niedziela, 25 kwietnia 2021

 



 

 Eugeniusz Rychlicki

Kontrasty

 
Brak pracy i niedostatek to chleb powszedni na ziemskim uroczysku.
Ten „żywioł” wciąż wędruje, z jednego miejsca na drugie,
a są kraje, skąd się nie rusza ani na krok i człowiek wobec
niego wydaje się być bezsilny. Takie perspektywy odnawiają się
co pewien okres czasu, także w miejscach dostatku, gdzie świadomość
zasypia. Po wojnach zwykle wzrasta nadzieja, że teraz
będzie lepiej… Mniejsza liczba ludności wywołuje brak rąk do
pracy, zatem roboty starczy dla każdego, a nawet jest jej nadmiar.
Po II wojnie pojawiły się więc nakazy pracy. To była nowość.
Młodzież znów kierowano na front – na najważniejsze
odcinki odnowy czegokolwiek, tam gdzie występowały najpilniejsze
potrzeby. Sterowanie kadrami w zależności od zapotrzebowania,
było nadzieją na rozwiązanie braków. Bezrobocie
i umożliwienie pozostania dłużej na tym padole rozkoszy, to
sprzeczność, która nieustannie upomina przyzwoitych, a martwi
zachłannych.
W zasadzie minęły już lata nadmiernego wylewania się na
zewnątrz i co z tego wynikło? Zabrakło ciała do obrony dusz.
Zmiana ustroju to zarazem wyczystka. Jakby usuwano żużel
i popiół… Zostawmy aluzje bez konkluzji.
Seweryn Baryka opowiadał synowi o szklanych domach
w ojczyźnie. Cezary uwierzył i wrócił do Polski, a wielu z obecnych
wciąż pozostaje na obczyźnie, gdzie często się rozczarowuje.
A obecnie imigranci masowo wybierają Europę.
Ewald ma w sobie zwyczajny dom z cegły marglowej i nie
narzeka. Takie domy budowali na ogół ubodzy wieśniacy. Cezary
nie spotkał domów ze szklanych tafli, przeglądających się w sobie
i wysyłających refleksy świetlne. Współcześnie jest więcej
możliwości stawiania tego rodzaju klocków, ale one nie zatrzy357
mują w sobie ciepła i to jest problem, który ludzkość oziębia.
Dom, o którym myśli Ewald, ten niezbyt ceniony, dla ludzi cieszących
się każdym lokalem, dającym wolność, powstał po wojnie.
Początek był dziwny… W lesie na niewielkim wzgórzu
w Kurzegrzędach stał inny biały dom z cegły marglowej, w którym
mieszkała Katarzyna Pruska z rodziną. Trzysta metrów dalej
współistniał czworak dla rodzin pracujących w majątku Kurzegrzędy.
Gdy dzieci poszły w świat, mąż zmarł, Katarzyna została
sama, jak pies i lew. Co z tego, że widziała lwa, jak on był
w klatce. Nic z tego nie wynika. Widziała też psa, bo miała i on
jej nie ścigał, żeby ugryźć, a Ewald został pogryziony przez całkiem
sympatyczne zwierzę przy ulicy 3 Maja i musiał brać bolesne
zastrzyki. Pies oberwał, ale Ewald go nie pogryzł i chociaż
był wściekły, to on nie musiał być szczepiony przeciwko Ewaldowi.
Czy w ten sposób grzechy mogą zostać odpuszczone? Nikt
o to nie pyta. Ten dom, gdy Katarzyna Pruska przestała chodzić
po lasach i polach i przepowiadać nieszczęścia, a także nieświadomie
pogodę (gdy mieszkańcy okolicznych domów widzieli
Katarzynę na polach, jak zbiera zioła i krzyczy, że Pan Bóg zrobi
porządek na tym świecie i nie zostanie kamień na kamieniu, to
ludzie mówili, że będzie deszcz, a gdy nie słyszeli Kasi, czekali
na dobrą aurę), długo stał samotnie, już zapomniany, aż pewnego
dnia razem z ojcem i sąsiadem Ewald miał robotę murarską
– przystąpili do jego rozbiórki – całe i połówki wyczyszczonych
z zaprawy cegieł ustawiali w pryzmy, by później mogły posłużyć
do wykonania następnego budynku, tym razem chlewa. To była
już kolejna praca fizyczna Ewalda.
