód i sadowili się w RFN. Uciekali.
Władza była do tych osób ustosunkowana wrogo, ale oni nic
sobie z tego nie robili. Liczył się tylko wyższy poziom życia.
Niektórzy za poprawę bytu gotowi byli zmienić skórę nawet na
baranią.
A kiedy po latach mogli już odwiedzić swoje miasto, niektórzy
udawali wielkich Niemców, chociaż nie potrafili dobrze
mówić po niemiecku. I krytykowali totalnie panujące warunki
życia w Polsce. Wychodziła z nich pycha, tak, że stali się tematem
żartów w polskich kabaretach. Późniejsze nielegalne a w
latach dziewięćdziesiątych XX w. legalne wyjazdy, gdy ktoś
potrafił udowodnić swoje niemieckie pochodzenie, już nie były
takie obsesyjne. W latach po 1989 roku przyjeżdżają do Polski,
do sanatoriów, na zakupy i do… dentysty, ale niektórzy swoich
krewnych nie odwiedzają, nie są im do niczego potrzebni. Pozmieniali
lub zniemczyli nazwiska i czują się znakomicie, odgrodzeni
obcością od rodzinnych korzeni.
Syn Klausa i Marie, Artur, otrzymał obywatelstwo niemieckie,
przede wszystkim dlatego, ponieważ miał akt urodzenia
dziadka Feliksa - ojca Marie, który przyszedł na świat w Westfalii,
bo matka Feliksa wyjechała z mężem do Niemiec za chlebem
w czasach zaboru, urodzona w Mieczkowie nad Notecią.
Marie porządkując dokumenty rodzinne i zdjęcia znalazła
kilka starych zdjęć swojego ojca, gdy w 1939 roku przebywał
w Brzuchowicach w okolicy Lwowa, dokąd uciekł z grupą młodych
mężczyzn ze Świętochłowic, gdy rozpoczęła się II wojna.
Jej ojciec należał do młodzieży powstańczej i musiał uciekać
320
przed hitlerowcami. A kiedy już tam był (przez pięć dni w polskiej
rodzinie), wkroczyła na wschodnie ziemie polskie armia
radziecka i je zajęła. Franciszek z grupą kolegów dostali się do
obozu, w którym przebywali również polscy oficerowie. Ponieważ
w dokumencie miał napisane, że jest robotnikiem, nie wywieźli
go do Katynia, czy innego obozu i nie zginął, powiedzieli
natomiast, że musi wracać do okupowanej Polski, albo wywiozą
go na Syberię. Wolał wrócić, bo w Świętochłowicach miał
rodzinę. Po powrocie, jako Polaka, który nie miał tu roboty,
wywieźli go do Niemiec, tam pracował w fabryce, a kiedy potrzebowali
coraz więcej ludzi do Wehrmachtu, a stwierdzili, że
urodził się na terenie Westfalii, wcielili go do niemieckiej armii.
Po zakończeniu wojny dostał się do obozu jenieckiego
Amerykanów. W 1945 roku wrócił do Świętochłowic.
Marie posiada też dokument mówiący o tym, że w czasie
wojny była z matką wzywana do niemieckiego urzędu w celu
sprawdzenia rasy. Urzędnik rozmawiał z nimi, a potem wykonano
pomiary czaszki Marie, napisano jaki ma kolor włosów
i oczu i powiedziano matce, że gdyby córka została oddana na
wychowanie do niemieckiej rodziny, to ona miałaby lżej pod
względem materialnym. Matka nie wyraziła zgody.
Artur skończył Politechnikę Śląską i jest doskonałym, cenionym
informatykiem, pracuje w Simensie i kilka razy w roku
odwiedza rodziców. Marie i Klaus kilka lat temu również myśleli
o przeniesieniu się do Niemiec, ale nie otrzymali niemieckiego
paszportu. Nie liczyło się to, że matka Klausa posiadała
„dwójkę” „za niemieckich czasów” a przybrany ojciec Klausa
służył w Wehrmachcie i poległ na wschodzie. Przez szereg lat
po 1989 roku należeli do związku społeczno-kulturalnego
mniejszości niemieckiej.
Jest to w pewnym sensie ironia losu, bo ojciec Marie, Feliks,
był patriotą, czuł się związany z budowanym ustrojem w powojennej
Polsce, chociaż urodzony w Niemczech i na pewno by na
stałe nie wyjechał z Polski. Tak był wychowany.
Dwaj synowie Franka – brata Marie, której mężem jest
Klaus, na początku lat dziewięćdziesiątych XX w. również wyjechali
do Niemiec, jednak starszy syn z rodziną wrócił; w Polsce
wiedzie mu się dobrze, pracuje w Simensie, posiada po

321
dwójne obywatelstwo… Ich syn Karol studiuje na Uniwersytecie
Warszawskim.
Syn Anny i Euzebiusza, Rafał, również ukończył Politechnikę
Śląską, pracuje w dużej firmie projektowej w Katowicach,
ożenił się z Ewą, pilnie uczył się przez dwa lata języka niemieckiego,
odwiedzał przyjaciół w Monachium, a jednak pozostał
w kraju.
Siostra Euzebiusza, Anna, po śmierci rodziców Stefana
i Marianny, przyjechała do Chorzowa. Wyszła za mąż za Ślązaka,
Huberta, mają dwoje wykształconych dzieci, które również
nie myślą o wyjeździe z kraju.
Ewald i Matylda - córka Cecylii i Jana, zdążyli wyjechać legalnie
w odwiedziny do Niemiec przed wprowadzeniem stanu
wojennego i nie wrócili do Polski. Zamieszkali w Monachium.
Tam też pracując doczekali się emerytury. Utrzymują kontakt
z rodziną, oglądają polskie programy w telewizji Polonia, kilka
razy odwiedzili bliskich. Matylda czasem tęskni i dzwoni albo
pisze piękne listy do kuzyna Klausa i kuzynki Anny. Tam jednak
wrośli w inną rzeczywistość i tak już zostanie. Tamten kraj
i państwo są łaskawsze dla nich i nie narzekają. Matylda
w ciężkich czasach stanu wojennego posyłała do rodziny paczki
i na tym polegał jej rodzinny patriotyzm. Poza tym posiadała tu
rodziców i wciąż o nich się martwiła. Ona sama mówi, że gdyby
nie mąż na pewno by nie wyjechała, chociaż jej dziadek Aleksander
był Niemcem. Otrzymali obywatelstwo niemieckie na
podstawie aktu urodzenia dziadka Aleksandra, który mieszkał
w Bytomiu a później przeprowadził się z rodziną do Chorzowa.
Córka Tamary i Eligiusza - syna Jana i Cecylii, Dorota, miała
już czworo kilkuletnich dzieci, gdy zdecydowała się z mężem,
że wyjedzie legalnie do Kanady a stamtąd nielegalnie dostanie
się do USA i spróbuje po pewnym czasie ściągnąć rodzinę. To
było na początku lat dziewięćdziesiątych XX w. Młodość bywa
nieprzewidywalna i spontaniczna. Dzieci zostawiła pod opieką
męża i swoich rodziców. Przez dwa lata nie odzywała się i rodzice
oraz jej mąż żyli w skondensowanym stresie, pokonując
trudności wychowawcze i myśląc z niepokojem, co się dzieje
z córką. Po dwóch latach odezwała się, pisząc, że jest w Chicago.
Nie miała zamiaru wracać, do dzieci tęskniła. Od tej pory
322
często dzwoniła do domu pytając o dzieci, posyłając paczki
i dolary. Wciąż te paczki.
Trwało to wiele lat, dzieci wyrosły, wychowane przez dziadków,
pokończyły szkoły zawodowe. Z mężem się rozeszła. Nowa
nielegalna jeszcze ojczyzna spodobała się jej i dodała skrzydeł.
Chociaż tęskniła, oświadczyła, że nie wróci. Po urządzeniu
się w Chicago i otrzymaniu zielonej karty, sprowadziła trzech
synów…
Syn Tamary i Eligiusza, Mariusz, ożenił się z Eweliną
i zamieszkał w Katowicach. Mają troje dzieci, a starszy syn
Przemysław ukończył WAT, pracował w Elblągu, wrócił do Katowic.
O wyjeździe za granicę nikt z tej rodziny nie marzy.
Złożoność ludzkich losów może zadziwiać.


