Znajdowałeś się w takim miejscu, że myślałeś,
jak tu bajecznie. Woda z mózgu. Spokojna głowa i cisza na wynos. Odbijały się w
niej sny jak w lustrze. Zaraz równina pól. Kiedyś wyszedłeś z wody jak pływający
robal. Akurat kwitły grzybienie białe. Bieliły się i śmiały do słońca, a ty myślałeś, że do ciebie. Ten
robal trzymał w ręce nenufar i nie wiedział, co z nim zrobić. O mało co nie
dostałbyś rozgrzeszenia, ale wstawił się za tobą znajomy, łasy na co łaska. Teraz
sobie pokpiwasz, ale wówczas trwało oczarowanie i złość na niszczyciela.
Oparłeś się prawym ramieniem o sosnę i
wchłaniałeś pejzaż, namalowany przez Stwórcę; nie mogłeś się ruszyć, bo
wydawało ci się, że jak się ruszysz, to ten obraz natychmiast zniknie albo
przewróci się drzewo. Więc trwałeś w tej pozycji. Myślałeś: „Gdyby teraz była
ze mną Wiola”. W tej urzekającej ciszy, czasem przerywanej ptasimi trelami,
słyszałeś własne serce. Ktoś w nim rządził. Nie mogłeś się ruszyć. Nie
chciałeś, bo nie zamierzałeś zburzyć tego milczenia wokół siebie. Myślałeś:
„Świat ma chyba sześć stron, a nie tylko cztery, bo inaczej nie byłoby tego
zakątka, uroczego jak dziewczyna skonstruowana z drogich kamieni, przyozdobionych
fioletowymi dzwonkami.”
Nadpłynęła
chmurka i przyglądała się tobie i wodzie jeziora. Odbita w tafli topiła niebo. Rozjaśniła swoje
pomarszczone czoło i uśmiechała się do kwiatów, mrugnęła do ciebie, potem
zaczęła ciemnieć i jakby nabierać wody. Szarzała, gęstniała nie wiadomo dlaczego.
Myślałeś: „To niemożliwe. Zacznie padać zwykłym deszczem”. Przez przybrzeżne
trzciny i rogożę przeleciał szept wiatru. Myślałeś: „Ciekawe, co szeptał
drzewom. Może o tym, że będzie padać kroplami kryształów.” Po chwili jeszcze
raz poruszyły się trzciny, sitowie i rogoża, ale tym razem jakby ktoś
pojękiwał. Już zaczęło boleć cię ramię. Nie wiedziałeś, co z sobą zrobić. Wiatr
doleciał i do ciebie i zaczął cię szarpać i podpowiadać: „Rusz się, zaraz
zacznie padać. Zmokniesz”. Ruszyłeś się wreszcie i usiadłeś pod sosną.
Tymczasem wiatr ucichł, chmurka zsunęła
się ze słońca i ciepłe promienie zaczęły głaskać cię po twarzy.
Zielone
talerze liści nenufarów znowu ustawiły się wokół kwiatów, jak łodzie ratunkowe
i poddały się dziennej gwieździe.
Zacząłeś tęsknić za kimś, za czymś...
nieokreślonym, jeszcze za granicą rzeczywistości, za porannymi mgłami. Mgły
dawno rozeszły się po oczeretach. Ale nie po kościach. I oto w powietrzu
pojawił się dziwny szum. Sądziłeś, że to twoje myśli tak szumią. Słońce ani
przez moment nie grzało mniej niż przed chwilą. Na wodę i ziemię zaczęły spadać
krople ciepłego deszczu. W słońcu błyszczały jak spadające diamenty. Myślałeś:
„Niesamowite. Cudowne.” Od razu przypomniałeś sobie opowiadanie twojej siostry,
Patrycji, która właśnie nad tym jeziorem, zachwycała się padającym deszczem. Deszcz
zmył kurz z trawy i liści krzewów i nagle ucichł. Błyszczące w
słońcu diamenty rozpłynęły się w wodzie i ukryły w zieleni. Zamieniły w
strumyczki spływające z liści. Zmokłeś wcale się tym nie martwiąc. Myślałeś:
„Może z Henriettą spotkam się gdzieś na Mlecznej Drodze?” Nagle zaczęła grać
wielka orkiestra, złożona ze świerszczy. A przedtem widziałeś, jak świerszcze
naciągały struny z promieni słonecznych, jak muzycy stroili instrumenty, nie domyślałeś
się jednak, że usłyszysz Romantyczną Symfonię Słońca. Wróciłeś do domu na
dźwiękach muzyki natury. Długo jeszcze orkiestra grała hymn chwały dla urody,
łaskawości życia i dzieła boskiego artysty. Postanowiłeś coś z sobą zrobić.
Takiego, by zostać mistrzem. By też tworzyć piękno. By przekonać się, czym
piękno różni się od brzydoty. Starałeś się, tyle mogłeś powiedzieć w
podsumowaniu. Aż wyrosłeś z
fantazji i mitów, a reszta była niewielkim zawodem.
Zasiałeś
w ogrodzie nie tylko cztery pestki wiśni. Masz swoje miejsce gdzieś tu na
ziemi.
I Biernat
z Lublina pobłogosławił.
2006