Początek lat pięćdziesiątych XX w. Ustrój rzekomej sprawiedliwości
społecznej już na ogół dobrze się zasiedlił i tylko nieliczni
desperaci dokonywali pojedynczych, już bez sensu napadów
i mordów na nowo powołanych stróżach porządku publicznego,
walcząc o utopijną prawdziwą wolność, a zdarzało się, że złe
czyny popełniali i na ludziach nie sprzeciwiających się milicji,
ale nie noszących w sobie żadnej winy.
Często zdanie przeciwne posiadali ludzie zdrowego rozsądku,
którzy szczerze nienawidzili służb bezpieczeństwa i tych za358
kamuflowanych wschodnich przyjaciół, wrogich religii, w wielu
przypadkach angażujących się w usuwanie ludzi o podejrzanych
zamiarach i posądzanych o wrogość do nowych porządków. Ci
prawi obywatele nie popierali także śmierci za służb w nowym
ustroju. W tym stanie porządku już nic się nie dało zrobić dla
trudno wyobrażalnej całkowitej wolności i należało zamknąć
gębę, czekać na lepsze czasy, gdy pojawi się jakaś inna okazja do
pokazania swojego sprzeciwu. Ludzie byli spragnieni pokoju
i poprawy warunków życia. Obiecywano im wiele, lecz także
trud, a oni tak łatwo nie dali się nabierać, wierzyli jednak, że
wiele zależy od nich samych. Należało robić coś więcej, niż tylko
po prostu żyć. Marzyli o zapewnieniu dzieciom stabilnej przyszłości,
zatem przede wszystkim o zapewnieniu pracy, której
przed wojną było za mało, za to obfitowała nędza i marzyli
o mieszkaniu z prostym komfortem, aby nie trzeba było wychodzić
do wychodka za stodołę.
We wsi Jaskółki, położonej nieco z boku między Trzemesznem
a Żninem, prawie w stu procentach pod strzechą, tylko paru
gospodarzy miało maszyny rolnicze ułatwiające obróbkę ziemi
i uprawę roślin, natomiast pozostali mieszkańcy w zdecydowanej
większości orali pługami z napędem konnym, siali ręcznie
zboże, kosili kosami, młócili cepami, pielili haczkami, wybierali
ziemniaki motykami palczastymi, pędzili krowy do lasu na wypas,
doili ręcznie krowy i kozy, odstawiali mleko do zlewni,
karmili świnie, wieczorem zapalali lampy naftowe i jedli kolację,
potem szli spać, a w niedzielę pieszo lub rowerem przemieszczali
się cztery kilometry do kościoła, obowiązkowo w czarnym lub
granatowym ubraniu, w białej koszuli pod krawatem i w czapce
na głowie. Po zdjęciu nakryć głowy w kościele, w niektóre niedziele
nawet nie trzeba było zapalać świec, a mimo to było jasno,
bo świeciły nieopalone łysiny. Kobiety też ubierały się w ciemne
suknie i chusty na głowach.
Nieufnym wydawało się, że mimo dążeń i zamiarów, tak już
będzie zawsze. Na ogół jednak chłopi są uparci i nie zapominali
o lepszej przyszłości. Każdy z nich miał swoje plany, i takie, że
ich dzieci nie będą biednymi, zapomnianymi chłopami. Dużo
mówiono o nowej gospodarce rolnej i uprzemysłowieniu kraju.
Powstały pegeery i zaczęto tworzyć spółdzielnie produkcyjne.