Różnorodność ludzkich losów


Na tym gmatwanina dziejów rodziny się nie kończy.
Na 50 osób w rodzinie na Śląsku, 20 wyjechało z kraju, do
USA 4 osoby, pozostałe do Niemiec, troje wróciło. To znaczący
procent porażki państwa. Ale nie przywiązanie i sentyment do
miejsca decydował o życiu „tu”, wybierano „tam”, jeżeli spodziewano
się poprawy warunków materialnych i ten czynnik
wydaje się być najważniejszy. Zatem nic się nie zmieniło od
wieków.
Zatem państwo „tu” ma znaczenie głównie rodzinne, językowe,
przeszłościowe, ale rząd jeszcze mniej znaczy… ojczyzna
i kraj, kraina, ta gdzie się urodziliśmy – jest miejscem centralnym
w życiu, ale bywa mało znacząca.
Euzebiusz uwielbia dwie krainy: Wielkopolskę i Śląsk.
Po wejściu Polski do Unii Europejskiej i otwarciu rynku pracy
nie tylko w Wielkiej Brytanii, w latach 2004-2007, z kraju
znowu wyjechało do pracy wiele tysięcy osób. Najwięcej do
Wielkiej Brytanii i Niemiec. Wśród nich jeszcze dokładnie nieokreślona
liczba osób, które pozostaną tam na stałe. Oznacza
to, że setki rodzin zostało rozbitych. Dzieci wychowywane tylko
przez matkę albo dziadków, na pewno nie staną się z dnia na
dzień osobami rodzinnymi, które w swojej dorosłości będą dą

323
żyć do zawarcia związku małżeńskiego, bo rozluźnione więzy
rodzinne zostaną rozerwane i rodzina może nie być ważna
w życiu osobistym.
Z rodziny Anny i Euzebiusza już nie miał kto wyjeżdżać
„tam”. Pozostali zagnieździli się w ojczystych stronach.
Część bezrobotnych w kraju nie myśli o pracy. Oni z góry założyli,
że ich zawodem będzie „bezrobotny” i liczą na zasiłki. Nie
posiadają świadomości dobra wspólnego, jakim jest praca.
Pewna grupa spośród nich również wyjeżdża i „tam” cierpi nędzę
śpiąc pod mostami, dołączając do bezdomnych. Kraj i ojczyzna
nie mają sensu.
Znowu nie przywiązanie do kraju i patriotyzm decydowały
o nowej sytuacji. Ponad dwudziestoprocentowe bezrobocie
było czynnikiem zmuszającym do podejmowania decyzji trudnych
i często bolesnych. Polska poniosła kolejne straty w siłach
twórczych państwa. Chciałoby się powiedzieć, że już ostatnie,
i że podjęte zostaną działania, które spowodują powrót tych
ludzi do kraju. Że po powrocie znajdą oni dobrze płatną pracę…
Władza ma więc niesłychanie ważne zadanie do wykonania:
zapewnienie warunków rozwoju i konsolidacji społeczeństwa
dla przyszłości. Uczciwość i rzetelność, pracowitość, ideowość,
ale jak to zrobić. Trzeba by zacząć od początku. Czy
przybędzie wtedy miłości do kraju? Przybędzie miłości do Kolebki
Ludzkości. Jakiej Kolebki? Narodowość nie będzie już
miała takiego znaczenia. Ale nie zastąpi jej Związek Metropolitalny.
W znanej partii mówi się, że nie ma takiego człowieka, który
by zasłużył na wielkie pieniądze, bo jest wielkim szefem,
któremu się należy. Ten pogląd podziela większość ludzi. Wymagania
moralne i przyzwoitość mogłyby nie dopuszczać do
tego, żeby niektórzy zarabiali w miesiącu tyle, ile inni w całym
swoim życiu. Taki człowiek, który jest pod tym względem bezwstydny,
nie powinien nigdy trafić na wyższy szczebel kariery,
niż szeregowego pracownika. Przecenianie swoich zasług jest
grzechem. Ten grzech popełnia wielu ludzi z każdej formacji
politycznej. Ci ludzie są w wielu przypadkach przyczyną upadku
zaufania do władzy, zniechęcają do takiego kraju, gdzie liczy
się tylko pełna kieszeń. Rodzi się dwulicowość i obłuda. Roz0

324
kradanie państwa w latach po 1989 roku przyczyniło się także
do uszkodzenia wrażliwości moralnej. Korupcja pożarła szlachetność
i poświęcenie. To jednak ma swoje korzenie w PRLu.
Pewien biznesmen „patriota”, który forsę lokował w zagranicznych
bankach, musiał opuścić kraj, bo groziło mu kilka lat
osamotnienia. W liście napisał: „Ojczyzno moja, czy nie wystarczy,
że cię opuszczam? Co jeszcze mam zrobić?” Czego się
czepiają? Przecież tak się robi na całym świecie. W poszukiwaniu
jednoznaczności co do szczęścia trzeba by się udać w inny
wymiar życia. Natomiast słusznie nikt nic nie ma przeciwko
Nagrodom Nobla. Czy patriotyzm zanika?
Budować kapitalizm z pełnym poszanowaniem zasad demokracji.
Chcemy. W takim państwie powinniśmy żyć? Ale czy
powinniśmy bronić takiego państwa w każdej sytuacji? Może
znajdą się nowi ideolodzy, nowe idee, które zmienią nasze umiłowanie
ojczyzny na umiłowanie świata jako całości? W Chinach
nie ma demokracji. Wykorzystuje się marksizm jako stabilizator
stosunków społecznych. Prawa człowieka nie są istotne,
ważna jest potęga narodowa, dynamiczny wzrost gospodarczy.
A w kapitalizmie nasyconym demokracją nikt nie myśli
o tym, że może być tak, iż twarda władza, rzekomo socjalistyczna,
sprzyja rozwojowi kapitalizmu? Chiny rozwijają się
bardzo szybko i odnoszą sukcesy gospodarcze. Czy zdołają
wprowadzić demokrację? A może Unia w końcu zacznie kogoś
naśladować i co wówczas?
Obywatele powinni czuć się związani ze swoim narodem
i państwem, które dąży do osiągnięcia dobrobytu dla każdego,
chociaż wiemy, że to niemożliwe. Wciąż aktualny jest pewnik,
że syte niższe warstwy, będą siedzieć cicho i nie będą dyskutować
na temat braku demokracji i społecznej nierówności, i nie
wywołają fali protestów. Ale myśli się skrycie żeby zakazać protestów?
To tylko takie sobie gadanie, którego nie należy brać
na serio.
Nie tylko Polacy gonią dobrobyt i zrzucają z siebie wszelkie
uczucia, które przeszkadzają w tej pogoni. Pewna Czeczenka
z czworgiem dzieci przeszła pieszo Bieszczady, by dostać się na
zachód. Straciła trzy córki. Jej ojczyzna, uduszona przez „impe

