niedziela, 16 września 2018

Miejsce

     Znajdowałeś się w takim miejscu, że myślałeś, jak tu bajecznie. Woda z mózgu. Spokojna głowa i cisza na wynos. Odbijały się w niej sny jak w lustrze. Zaraz równina pól. Kiedyś wyszedłeś z wody jak pływający robal. Akurat kwitły grzybienie białe. Bieliły się i śmiały do słońca, a ty myślałeś, że do ciebie. Ten robal trzymał w ręce nenufar i nie wiedział, co z nim zrobić. O mało co nie dostałbyś rozgrzeszenia, ale wstawił się za tobą znajomy, łasy na co łaska. Teraz sobie pokpiwasz, ale wówczas trwało oczarowanie i złość na niszczyciela.
     Oparłeś się prawym ramieniem o sosnę i wchłaniałeś pejzaż, namalowany przez Stwórcę; nie mogłeś się ruszyć, bo wydawało ci się, że jak się ruszysz, to ten obraz natychmiast zniknie albo przewróci się drzewo. Więc trwałeś w tej pozycji. Myślałeś: „Gdyby teraz była ze mną Wiola”. W tej urzekającej ciszy, czasem przerywanej ptasimi trelami, słyszałeś własne serce. Ktoś w nim rządził. Nie mogłeś się ruszyć. Nie chciałeś, bo nie zamierzałeś zburzyć tego milczenia wokół siebie. Myślałeś: „Świat ma chyba sześć stron, a nie tylko cztery, bo inaczej nie byłoby tego zakątka, uroczego jak dziewczyna skonstruowana z drogich kamieni, przyozdobionych fioletowymi dzwonkami.”
Nadpłynęła chmurka i przyglądała się tobie i wodzie jeziora.     Odbita  w tafli topiła niebo. Rozjaśniła swoje pomarszczone czoło i uśmiechała się do kwiatów, mrugnęła do ciebie, potem zaczęła ciemnieć i jakby nabierać wody. Szarzała, gęstniała nie wiadomo dlaczego. Myślałeś: „To niemożliwe. Zacznie padać zwykłym deszczem”. Przez przybrzeżne trzciny i rogożę przeleciał szept wiatru. Myślałeś: „Ciekawe, co szeptał drzewom. Może o tym, że będzie padać kroplami kryształów.” Po chwili jeszcze raz poruszyły się trzciny, sitowie i rogoża, ale tym razem jakby ktoś pojękiwał. Już zaczęło boleć cię ramię. Nie wiedziałeś, co z sobą zrobić. Wiatr doleciał i do ciebie i zaczął cię szarpać i podpowiadać: „Rusz się, zaraz zacznie padać. Zmokniesz”. Ruszyłeś się wreszcie i usiadłeś pod sosną.
     Tymczasem wiatr ucichł, chmurka zsunęła się ze słońca i ciepłe promienie zaczęły głaskać cię po twarzy.
Zielone talerze liści nenufarów znowu ustawiły się wokół kwiatów, jak łodzie ratunkowe i poddały się dziennej gwieździe.
     Zacząłeś tęsknić za kimś, za czymś... nieokreślonym, jeszcze za granicą rzeczywistości, za porannymi mgłami. Mgły dawno rozeszły się po oczeretach. Ale nie po kościach. I oto w powietrzu pojawił się dziwny szum. Sądziłeś, że to twoje myśli tak szumią. Słońce ani przez moment nie grzało mniej niż przed chwilą. Na wodę i ziemię zaczęły spadać krople ciepłego deszczu. W słońcu błyszczały jak spadające diamenty. Myślałeś: „Niesamowite. Cudowne.” Od razu przypomniałeś sobie opowiadanie twojej siostry, Patrycji, która właśnie nad tym jeziorem, zachwycała się padającym deszczem. Deszcz zmył kurz z trawy i liści krzewów i nagle ucichł. Błyszczące w słońcu diamenty rozpłynęły się w wodzie i ukryły w zieleni. Zamieniły w strumyczki spływające z liści. Zmokłeś wcale się tym nie martwiąc. Myślałeś: „Może z Henriettą spotkam się gdzieś na Mlecznej Drodze?” Nagle zaczęła grać wielka orkiestra, złożona ze świerszczy. A przedtem widziałeś, jak świerszcze naciągały struny z promieni słonecznych, jak muzycy stroili instrumenty, nie domyślałeś się jednak, że usłyszysz Romantyczną Symfonię Słońca. Wróciłeś do domu na dźwiękach muzyki natury. Długo jeszcze orkiestra grała hymn chwały dla urody, łaskawości życia i dzieła boskiego artysty. Postanowiłeś coś z sobą zrobić. Takiego, by zostać mistrzem. By też tworzyć piękno. By przekonać się, czym piękno różni się od brzydoty. Starałeś się, tyle mogłeś powiedzieć w podsumowaniu. Aż wyrosłeś z fantazji i mitów, a reszta była niewielkim zawodem.
     Zasiałeś w ogrodzie nie tylko cztery pestki wiśni. Masz swoje miejsce gdzieś tu na ziemi.
     I Biernat z Lublina pobłogosławił. 
                                                                                                                            2006