Państwowe gospodarstwa chłopów nie obchodziły, natomiast
359
przekazywanie ziemi do wspólnego użytkowania wywoływało
już sprzeciw. Nie chcieli, by każdy rządził każdym. Na tym tle
powstawały więc spory i zaczęli bywać we wsi nie tylko agitatorzy,
lecz także milicja. Druga przyczyna niechęci do władzy, to
obowiązkowe dostawy, z których trudno było się wywiązać. Kilku
chłopów, posiadających większe gospodarstwa, poznało smak
aresztu.
Gdy wojna się skończyła Hieronim Górka przestał być parobkiem
u niemieckiego bauera i miał już szesnaście lat. Do szkoły
powszechnej, zaraz potem podstawowej, już nie poszedł, bo był
za stary. Trzy skończone przedwojenne klasy powszechniaka
uznał za wystarczające. Najpierw pracował w domu na małej
działce ziemi, ale wkrótce poszukał innego zajęcia. Jesienią podjął
pracę w cukrowni w Janikowie. Tam poznał kilku chłopaków
w podobnym wieku. Oni mieli w głowie różne pomysły, także
ten, by postarać się o broń i coś z nią zrobić…
Ewald Rusek, któremu urzędnik po wojnie zmienił nazwisko
na Rusecki, bo tamto nie pasowało do powojennej sytuacji,
był od Hieronima o cztery lata młodszy. Znali się obaj, bo przecież
pochodzili z jednej wsi. Ewaldowi momentami Hieronim
imponował. Opowiadał mu o partyzantach, o tym, że ma pistolet,
głęboko ukryty, że kiedyś postrzelają sobie albo upolują sarnę,
że jego ciotka Pelagia ze Żnina, powiedziała mu, że ich rodzina
pochodzi ze starego rodu Górków z Wielenia nad Notecią.
Ewald nawet mu uwierzył, bo Hirek opowiadał też, że Górkowie
popierali w szesnastym wieku reformację i przyczyniali się do
tworzenia różnych odłamów reformacji i sekt religijnych. To
mogło być prawdopodobne, bo skąd by wiedział o Górkach
z Wielenia. Może więc pochodził z tych Górków…
Ewald z opóźnieniem, ale skończył szkołę podstawową
i uczył się w technikum rolniczym w Bielicach koło Mogilna.
Chciał być mechanizatorem rolnictwa i wreszcie poprawić warunki
pracy na wsi. Mechanizować rolnictwo, by chłopom pracowało
się lżej. Już powstawały ośrodki maszynowe i tam czekały
miejsca pracy, fachowcy byli poszukiwani. W tamtych latach,
jak mówiliśmy, obowiązywały nakazy pracy i Ewald został skierowany
do ośrodka maszynowego w Krukowie. Kończąc szkołę,
myślał, że jest kimś. Technik to brzmiało dumnie. Po wakacjach
360
zgłosił się z dokumentami w biurze ośrodka. Starsza pani przyjęła
go nawet uprzejmie, ale gdy spotkał się z brygadzistą, to powoli
zaczął trzeźwieć. Maciej Słoma oprowadził go po terenie
ośrodka. Najpierw pokazał mu ciągnik na gąsienicach, który
przetrwał wojnę, a którym jego ojciec jeszcze w czasie okupacji
ciągnął skibowiec na polach majątku i orał, a potem to już szło…
Jeden traktor na stalowych kołach, dwie grabiarki do zgarniania
siana i luzu zboża po koszeniu, jedna kosiarka do trawy, dwie
kosiarki do zboża, pięć kremrów czyli kultywatorów, dziesięć
pługów, dwadzieścia kos, dwadzieścia wideł dwu- i trójpalcowych,
dwie młockarnie napędzane silnikami diesla, dwa młynki
czyli wialnie, maneż, stajnię i cztery konie, stos ręcznych grabi…
W jego wyobrażonym ośrodku były nowe traktory, żniwiarki
i nowoczesne młockarnie, maszyny do usuwania i rozrzucania
obornika, w ogóle nie było grabi i wideł. Był tak rozczarowany,
że stracił apetyt. A na drugi dzień Maciej zlecił mu naprawę pługa,
na trzeci dzień posłał go z kosą do nakoszenia trawy koniom…
Tym razem powiedział mu: – Na wsi wszyscy robią
wszystko. To ci się przyda.