325
rialną demokrację”, parzyła ją i jej rodaków i głodziła, zapędzała
w otchłań śmierci. Dotarła do kraju, który miał być dla niej
tylko drogą.
Łączy nas język, obyczaje, granice, kultura, przeszłość…
W sytuacjach braku pracy tylko język i kwalifikacje mają znaczenie.
Starania zawsze idą w kierunku wydostania się na powierzchnię
przyzwoitego dostatku. Każdy naród zajęty jest
swoimi sprawami i powinien też być włączony w wielkie
wspólne cele, stwarzające w rezultacie wzrost wspólnego bezpieczeństwa.
W 2007 roku Tamara, żona Eligiusza, chociaż schorowana,
wybrała się do córki Doroty i wnuków w Chicago. Po dwóch
miesiącach chętnie wróciła do Polski, zadowolona, bo tu czekał
na nią jej dom, miejsce, z którym jest zrośnięta na amen. Zachwycała
się potęgą Ameryki, przerażały ją odległości, zadziwiały
wysokościowce, osłupiała długość dnia pracy. Obfitość
towarów mniej przyciągała, bo i nareszcie w Polsce problem
niedostatków na rynku przestał istnieć. Natomiast córka
i wnuki nie przejawiały większego zainteresowania niedawną
ojczyzną. Dla nich miejsce urodzenia było tylko faktem wpisanym
do aktu urodzenia. Byli tak zapracowani, że w wolnych
chwilach zapominali czasem jak się nazywają. Z córką widywała
się codziennie wieczorem, z wnukami raz w tygodniu. Nie
zamieniłaby własnego skromnego domu na Śląsku na piękny
ogród z wodospadem i oczkiem wodnym z kolorowymi rybami
i bogatą roślinnością, jaki posiada jej Dorota.
Od 2004 roku wiele się zmieniło w Polsce i widoczne są już
pozytywne skutki przemian. Unia Europejska staje się obszarem,
na którym buduje się wielką „ojczyznę narodów”, co wywołuje
entuzjazm i sprzeciw. Unia posiada swój budżet, wspólną
walutę i parlament. Jest początkiem… Nie chce się dopowiadać
zdania do końca. Wiemy, że to nie tylko dobro, ale także
czające się niebezpieczeństwo dla narodowych niepodległości.
Narody powinny się starać, aby tych narodowych swobód
nie ograniczać w stopniu zniewalającym, bo doczekamy się
podległości pod prezydenta Unii, który może chcieć posiadać
władzę absolutną dla dobra państwa… Starania urzędników
326
z Brukseli mogą w coraz większym stopniu być przyczyną porażek
narodowych interesów. Rząd unijny może być rządem zupełnie
obcym dla mniejszych narodów wchodzących w skład
Unii. Nie mając w nim swoich przedstawicieli nie będą wpływać
na decyzje podejmowane w rządzie stanowiącym centrum.
W imię wspólnego dobra już się forsuje pewne idee wyrosłe
w głowach co silniejszych polityków. Demokracja może być
zagrożona? W jakim stopniu możemy stracić naszą suwerenność,
by jeszcze czuć się wolnym narodem? Żebyśmy nie poczuli
się gorzej niż wówczas… Znowu jakoś nie chce się krakać.
W sprawach polityki zagranicznej i handlu wspólne cele na
pewno o wiele łatwiej osiągnąć, bo jest się potęgą. W tym zakresie
na pewno Unia jest wspaniała. Czy będziemy wtedy mówić
o ojczyźnie jako o najwyższym dobru? Jakim więc należy
być patriotą i czy w ogóle uda się nim być? Osłabione postawy
patriotyczne mogą spowodować zanik patriotyzmu, ale nie należy
sądzić, aby w to miejsce wszedł powszechny kosmopolityzm.
Bo patriotyzm ma wiele wspólnego z rasizmem? Wobec
kogo będziemy lojalni? Wobec jakiej ojczyzny? Wobec pracodawcy?
Tymczasem wielkie firmy nie licząc się z pracownikami,
w razie potrzeby przeniosą zakład do miejsca, gdzie jest
tania siła robocza. Już działają koncerny nie posiadające pracowników.
Bo świętość jest tylko jedna: pomnażanie zysków,
obojętnie jakim kosztem.
A jeśli Europejski Trybunał Sprawiedliwości otrzyma dodatkowe
możliwości prawne, wtedy w różnych sprawach możemy
poczuć się niesprawiedliwie podporządkowani. Czy to też utrata
suwerenności? Trzeba też się zastanowić, w jakim stopniu
taka polityka Unii wpłynie na poszanowanie praw jednostki, na
zaangażowanie jednostki w sprawy publiczne? Ale czy należy
wciąż podkreślać swoją odrębność? Popatrzmy na siebie z zewnątrz.
Wyglądamy inaczej. Nie ma co pokazywać swoich
obaw i kompleksów. Kilka osób, aby zakwitnąć w mediach,
będzie chciało wprowadzić język śląski i narodowość śląską. Co
to ma wspólnego z patriotyzmem? Natomiast łączenie sił, aby
stworzyć silny gospodarczo region, to cel do zrealizowania.
Związek Metropolitalny ma szansę złączyć nas mocniej niż jakakolwiek
polityczna organizacja.
327
Wówczas nie będziemy zależni od tego, jaki lobbysta weźmie
lud Boży i bezbożny w swoje nie czcigodne ręce…
Kłótnie polityków i zatracanie w tych bezwzględnych sporach
najwyższych wartości, to roztrwanianie wychowawczego
trudu rodziców i szkoły. Ale dzieci uczą się też „patriotyzmu”
przez Internet, gdzie okrutne gry wywołują lęk, podniecają,
sieją ból i śmierć; odbywa się rozszarpywanie przeciwnika, co
jest wielką pasją młodości, a pomysłodawcy i producenci takich
środków wychowania, wyprani z wszelkiej wrażliwości,
zacierają ręce i liczą kasę.
Także ci wydawcy marnych pisemek propagujących dla małolatów
seks, dziką modę i agresywną muzykę. To trwa. Przecież
jest wolność słowa i obrazka. Kto czuje się poruszony
i zgorszony może się wyprowadzić w Kosmos. I pewnie część
balistyczna naszego umysłu nie powinna się obrażać z powodu
rzucanych epitetów, gdzieś przecież wylądujemy. I może zmądrzejemy.
Młodość bywa porywista i narowista. Skłonna do przemocy
i dająca się wciągnąć w zamęt. W szturm emocji. Młodzież niechętna
do uczestniczenia w wyborach i omijająca świątynie,
jeśli zajmie się tylko młodością… może zostać wymanewrowana
i obudzić się w Internetowym świecie walki. Już grasują w
nim wymyślone przez pazerantów zysków różni delikwenci
nieprawego chowu. Ale z drugiej strony, to przecież tylko niewielki
procent całości. Jeśli komuś wierzyć, to ludziom młodym
i światłym, którzy widzą dalej niż własne podwórko i chcą
zmienić na lepszy otaczający ich świat, bo nie dali się zaczadzić.
Praca dla dobra kraju dla wielu wydaje się być odległym celem,
ale bliskim marzeniem dla oddanych ojczyźnie heroicznych
odnowicieli. Należy mieć nadzieję, że takich ludzi będzie coraz
więcej, chociaż najczęściej nie myślimy o tym, że nasza praca
może służyć, czy służy krajowi.
Młodzi ludzie 21 października jednak poszli na wybory.
Frekwencja mogłaby być potwierdzeniem, ale czy jest? Ważny
jest szczególnie rocznik 1989, z którego młodzież poszła pierwszy
raz głosować. Pierwszy raz zawsze kusi i jest atrakcyjne.
Będą z nich ludzie. Ilu? Miejmy nadzieję, że nie będą uciekać
z kraju. Gdy będą dobrze zarabiać, staną się również dobrymi
328
obywatelami i może patriotami. Ojczyzna wymaga poświęceń.
Czy oni to zauważą? Na razie nasi najlepsi wieją za granicę.
Kiedyś nie będą musieli tego robić? Ale czy to będzie konieczne
w przyszłości?
Już potwierdza się fakt, że z demokracją nie jest źle, czy zatem
i troska o kraj będzie się coraz bardziej przebijać przez
obojętność i puszczać korzenie nawet pod asfalt. Mówiono, że
mały udział w wyborach jest spowodowany biedą, brakami
wychowawczymi w rodzinie czy niskim wykształceniem. Tym
razem to się nie sprawdziło. Ale z drugiej strony, co to jest trochę
ponad połowa uprawnionych do głosowania. A reszta? Dlaczego
nie wzięli udziału w wyborach?
Czy wszystkim Polakom zależy na kraju, ojczyźnie, przynależności
do Unii Europejskiej? Miłość do ojczyzny to wypadkowa
wielu programów i działań.
W takim razie za bogatymi w długim szeregu nie koniecznie
podążać będą biedni, z nadzieją na języku, że coś im skapnie.
Czy ulokowani przez los na kontynencie europejskim, z którego
mamy wielkie możliwości oddziaływania, tylko tu możemy
poczuć się szczęśliwi?
W części prasy zagranicznej starym zwyczajem krytykuje się
Polaków i czyni zarzuty na zasadzie szczypania, straszenia
i wysuwania żądań, żeby sobie uświadomili, kim są w oczach
owych podszczypujących. Ale są to ludzie z kręgów marginesu
i właściwie nie powinno się ich wspominać. Wydaje się, że oni
nie mają wielkiego wpływu na naszą obecność w świecie, dobrze
więc byłoby czuć się ponadto i pokazać kim „oni” są. Zawsze
powinniśmy być sobą i nie kierować się zdaniem kastratów.
Gdy już Świat dojdzie do pełnej globalizacji, goniąc za zyskami
i wpuszczając nas w pełną liberalizację, i zapominając
o terrorystach, możemy zapomnieć, że żyjemy. Konsekwencje
ekstremalnych zjawisk i wydarzeń mogą być końcem historii
ludzkości. Wątpliwości i pytań jest cała książka i nie zdołamy
na wszystkie odpowiedzieć.
Jeśli znajdą się wielcy ludzie z charyzmą, to na pewno łatwiej
będzie podjąć próbę przebudowy świata i przeciwstawić
się niekorzystnym dla ludzkości wydarzeniom społecznym
i politycznym, a wtedy i warunki ekologiczne życia zostaną po

329
prawione przez społeczeństwa, i świat być może stanie się
sprawiedliwszy. Ale czy wystarczająco? Czy taki będzie obraz
komutacyjny Polski, Europy i Świata?
Należy wierzyć, że kolejne pokolenia doczekają się ojczyzny
wielopiętrowej, takiej, w której będą się czuć jak w domu wielorodzinnym,
o harmonijnym współistnieniu jej lokatorów, na
pewno nie tylko z europejskiego kontynentu.
O ojczyźnie i patriotyzmie nie da się mówić tylko twierdząco
i zaprzeczająco: tak i nie. Tylko w młodości po świecie chodzą
ideały, później człowiek powątpiewa, kluczy, przeżywa niepowodzenia
i czasem roni łzy.
A ojczyzna się przygląda i nie zawsze potrafi pomóc.
To wom godom, jo, śląski gorol, barzy Ślązok, a nie ten tam…


Szczęśliwy naród, który ma poetę
I w trudach swoich nie kroczy w milczeniu.
Czesław Miłosz
DO TADEUSZA RÓŻEWICZA, POETY
Washington D.C., 1948


październik 2007


Otagowane Łatwiej wyjechać niż wrócić

niedziela, 25 kwietnia 2021

 



 

 Eugeniusz Rychlicki

Kontrasty

 
Brak pracy i niedostatek to chleb powszedni na ziemskim uroczysku.
Ten „żywioł” wciąż wędruje, z jednego miejsca na drugie,
a są kraje, skąd się nie rusza ani na krok i człowiek wobec
niego wydaje się być bezsilny. Takie perspektywy odnawiają się
co pewien okres czasu, także w miejscach dostatku, gdzie świadomość
zasypia. Po wojnach zwykle wzrasta nadzieja, że teraz
będzie lepiej… Mniejsza liczba ludności wywołuje brak rąk do
pracy, zatem roboty starczy dla każdego, a nawet jest jej nadmiar.
Po II wojnie pojawiły się więc nakazy pracy. To była nowość.
Młodzież znów kierowano na front – na najważniejsze
odcinki odnowy czegokolwiek, tam gdzie występowały najpilniejsze
potrzeby. Sterowanie kadrami w zależności od zapotrzebowania,
było nadzieją na rozwiązanie braków. Bezrobocie
i umożliwienie pozostania dłużej na tym padole rozkoszy, to
sprzeczność, która nieustannie upomina przyzwoitych, a martwi
zachłannych.
W zasadzie minęły już lata nadmiernego wylewania się na
zewnątrz i co z tego wynikło? Zabrakło ciała do obrony dusz.
Zmiana ustroju to zarazem wyczystka. Jakby usuwano żużel
i popiół… Zostawmy aluzje bez konkluzji.
Seweryn Baryka opowiadał synowi o szklanych domach
w ojczyźnie. Cezary uwierzył i wrócił do Polski, a wielu z obecnych
wciąż pozostaje na obczyźnie, gdzie często się rozczarowuje.
A obecnie imigranci masowo wybierają Europę.
Ewald ma w sobie zwyczajny dom z cegły marglowej i nie
narzeka. Takie domy budowali na ogół ubodzy wieśniacy. Cezary
nie spotkał domów ze szklanych tafli, przeglądających się w sobie
i wysyłających refleksy świetlne. Współcześnie jest więcej
możliwości stawiania tego rodzaju klocków, ale one nie zatrzy357
mują w sobie ciepła i to jest problem, który ludzkość oziębia.
Dom, o którym myśli Ewald, ten niezbyt ceniony, dla ludzi cieszących
się każdym lokalem, dającym wolność, powstał po wojnie.
Początek był dziwny… W lesie na niewielkim wzgórzu
w Kurzegrzędach stał inny biały dom z cegły marglowej, w którym
mieszkała Katarzyna Pruska z rodziną. Trzysta metrów dalej
współistniał czworak dla rodzin pracujących w majątku Kurzegrzędy.
Gdy dzieci poszły w świat, mąż zmarł, Katarzyna została
sama, jak pies i lew. Co z tego, że widziała lwa, jak on był
w klatce. Nic z tego nie wynika. Widziała też psa, bo miała i on
jej nie ścigał, żeby ugryźć, a Ewald został pogryziony przez całkiem
sympatyczne zwierzę przy ulicy 3 Maja i musiał brać bolesne
zastrzyki. Pies oberwał, ale Ewald go nie pogryzł i chociaż
był wściekły, to on nie musiał być szczepiony przeciwko Ewaldowi.
Czy w ten sposób grzechy mogą zostać odpuszczone? Nikt
o to nie pyta. Ten dom, gdy Katarzyna Pruska przestała chodzić
po lasach i polach i przepowiadać nieszczęścia, a także nieświadomie
pogodę (gdy mieszkańcy okolicznych domów widzieli
Katarzynę na polach, jak zbiera zioła i krzyczy, że Pan Bóg zrobi
porządek na tym świecie i nie zostanie kamień na kamieniu, to
ludzie mówili, że będzie deszcz, a gdy nie słyszeli Kasi, czekali
na dobrą aurę), długo stał samotnie, już zapomniany, aż pewnego
dnia razem z ojcem i sąsiadem Ewald miał robotę murarską
– przystąpili do jego rozbiórki – całe i połówki wyczyszczonych
z zaprawy cegieł ustawiali w pryzmy, by później mogły posłużyć
do wykonania następnego budynku, tym razem chlewa. To była
już kolejna praca fizyczna Ewalda.
Początek lat pięćdziesiątych XX w. Ustrój rzekomej sprawiedliwości
społecznej już na ogół dobrze się zasiedlił i tylko nieliczni
desperaci dokonywali pojedynczych, już bez sensu napadów
i mordów na nowo powołanych stróżach porządku publicznego,
walcząc o utopijną prawdziwą wolność, a zdarzało się, że złe
czyny popełniali i na ludziach nie sprzeciwiających się milicji,
ale nie noszących w sobie żadnej winy.
Często zdanie przeciwne posiadali ludzie zdrowego rozsądku,
którzy szczerze nienawidzili służb bezpieczeństwa i tych za358
kamuflowanych wschodnich przyjaciół, wrogich religii, w wielu
przypadkach angażujących się w usuwanie ludzi o podejrzanych
zamiarach i posądzanych o wrogość do nowych porządków. Ci
prawi obywatele nie popierali także śmierci za służb w nowym
ustroju. W tym stanie porządku już nic się nie dało zrobić dla
trudno wyobrażalnej całkowitej wolności i należało zamknąć
gębę, czekać na lepsze czasy, gdy pojawi się jakaś inna okazja do
pokazania swojego sprzeciwu. Ludzie byli spragnieni pokoju
i poprawy warunków życia. Obiecywano im wiele, lecz także
trud, a oni tak łatwo nie dali się nabierać, wierzyli jednak, że
wiele zależy od nich samych. Należało robić coś więcej, niż tylko
po prostu żyć. Marzyli o zapewnieniu dzieciom stabilnej przyszłości,
zatem przede wszystkim o zapewnieniu pracy, której
przed wojną było za mało, za to obfitowała nędza i marzyli
o mieszkaniu z prostym komfortem, aby nie trzeba było wychodzić
do wychodka za stodołę.
We wsi Jaskółki, położonej nieco z boku między Trzemesznem
a Żninem, prawie w stu procentach pod strzechą, tylko paru
gospodarzy miało maszyny rolnicze ułatwiające obróbkę ziemi
i uprawę roślin, natomiast pozostali mieszkańcy w zdecydowanej
większości orali pługami z napędem konnym, siali ręcznie
zboże, kosili kosami, młócili cepami, pielili haczkami, wybierali