W tym czasie, gdy Ewald chodził do szkoły, a po nauce rozpoczął
pracę zawodową, Hieronim był już kimś innym.
Pewnego dnia wiosną 1951 roku, już po jesiennej wymianie
pieniędzy w 1950, gdy za sto złotych otrzymywało się trzy złote,
gdy Ewald szykował papiery do technikum, we wsi przekazywano
sobie wiadomość, że w Sokołowie jacyś bandyci na motorach
okradli kasę w czasie skupu trzody chlewnej. Było ich trzech na
motorach, zamaskowanych i z bronią w ręku. Nikomu nic się nie
stało. Nie było przy tym milicji, a żaden z chłopów nie zatrzymał
bandziorów i oni po prostu odjechali. – Trudno batem walczyć
z pistoletem – podsumował sołtys Sokołowa.
Przez pół roku było cicho. Nikt nie wiedział, kto to był, kto
napadł na skup. Nagle sensacja: wśród złodziei rozpoznano Hieronima.
Złapali też drugiego sprawcę, ale nie udało się schwytać
„Meteora”. Przepadł jak kamień w wodzie. Hirek powędrował na
dziesięć lat do Wronek. Świat biegł naprzód po swojemu, a on
odsiadywał karę i miał ustabilizowane życie.
W tym czasie Ewald skończył studia rolnicze w Poznaniu,
pomógł sporo swojej wsi, ale został wyklęty z dopiero co przy361
dzielonego stołka w 1956 roku, to było w czasie ruchów tektonicznych
w Poznaniu, jednak po pewnym czasie przyjęto go na
mniejszego szefa, aż uległ namowom żony, którą poznał w czasie
studiów, bo ona również studiowała w Poznaniu i przeprowadzili
się do rodzinnego miasta Tereni, do Chorzowa. Ukończył studia
podyplomowe, pracował kilka lat w szkole rolniczej poza
terenem Chorzowa, a później postarał się o prac w urzędzie wojewódzkim
w Katowicach, gdzie nadzorował szkoły rolnicze
w regionie.
Tak to życie ucieka, że pora na emeryturę. Każdy to wie. Nie
wyszło za dużo, ale ani Terenia, ani Ewald nie narzekali. Oboje
z żoną są zadowoleni, bo najważniejsze jest… Każdy dostaje
swoje.
W połowie lat dziewięćdziesiątych XX w., pewnego niedzielnego
popołudnia, ktoś energicznie nacisnął trzy razy na
przycisk dzwonka w korytarzu i odezwał się taki brzęk, że oboje
z żoną popatrzyli na siebie ze zdziwieniem. Kto to może być? Nie
spodziewali się nikogo z rodziny, bo zawsze sobie mówią, kiedy
się odwiedzą. Drzwi otwarła Teresa. Zobaczyła trzy osoby: już
siwego mężczyznę, drugiego mężczyznę około trzydziestki i nastoletnią
dziewczynę. Ewald usłyszał, że ktoś pyta o niego. Teresa
zwróciła się w stronę pokoju i powiedziała głośno: – Ewald,
ktoś do ciebie.
Ewald wyszedł do przedpokoju. Popatrzył na twarze i nikogo
nie rozpoznał. Starszy mężczyzna się uśmiechnął i pierwszy
odezwał: – Nie poznałeś mnie. Ja ciebie od razu.
Podał Ewaldowi rękę: Hieronim… Górka z Jaskółek. Pamiętasz?
Pamiętasz. Co byś nie pamiętał.