ziemniaki motykami palczastymi, pędzili krowy do lasu na wypas,
doili ręcznie krowy i kozy, odstawiali mleko do zlewni,
karmili świnie, wieczorem zapalali lampy naftowe i jedli kolację,
potem szli spać, a w niedzielę pieszo lub rowerem przemieszczali
się cztery kilometry do kościoła, obowiązkowo w czarnym lub
granatowym ubraniu, w białej koszuli pod krawatem i w czapce
na głowie. Po zdjęciu nakryć głowy w kościele, w niektóre niedziele
nawet nie trzeba było zapalać świec, a mimo to było jasno,
bo świeciły nieopalone łysiny. Kobiety też ubierały się w ciemne
suknie i chusty na głowach.
Nieufnym wydawało się, że mimo dążeń i zamiarów, tak już
będzie zawsze. Na ogół jednak chłopi są uparci i nie zapominali
o lepszej przyszłości. Każdy z nich miał swoje plany, i takie, że
ich dzieci nie będą biednymi, zapomnianymi chłopami. Dużo
mówiono o nowej gospodarce rolnej i uprzemysłowieniu kraju.
Powstały pegeery i zaczęto tworzyć spółdzielnie produkcyjne.
Państwowe gospodarstwa chłopów nie obchodziły, natomiast
359
przekazywanie ziemi do wspólnego użytkowania wywoływało
już sprzeciw. Nie chcieli, by każdy rządził każdym. Na tym tle
powstawały więc spory i zaczęli bywać we wsi nie tylko agitatorzy,
lecz także milicja. Druga przyczyna niechęci do władzy, to
obowiązkowe dostawy, z których trudno było się wywiązać. Kilku
chłopów, posiadających większe gospodarstwa, poznało smak
aresztu.
Gdy wojna się skończyła Hieronim Górka przestał być parobkiem
u niemieckiego bauera i miał już szesnaście lat. Do szkoły
powszechnej, zaraz potem podstawowej, już nie poszedł, bo był
za stary. Trzy skończone przedwojenne klasy powszechniaka
uznał za wystarczające. Najpierw pracował w domu na małej
działce ziemi, ale wkrótce poszukał innego zajęcia. Jesienią podjął
pracę w cukrowni w Janikowie. Tam poznał kilku chłopaków
w podobnym wieku. Oni mieli w głowie różne pomysły, także
ten, by postarać się o broń i coś z nią zrobić…
Ewald Rusek, któremu urzędnik po wojnie zmienił nazwisko
na Rusecki, bo tamto nie pasowało do powojennej sytuacji,
był od Hieronima o cztery lata młodszy. Znali się obaj, bo przecież
pochodzili z jednej wsi. Ewaldowi momentami Hieronim
imponował. Opowiadał mu o partyzantach, o tym, że ma pistolet,
głęboko ukryty, że kiedyś postrzelają sobie albo upolują sarnę,
że jego ciotka Pelagia ze Żnina, powiedziała mu, że ich rodzina
pochodzi ze starego rodu Górków z Wielenia nad Notecią.
Ewald nawet mu uwierzył, bo Hirek opowiadał też, że Górkowie
popierali w szesnastym wieku reformację i przyczyniali się do
tworzenia różnych odłamów reformacji i sekt religijnych. To
mogło być prawdopodobne, bo skąd by wiedział o Górkach
z Wielenia. Może więc pochodził z tych Górków…
Ewald z opóźnieniem, ale skończył szkołę podstawową
i uczył się w technikum rolniczym w Bielicach koło Mogilna.
Chciał być mechanizatorem rolnictwa i wreszcie poprawić warunki
pracy na wsi. Mechanizować rolnictwo, by chłopom pracowało
się lżej. Już powstawały ośrodki maszynowe i tam czekały
miejsca pracy, fachowcy byli poszukiwani. W tamtych latach,
jak mówiliśmy, obowiązywały nakazy pracy i Ewald został skierowany
do ośrodka maszynowego w Krukowie. Kończąc szkołę,
myślał, że jest kimś. Technik to brzmiało dumnie. Po wakacjach
360
zgłosił się z dokumentami w biurze ośrodka. Starsza pani przyjęła
go nawet uprzejmie, ale gdy spotkał się z brygadzistą, to powoli
zaczął trzeźwieć. Maciej Słoma oprowadził go po terenie
ośrodka. Najpierw pokazał mu ciągnik na gąsienicach, który
przetrwał wojnę, a którym jego ojciec jeszcze w czasie okupacji
ciągnął skibowiec na polach majątku i orał, a potem to już szło…
Jeden traktor na stalowych kołach, dwie grabiarki do zgarniania
siana i luzu zboża po koszeniu, jedna kosiarka do trawy, dwie
kosiarki do zboża, pięć kremrów czyli kultywatorów, dziesięć
pługów, dwadzieścia kos, dwadzieścia wideł dwu- i trójpalcowych,
dwie młockarnie napędzane silnikami diesla, dwa młynki
czyli wialnie, maneż, stajnię i cztery konie, stos ręcznych grabi…
W jego wyobrażonym ośrodku były nowe traktory, żniwiarki
i nowoczesne młockarnie, maszyny do usuwania i rozrzucania
obornika, w ogóle nie było grabi i wideł. Był tak rozczarowany,
że stracił apetyt. A na drugi dzień Maciej zlecił mu naprawę pługa,
na trzeci dzień posłał go z kosą do nakoszenia trawy koniom…
Tym razem powiedział mu: – Na wsi wszyscy robią
wszystko. To ci się przyda.
W tym czasie, gdy Ewald chodził do szkoły, a po nauce rozpoczął
pracę zawodową, Hieronim był już kimś innym.
Pewnego dnia wiosną 1951 roku, już po jesiennej wymianie
pieniędzy w 1950, gdy za sto złotych otrzymywało się trzy złote,
gdy Ewald szykował papiery do technikum, we wsi przekazywano
sobie wiadomość, że w Sokołowie jacyś bandyci na motorach
okradli kasę w czasie skupu trzody chlewnej. Było ich trzech na
motorach, zamaskowanych i z bronią w ręku. Nikomu nic się nie
stało. Nie było przy tym milicji, a żaden z chłopów nie zatrzymał
bandziorów i oni po prostu odjechali. – Trudno batem walczyć
z pistoletem – podsumował sołtys Sokołowa.
Przez pół roku było cicho. Nikt nie wiedział, kto to był, kto
napadł na skup. Nagle sensacja: wśród złodziei rozpoznano Hieronima.
Złapali też drugiego sprawcę, ale nie udało się schwytać
„Meteora”. Przepadł jak kamień w wodzie. Hirek powędrował na
dziesięć lat do Wronek. Świat biegł naprzód po swojemu, a on
odsiadywał karę i miał ustabilizowane życie.
W tym czasie Ewald skończył studia rolnicze w Poznaniu,
pomógł sporo swojej wsi, ale został wyklęty z dopiero co przy361
dzielonego stołka w 1956 roku, to było w czasie ruchów tektonicznych
w Poznaniu, jednak po pewnym czasie przyjęto go na
mniejszego szefa, aż uległ namowom żony, którą poznał w czasie
studiów, bo ona również studiowała w Poznaniu i przeprowadzili
się do rodzinnego miasta Tereni, do Chorzowa. Ukończył studia
podyplomowe, pracował kilka lat w szkole rolniczej poza
terenem Chorzowa, a później postarał się o prac w urzędzie wojewódzkim
w Katowicach, gdzie nadzorował szkoły rolnicze
w regionie.
Tak to życie ucieka, że pora na emeryturę. Każdy to wie. Nie
wyszło za dużo, ale ani Terenia, ani Ewald nie narzekali. Oboje
z żoną są zadowoleni, bo najważniejsze jest… Każdy dostaje
swoje.