Teraz Ewald rozpoznał starszego kolegę ze swojej wsi. Najpierw
ostrzeżony przez stres, pomyślał, że chyba to nie napadający…
Odwzajemnił się głupim, zakłopotanym uśmiechem
i rzekł niepewnie: – Bardzo proszę, wejdźcie do pokoju. Ale niespodzianka,
to wprost nieprawdopodobne, że ty mnie znalazłeś.
Niesamowite… Bardzo się cieszę.
Tak mu się powiedziało, ale nadal był zakłopotany. Zaczął
wyjaśniać żonie: – To mój kolega z Jaskółek.
Teraz się zastanawiał, co mógłby jeszcze powiedzieć. Do
szkoły razem nie uczęszczali. Hieronim rozglądał się już za
362
dziewczynami, a Ewald pasł jeszcze kozy, i to takie kozy, które
wchodziły na pochyłe brzozy i wierzby. Wprawdzie nie były to
kozy jak w Maroku, które lubiły gromadnie skrabać się (wchodzić
na wyżki) na drzewa arganowe, ale wiele razy dały mu
w kość. Przypomniał sobie, że obaj strzelali z procy o napędzie
gumowym… A może o tym jak ich goniły gajory (gąsiory) albo
o takiej jednej miągwie – dziewczynie, co wciąż płakała i postękiwała
z niczego niezadowolona, a Hieronim myślał, że to będzie
jego panna…
– Napijecie się panowie kawy? Dla panienki zrobię herbatę…
Mam też kołocz, to znaczy placek drożdżowy, jaki Ewald
lubi, bo jego mama taki piekła. Pan pewnie zna z Jaskółek?
Nikt nie zaprzeczył, że się nie napije i nie poczęstuje. Radecki
zauważył jak są ubrani. Świątecznie. Hieronim w szarym
ubraniu, niebieska koszula, krawat dopasowany kolorystycznie…
Jego syn Krzysztof w swetrze, bez krawata, jego córka
w obcisłej spódniczce i zielonej bluzce w kwiaty. No dobrze. To
mnie nie obchodzi, na to sobie Liwiusz. Terenia wniosła na tacy
kawę i herbatę, potem wyszła, przyniosła ciasto, podała cukier.
Hieronim podziękował. – O, jaki piękny placek. Pewnie też taki
smaczny… – Placek – powtórzyła Teresa. – Bardzo proszę…
– Jak mnie znalazłeś? – zapytał Ewald. – Nie widzieliśmy
się z czterdzieści lat.
– Byłem niedawno w Jaskółkach i rozmawiałem z twoją
siostrą Krysią. Gdy powiedziałem, że mieszkam na Śląsku, to
ona poinformowała mnie, że tam też mieszka jej brat Ewald.
Byłem zdziwiony, ale pomyślałem, że jak Krystyna tak mówi, to
na pewno tak jest.
– Ach, to ty mieszkasz Śląsku – zdziwił się Ewald. – A można
wiedzieć, gdzie?
– W Rudzie Śląskiej, nawet niedaleko od Chorzowa. Wystarczy
wsiąść w jedenastkę, przejechać przez Chebzie i Lipiny
i jest Chorzów.
– A tak, coś podobnego. Tyle lat i dopiero teraz się spotkaliśmy.
– No widzisz, takie są koleje ludzkiego losu. Nigdy nie wiadomo,
gdzie się spotkamy. A ty, jak się tu znalazłeś? – zapytał,
ale nie czekając na odpowiedź, zaczął mówić o sobie. – Wiesz, że
siedziałem? Wiesz, wszyscy wiedzieli, tylko nie wiedzieli do363
kładnie za co. Myśleli, że za ten napad w Sokołowie. I bardzo
dobrze, bo inaczej, to nie wiem…
– Ludzie mówili, że chciałeś kupić nowy motor, a nie miałeś
forsy.
– Tak mówili… Właściwie to tak, ale… spotkałem takiego
gościa, który powiedział, że nienawidzi komuny i on ma z nią na
pieńku. Ukrywa się na strychu gdzieś w powiecie żnińskim
i szuka ochotników. No i ja się zgodziłem… Znałem jeszcze
dwóch takich, poznałem w Janikowie… Ten jeden się wykruszył,
bo został sam i chciał się żenić. Byliśmy w trójkę. Ten, co się
ukrywał miał ksywą „Meteor” i powiedział, że jeżeli chcemy
działać, to musimy mieć pieniądze.
W tym czasie Ewald myślał: to łgarz, wszyscy mówili, że
chciał kupić sobie motor, a na robotę patrzył z boku.
– „Meteor” wziął kasę i przepadł. Jakby go buldożer zepchnął
w przepaść. Obiecał, że da nam znać, ale jak milicja zaczęła
badać sprawę, rozmawiać z ludźmi, to wkrótce nas dwóch
złapano. Akurat chcieliśmy się ukryć, na razie gdzieś w lesie, ale
oni wpadli do domu w Parszywku, gdzie nocowałem u brata, no
i koniec. Z tym kumplem obaj dostaliśmy po dziesiątce. Zawieźli
nas do Wronek, ale ja z nim nie miałem kontaktu. Wyobrażasz
sobie, najpiękniejsze lata w mamrze… Po pięciu latach powiedziano
mi, że mogę otrzymać warunkowe zwolnienie za dobre
sprawowanie, ale muszę podjąć robotę tam gdzie mi wskażą. No
to się zgodziłem. Myślałem sobie, że wszędzie będzie lepiej niż
w kiciu. Otrzymałem papiery i zgłosiłem się w koksowni kopalni
„Walenty-Wawel” w Rudzie Śląskiej. Dali mi lokum w hotelu
robotniczym i rozpocząłem robotę w gazowym smrodzie i wysokiej
temperaturze. Jak pierwszy raz zobaczyłem ścianę rozpalonego
koksu, gdy maszyna ją wyciągała na zewnątrz i się wysypywała
z objęć nagrzanej do białości konstrukcji, to myślałem,
że już trafiłem do piekła. Na pewno byłeś w koksowni, to wiesz.
Straszna robota. Ale nie miałem innego wyjścia… Warunki
mieszkalne prymitywne. Ci mieszkańcy hotelu przez tutejszych
nazywani byli wulcami. Do dzisiaj nie wiem dokładnie, dlaczego.
Pierwszy rok był katorżniczy. Nawet tęskniłem do tego, co niedawno
przeszedłem. Tak. Ale co wam będę głowę zawracał…
364
– Niech pan mówi. Warto poznać… usłyszeć… – odezwała
się Teresa – nie bardzo wiedząc, co jeszcze dodać. Pomyślała, że
każdy ma swoje troski.
– A wiesz, w więzieniu polubiłem książki. Przeczytałem
pewnie z dziesięć… Jedną na dwa miesiące. To mnie trochę
odmieniło. Chyba pierwszą była „Historia WKP(b)”… Wyobrażasz
sobie? Udawałem, że czytam, a klawisz nawet próbował
mnie przepytywać, ale pewnie sam jej nie czytał, a jak mu mówiłem
byle co, to mnie chwalił. Tak naprawdę to nie wiem, kto
kogo przechytrzył. Dopiero gdy zacząłem czytać „W pustyni
i puszczy”, potem był „Potop”, to poczułem się kimś ważniejszym.
Później jeszcze o Cezarym Baryce, nie pamiętam tytułu, to
jakbym był na nowo uczniem. Dowiedziałem się, co to jest
pozytywizm, nawet jakieś szklane domy mi się śniły. I polubiłem
robotę. Mówię prawdę. Do dzisiaj czytam.
Teresa weszła w temat: – My też czytamy. Zna pan „Wiatr
od morza” Żeromskiego?