W połowie lat dziewięćdziesiątych XX w., pewnego niedzielnego
popołudnia, ktoś energicznie nacisnął trzy razy na
przycisk dzwonka w korytarzu i odezwał się taki brzęk, że oboje
z żoną popatrzyli na siebie ze zdziwieniem. Kto to może być? Nie
spodziewali się nikogo z rodziny, bo zawsze sobie mówią, kiedy
się odwiedzą. Drzwi otwarła Teresa. Zobaczyła trzy osoby: już
siwego mężczyznę, drugiego mężczyznę około trzydziestki i nastoletnią
dziewczynę. Ewald usłyszał, że ktoś pyta o niego. Teresa
zwróciła się w stronę pokoju i powiedziała głośno: – Ewald,
ktoś do ciebie.
Ewald wyszedł do przedpokoju. Popatrzył na twarze i nikogo
nie rozpoznał. Starszy mężczyzna się uśmiechnął i pierwszy
odezwał: – Nie poznałeś mnie. Ja ciebie od razu.
Podał Ewaldowi rękę: Hieronim… Górka z Jaskółek. Pamiętasz?
Pamiętasz. Co byś nie pamiętał.
Teraz Ewald rozpoznał starszego kolegę ze swojej wsi. Najpierw
ostrzeżony przez stres, pomyślał, że chyba to nie napadający…
Odwzajemnił się głupim, zakłopotanym uśmiechem
i rzekł niepewnie: – Bardzo proszę, wejdźcie do pokoju. Ale niespodzianka,
to wprost nieprawdopodobne, że ty mnie znalazłeś.
Niesamowite… Bardzo się cieszę.
Tak mu się powiedziało, ale nadal był zakłopotany. Zaczął
wyjaśniać żonie: – To mój kolega z Jaskółek.
Teraz się zastanawiał, co mógłby jeszcze powiedzieć. Do
szkoły razem nie uczęszczali. Hieronim rozglądał się już za
362
dziewczynami, a Ewald pasł jeszcze kozy, i to takie kozy, które
wchodziły na pochyłe brzozy i wierzby. Wprawdzie nie były to
kozy jak w Maroku, które lubiły gromadnie skrabać się (wchodzić
na wyżki) na drzewa arganowe, ale wiele razy dały mu
w kość. Przypomniał sobie, że obaj strzelali z procy o napędzie
gumowym… A może o tym jak ich goniły gajory (gąsiory) albo
o takiej jednej miągwie – dziewczynie, co wciąż płakała i postękiwała
z niczego niezadowolona, a Hieronim myślał, że to będzie
jego panna…
– Napijecie się panowie kawy? Dla panienki zrobię herbatę…
Mam też kołocz, to znaczy placek drożdżowy, jaki Ewald
lubi, bo jego mama taki piekła. Pan pewnie zna z Jaskółek?
Nikt nie zaprzeczył, że się nie napije i nie poczęstuje. Radecki
zauważył jak są ubrani. Świątecznie. Hieronim w szarym
ubraniu, niebieska koszula, krawat dopasowany kolorystycznie…
Jego syn Krzysztof w swetrze, bez krawata, jego córka
w obcisłej spódniczce i zielonej bluzce w kwiaty. No dobrze. To
mnie nie obchodzi, na to sobie Liwiusz. Terenia wniosła na tacy
kawę i herbatę, potem wyszła, przyniosła ciasto, podała cukier.
Hieronim podziękował. – O, jaki piękny placek. Pewnie też taki
smaczny… – Placek – powtórzyła Teresa. – Bardzo proszę…
– Jak mnie znalazłeś? – zapytał Ewald. – Nie widzieliśmy
się z czterdzieści lat.
– Byłem niedawno w Jaskółkach i rozmawiałem z twoją
siostrą Krysią. Gdy powiedziałem, że mieszkam na Śląsku, to
ona poinformowała mnie, że tam też mieszka jej brat Ewald.
Byłem zdziwiony, ale pomyślałem, że jak Krystyna tak mówi, to
na pewno tak jest.
– Ach, to ty mieszkasz Śląsku – zdziwił się Ewald. – A można
wiedzieć, gdzie?
– W Rudzie Śląskiej, nawet niedaleko od Chorzowa. Wystarczy
wsiąść w jedenastkę, przejechać przez Chebzie i Lipiny
i jest Chorzów.
– A tak, coś podobnego. Tyle lat i dopiero teraz się spotkaliśmy.
– No widzisz, takie są koleje ludzkiego losu. Nigdy nie wiadomo,
gdzie się spotkamy. A ty, jak się tu znalazłeś? – zapytał,
ale nie czekając na odpowiedź, zaczął mówić o sobie. – Wiesz, że
siedziałem? Wiesz, wszyscy wiedzieli, tylko nie wiedzieli do363
kładnie za co. Myśleli, że za ten napad w Sokołowie. I bardzo
dobrze, bo inaczej, to nie wiem…
– Ludzie mówili, że chciałeś kupić nowy motor, a nie miałeś
forsy.
– Tak mówili… Właściwie to tak, ale… spotkałem takiego
gościa, który powiedział, że nienawidzi komuny i on ma z nią na
pieńku. Ukrywa się na strychu gdzieś w powiecie żnińskim
i szuka ochotników. No i ja się zgodziłem… Znałem jeszcze
dwóch takich, poznałem w Janikowie… Ten jeden się wykruszył,
bo został sam i chciał się żenić. Byliśmy w trójkę. Ten, co się
ukrywał miał ksywą „Meteor” i powiedział, że jeżeli chcemy
działać, to musimy mieć pieniądze.
W tym czasie Ewald myślał: to łgarz, wszyscy mówili, że
chciał kupić sobie motor, a na robotę patrzył z boku.
– „Meteor” wziął kasę i przepadł. Jakby go buldożer zepchnął
w przepaść. Obiecał, że da nam znać, ale jak milicja zaczęła
badać sprawę, rozmawiać z ludźmi, to wkrótce nas dwóch
złapano. Akurat chcieliśmy się ukryć, na razie gdzieś w lesie, ale
oni wpadli do domu w Parszywku, gdzie nocowałem u brata, no
i koniec. Z tym kumplem obaj dostaliśmy po dziesiątce. Zawieźli
nas do Wronek, ale ja z nim nie miałem kontaktu. Wyobrażasz
sobie, najpiękniejsze lata w mamrze… Po pięciu latach powiedziano
mi, że mogę otrzymać warunkowe zwolnienie za dobre
sprawowanie, ale muszę podjąć robotę tam gdzie mi wskażą. No
to się zgodziłem. Myślałem sobie, że wszędzie będzie lepiej niż
w kiciu. Otrzymałem papiery i zgłosiłem się w koksowni kopalni
„Walenty-Wawel” w Rudzie Śląskiej. Dali mi lokum w hotelu
robotniczym i rozpocząłem robotę w gazowym smrodzie i wysokiej
temperaturze. Jak pierwszy raz zobaczyłem ścianę rozpalonego
koksu, gdy maszyna ją wyciągała na zewnątrz i się wysypywała
z objęć nagrzanej do białości konstrukcji, to myślałem,
że już trafiłem do piekła. Na pewno byłeś w koksowni, to wiesz.
Straszna robota. Ale nie miałem innego wyjścia… Warunki
mieszkalne prymitywne. Ci mieszkańcy hotelu przez tutejszych
nazywani byli wulcami. Do dzisiaj nie wiem dokładnie, dlaczego.
Pierwszy rok był katorżniczy. Nawet tęskniłem do tego, co niedawno
przeszedłem. Tak. Ale co wam będę głowę zawracał…
364
– Niech pan mówi. Warto poznać… usłyszeć… – odezwała
się Teresa – nie bardzo wiedząc, co jeszcze dodać. Pomyślała, że
każdy ma swoje troski.
– A wiesz, w więzieniu polubiłem książki. Przeczytałem
pewnie z dziesięć… Jedną na dwa miesiące. To mnie trochę
odmieniło. Chyba pierwszą była „Historia WKP(b)”… Wyobrażasz
sobie? Udawałem, że czytam, a klawisz nawet próbował
mnie przepytywać, ale pewnie sam jej nie czytał, a jak mu mówiłem
byle co, to mnie chwalił. Tak naprawdę to nie wiem, kto
kogo przechytrzył. Dopiero gdy zacząłem czytać „W pustyni
i puszczy”, potem był „Potop”, to poczułem się kimś ważniejszym.
Później jeszcze o Cezarym Baryce, nie pamiętam tytułu, to
jakbym był na nowo uczniem. Dowiedziałem się, co to jest
pozytywizm, nawet jakieś szklane domy mi się śniły. I polubiłem
robotę. Mówię prawdę. Do dzisiaj czytam.
Teresa weszła w temat: – My też czytamy. Zna pan „Wiatr
od morza” Żeromskiego?
– Nie znam, nie wiem nawet, że taka książka istnieje. Ale
czytałem „Popioły”. To jest powieść strasznie rozłożysta, wielowątkowa,
taka szeroka, jak Wisła, powiedziałbym.
– O, jakie to poetyckie – zauważyła Teresa.
– Przepraszam, ja tylko tak…
– Wie pan, a ja właśnie wczoraj kupiłam ten „Wiatr…”. To
nasza nadmorska legendarna historia.
– Jak zauważyłem, teraz mało ludzi czyta. Nie mają czasu.
U mnie w domu tylko wnuczka… No, ja czasem też. Już powstaje
coś nowego. Może ludzie przestaną również mówić, to
w dzisiejszych czasach jest możliwe. Owady nie mówią i sobie
radzą. Mózg można użyć do rzeczy wyższych… – zapędził się
w rozwijaniu kłębka.
– A można wiedzieć, z kim się ożeniłeś? – zapytał Ewald.
– Można, to żadna tajemnica. Kasia pochodziła z Sokołowa,
z tej samej wsi, gdzie zrobiliśmy ten skok. Nigdy nie musieliśmy
przeprowadzać remontu w naszym małżeństwie. Niestety, trzy
lata temu zmarła i wciąż nie potrafię się pozbierać...
– O… Przykro nam – powiedziała Teresa.
– Poznałem ją już wcześniej, przed tym wydarzeniem z kasą,
ale ona nie miała z tym nic wspólnego. Po prostu byliśmy
sobie wierni. Nie planowaliśmy jutra, ciekawi, co los nam przy365
niesie. W tych trudnych latach ważne było dzisiaj. Chciałem
przeżyć te dziesięć lat w dziesięć dni. Najpierw zamieszkaliśmy
w starym budownictwie, a potem otrzymałem przydział na nowe
na budowanym osiedlu, tu niedaleko skrzyżowania na Zabrze.
Może kiedyś mnie odwiedzicie…
Brzmiało to prawdopodobnie. Powoli Hieronim wrósł
w nich jak mniszek lekarski, który tak łatwo się rozmnaża. Hieronim
rozmnożony… No i rozmrożony. Wyglądało, że szczery.
– A teraz jestem na emeryturze. Lata w kiblu doliczono mi
do emerytury, mam dodatek kombatancki i jest fajnie. Poszukałem
świadków, którzy podpisali się pod moim „zeznaniem”, dołączyłem
parę dokumentów, a nawet ujawnił się „Meteor”, ale
już nie żyje… Napisałem do odpowiedniej instytucji w Poznaniu
i po pół roku otrzymałem pozytywną odpowiedź. Ty to pewnie
masz kominową emeryturę – dorzucił.
– Tak ci się zdaje? Nauczycielską, a właściwie urzędniczą,
bo ostatnio pracowałem w nadzorze pedagogicznym. A zaraz
potem złośliwie dodał: – Znasz Zosię Woźniak i Wacka Chlebowskiego?
Bardzo oddani sprawie (dobrze jest tak powiedzieć,
bo nie wiadomo, co się za tym kryje), Zosia należy do Solidarności.
Wacek zdaje się też…
Hieronim nie odpowiedział, czy zna tych dwoje, domyślił
się, że Ewald powiedział to na wiwat. Może chciał się usprawiedliwić?
– To musiałeś należeć do partii… – odciął się. – Ale ja to
rozumiem, tak było. Nawet mnie chcieli, jak się dobrze w robocie
sprawowałem.
Ewald postanowił to skończyć. Nie lubił takich rozmów.
Zwrócił się do syna Hieronima.
– A pan też pracuje… na kopalni?
– Tak, jestem sztygarem, już dziesięć lat. Jeszcze trochę i się
wyniesiemy gdzieś na wieś na Pojezierze Gnieźnieńskie, żeby
pooddychać świeżym powietrzem.
– Pewnie tak, bo sztygarzy bardzo dobrze zarabiają – wtrąciła
Teresa.
– A córka do jakiej szkoły chodzi?
– Do liceum…
– A nasz syn pracuje w biurze projektów. Skończył politechnikę
w Gliwicach – pochwaliła się Teresa.
366
Tego nikt z ich trojga nie zauważył. Jakby w tym czasie panowało
milczenie.
Co zatem, co w sumie otrzymaliśmy z tej rozmowy? Cisza
podpowiadała, że trzeba pewnie się podnieść i pójść na jedenastkę.
Ale tak pomyślał Ewald, a nie Hieronim.
Przypomniało mu się, że w domu mama robiła kładzione
z pokrywy na garnki ziemniaczane kluski. No to potrącił te kluski,
a Hieronim rzekł, że oni lubią kluski śląskie, takie okrągłe,
pyzowate i że polubił też wodzionkę. To przez żonę Krzysztofa,
która urodziła się w Halembie. Ewald zapytał Hieronima, czy on
w dzieciństwie obgryzał kurze nóżki? Hieronim się uśmiechnął,
a Krzysztof parsknął śmiechem. Przecież musisz pamiętać. Zaraz
po wojnie była taka bieda, że zjadało się wszystko, oprócz
pierza, a kości się rozdrabiało i karmiło nimi kury. Wyprawiało
się żołądek i kurze jelita, oparzało nogi, zrywało pazury, potem
dopinało się do nóżek pół żołądka, owijało jelitem, soliło i gotowało.
Teraz Hirek się przyznał. No tak, pamiętał, każda gospodyni
tak robiła. Teraz on dodał, że lubił polewkę. Od Galewskich
z Łomna przynosił maślankę, dodawało się mąkę, matka zagotowała,
wciepła łyżkę masła, jeśli było, do tego gotowane ziemniaki.
Po pół godzinie człowiek był głodny. A teraz to ludzie biegają
za parówkami i kiełbasą śląską, smażą słoninę na skwarki
i tyją, chociaż górnicy nie, nie, oni by się nie zmieścili pod niskim
pokładem.
Gdy już kończyli rozmowę, Hieronim powiedział do Ewalda,
że coś go ciągnęło do niego, chciał się z nim spotkać i odwrócić
zamierzchłą już niemal legendę o tym napadzie na kasę skupu
trzody chlewnej. Chciał mu powiedzieć, że to nie było tak, mieli
inny cel, wtedy myśleli, że popełniają bohaterski czyn, tymczasem
rozgłoszono zupełnie co innego. Jak było naprawdę… Hieronim
nie był pewien, czy Ewald mu uwierzył. Pomyślał, że może
on to doceni i zmieni o nim zdanie. Trudno powiedzieć, czy
tak się stało. Ludzie powinni się kochać i pokojowo rozwiązywać
waśnie i zaistniałe problemy, a tymczasem... Idziemy, bo ucieknie
nam jedenastka. Już kiedyś jechałem do Chebzia karawanem,
wystarczy. Zasadniczy brak współrzędnych, to żaden paralelizm.
– No to co… Wpadnij do mnie, pogadamy.
Pogadamy… Hieronim nie podał Ewaldowi swojego adresu.
367
Być może Górka chciał poprawić sobie samopoczucie. Gdyby
stwierdził, że Ewaldowi wiedzie się gorzej niż jemu, to może
by podał mu swój adres, ale w czasie tego spotkania nie doszedł
do takiego przekonania. Dlatego nie pytał nawet, czy Rusecki
ma auto. On widocznie nie miał, bo wlekli się tramwajem… To
wiele mówi. A jeśli przyszedł z odwiedzinami ze zwykłej ciekawości,
jak żyje się jego młodszemu koledze?
Jeden przeszedł Saharę, a drugi szwendał się po Dachu
Świata. Dwa rzędy pionowe okularów, a pod nimi napis:
Ulga dla nóg.


                                                                       2017

wtorek, 20 kwietnia 2021

Czajka

            
 
 
 

 
 
        Czajka

         Czubate myśli chce wozić z sobą,
       Lecz chybocząc się w locie mogłaby
       Wylać je na podmokłą łąkę.

       W porze lęgowej płaczliwym
       Głosem zwodzi intruzów i wciąż
       Oznajmia, że tylko do lipca na trawie

       Zabawi, a potem po cichu             
       Umknie na zachód Europy.

       Niech tylko z nakrapianych czterech
       Jaj wylęgną się młode i wydorośleją.                   
               












Nad Przedwieśnią

 

 


 

Nad Przedwieśnią  

 

Tuląc pęki marzeń nad jeziorem,

nurzałeś się w leśnych nastrojach.

Czarny dzięcioł w czerwonym

berecie sprawdzał dziuplę,

dzik buszował w kniejach,

nenufary wystawiały do słońca białe bukiety,

a grążel żółty pływał na skórzastym liściu.

Drobne fale wodnego lustra pieściły brzeg

i kołysały trzciny.

Siedziałeś na trawie

i znajdowałeś upojny spokój. 

Zapach lata odurzał. Dałeś się ukołysać

koronom sosen, a sen prowadził

cię po lustrzanej wodzie.

      

Gdy narastał gwar, przychodzili turyści,

którzy nawet nie znali nazwy jeziora,

zabierałeś urokliwość tego miejsca,

zostawiałeś nieznajomym

leśną polanę, już jakby nie tę samą

i płynąłeś na drugi brzeg pozdrawiając

kurki wodne i czubatego perkoza.

       

Woda pluskała, tafla rosła,

aż uczepiła się rogoży i trzcin.

Tu znowu wysypałeś

swoje marzenia, oddychałeś

nieskazitelnym powietrzem,

nasycałeś się ciszą

i stawałeś się władcą białych obłoków.

                                                   1993