– Nie znam, nie wiem nawet, że taka książka istnieje. Ale
czytałem „Popioły”. To jest powieść strasznie rozłożysta, wielowątkowa,
taka szeroka, jak Wisła, powiedziałbym.
– O, jakie to poetyckie – zauważyła Teresa.
– Przepraszam, ja tylko tak…
– Wie pan, a ja właśnie wczoraj kupiłam ten „Wiatr…”. To
nasza nadmorska legendarna historia.
– Jak zauważyłem, teraz mało ludzi czyta. Nie mają czasu.
U mnie w domu tylko wnuczka… No, ja czasem też. Już powstaje
coś nowego. Może ludzie przestaną również mówić, to
w dzisiejszych czasach jest możliwe. Owady nie mówią i sobie
radzą. Mózg można użyć do rzeczy wyższych… – zapędził się
w rozwijaniu kłębka.
– A można wiedzieć, z kim się ożeniłeś? – zapytał Ewald.
– Można, to żadna tajemnica. Kasia pochodziła z Sokołowa,
z tej samej wsi, gdzie zrobiliśmy ten skok. Nigdy nie musieliśmy
przeprowadzać remontu w naszym małżeństwie. Niestety, trzy
lata temu zmarła i wciąż nie potrafię się pozbierać...
– O… Przykro nam – powiedziała Teresa.
– Poznałem ją już wcześniej, przed tym wydarzeniem z kasą,
ale ona nie miała z tym nic wspólnego. Po prostu byliśmy
sobie wierni. Nie planowaliśmy jutra, ciekawi, co los nam przy365
niesie. W tych trudnych latach ważne było dzisiaj. Chciałem
przeżyć te dziesięć lat w dziesięć dni. Najpierw zamieszkaliśmy
w starym budownictwie, a potem otrzymałem przydział na nowe
na budowanym osiedlu, tu niedaleko skrzyżowania na Zabrze.
Może kiedyś mnie odwiedzicie…
Brzmiało to prawdopodobnie. Powoli Hieronim wrósł
w nich jak mniszek lekarski, który tak łatwo się rozmnaża. Hieronim
rozmnożony… No i rozmrożony. Wyglądało, że szczery.
– A teraz jestem na emeryturze. Lata w kiblu doliczono mi
do emerytury, mam dodatek kombatancki i jest fajnie. Poszukałem
świadków, którzy podpisali się pod moim „zeznaniem”, dołączyłem
parę dokumentów, a nawet ujawnił się „Meteor”, ale
już nie żyje… Napisałem do odpowiedniej instytucji w Poznaniu
i po pół roku otrzymałem pozytywną odpowiedź. Ty to pewnie
masz kominową emeryturę – dorzucił.
– Tak ci się zdaje? Nauczycielską, a właściwie urzędniczą,
bo ostatnio pracowałem w nadzorze pedagogicznym. A zaraz
potem złośliwie dodał: – Znasz Zosię Woźniak i Wacka Chlebowskiego?
Bardzo oddani sprawie (dobrze jest tak powiedzieć,
bo nie wiadomo, co się za tym kryje), Zosia należy do Solidarności.
Wacek zdaje się też…
Hieronim nie odpowiedział, czy zna tych dwoje, domyślił
się, że Ewald powiedział to na wiwat. Może chciał się usprawiedliwić?
– To musiałeś należeć do partii… – odciął się. – Ale ja to
rozumiem, tak było. Nawet mnie chcieli, jak się dobrze w robocie
sprawowałem.
Ewald postanowił to skończyć. Nie lubił takich rozmów.
Zwrócił się do syna Hieronima.
– A pan też pracuje… na kopalni?
– Tak, jestem sztygarem, już dziesięć lat. Jeszcze trochę i się
wyniesiemy gdzieś na wieś na Pojezierze Gnieźnieńskie, żeby
pooddychać świeżym powietrzem.
– Pewnie tak, bo sztygarzy bardzo dobrze zarabiają – wtrąciła
Teresa.
– A córka do jakiej szkoły chodzi?
– Do liceum…
– A nasz syn pracuje w biurze projektów. Skończył politechnikę
w Gliwicach – pochwaliła się Teresa.
366
Tego nikt z ich trojga nie zauważył. Jakby w tym czasie panowało
milczenie.
Co zatem, co w sumie otrzymaliśmy z tej rozmowy? Cisza
podpowiadała, że trzeba pewnie się podnieść i pójść na jedenastkę.
Ale tak pomyślał Ewald, a nie Hieronim.
Przypomniało mu się, że w domu mama robiła kładzione
z pokrywy na garnki ziemniaczane kluski. No to potrącił te kluski,
a Hieronim rzekł, że oni lubią kluski śląskie, takie okrągłe,
pyzowate i że polubił też wodzionkę. To przez żonę Krzysztofa,
która urodziła się w Halembie. Ewald zapytał Hieronima, czy on
w dzieciństwie obgryzał kurze nóżki? Hieronim się uśmiechnął,
a Krzysztof parsknął śmiechem. Przecież musisz pamiętać. Zaraz
po wojnie była taka bieda, że zjadało się wszystko, oprócz
pierza, a kości się rozdrabiało i karmiło nimi kury. Wyprawiało
się żołądek i kurze jelita, oparzało nogi, zrywało pazury, potem
dopinało się do nóżek pół żołądka, owijało jelitem, soliło i gotowało.
Teraz Hirek się przyznał. No tak, pamiętał, każda gospodyni
tak robiła. Teraz on dodał, że lubił polewkę. Od Galewskich
z Łomna przynosił maślankę, dodawało się mąkę, matka zagotowała,
wciepła łyżkę masła, jeśli było, do tego gotowane ziemniaki.
Po pół godzinie człowiek był głodny. A teraz to ludzie biegają
za parówkami i kiełbasą śląską, smażą słoninę na skwarki
i tyją, chociaż górnicy nie, nie, oni by się nie zmieścili pod niskim
pokładem.
Gdy już kończyli rozmowę, Hieronim powiedział do Ewalda,
że coś go ciągnęło do niego, chciał się z nim spotkać i odwrócić
zamierzchłą już niemal legendę o tym napadzie na kasę skupu
trzody chlewnej. Chciał mu powiedzieć, że to nie było tak, mieli
inny cel, wtedy myśleli, że popełniają bohaterski czyn, tymczasem
rozgłoszono zupełnie co innego. Jak było naprawdę… Hieronim
nie był pewien, czy Ewald mu uwierzył. Pomyślał, że może
on to doceni i zmieni o nim zdanie. Trudno powiedzieć, czy
tak się stało. Ludzie powinni się kochać i pokojowo rozwiązywać
waśnie i zaistniałe problemy, a tymczasem... Idziemy, bo ucieknie
nam jedenastka. Już kiedyś jechałem do Chebzia karawanem,
wystarczy. Zasadniczy brak współrzędnych, to żaden paralelizm.
– No to co… Wpadnij do mnie, pogadamy.
Pogadamy… Hieronim nie podał Ewaldowi swojego adresu.
367
Być może Górka chciał poprawić sobie samopoczucie. Gdyby
stwierdził, że Ewaldowi wiedzie się gorzej niż jemu, to może
by podał mu swój adres, ale w czasie tego spotkania nie doszedł
do takiego przekonania. Dlatego nie pytał nawet, czy Rusecki
ma auto. On widocznie nie miał, bo wlekli się tramwajem… To
wiele mówi. A jeśli przyszedł z odwiedzinami ze zwykłej ciekawości,
jak żyje się jego młodszemu koledze?
Jeden przeszedł Saharę, a drugi szwendał się po Dachu
Świata. Dwa rzędy pionowe okularów, a pod nimi napis:
Ulga dla nóg.


                                                                       2017

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz