niedziela, 2 kwietnia 2023

Pan Marek

 




Pan Marek

 

Melancholijny impresjonista Alfred Sisley pozostawił przyszłości obrazy, które o nim mówią lub szepczą odwiedzającym muzea. Artysta chce wiedzieć, że jego dzieła trwają i nadal wzbudzają zainteresowanie. Tak jest, że satysfakcja nadchodzi razem z uznaniem współczesnych, lecz w duchu skrywa się myśl o przyszłości. Jest to taka tęsknota, jak ta za dzieciństwem. Nie mieszkał przy ulicy 3 Maja. Chce pozostać tam... pozostać  w swojej wyobraźni, która nabrała kształtów rzeczy. Chciałby  być ze zwiedzającymi, również rozmawiać i się przyglądać ich oczom i twarzom, poważnym, zamyślonym lub rozmarzonym, a może tylko zauroczonym. Niewielu ma taką szansę.

            Wchodzę do jego ogrodu z wyobraźni, i w jeden z obrazów „Moret-sur-Loing” (Z włoskiego: Zawiadomienie dotyczące wniosku o wyłączne zezwolenie na poszukiwanie węglowodorów płynnych lub gazowych, zwane zezwoleniem de Moret-sur-Loing; w tej miejscowości malarz zmarł) z 1892 roku, oczywiście bez jego zgody, już jestem na przejściu o ciasnej zabudowie, gdzie między dwoma drzewami, które kojarzą się z bramą wejściową między dwoma kasztanami przy ulicy Stabika 5/7. Tędy wchodziło się do wulcowni, i widzę przez otwartą furtkę tyle, ile mogę zobaczyć  i mogę się wsunąć za murowane ogrodzenie, między ściany tkliwości, i mogę zagadnąć osobę podążającą w głąb albo wyjrzeć zza parkanu i pogonić za oddalającą się niewyraźną już postacią, zapytać, co u niej? Czy ona zbiera złom? Czy ty zbierasz cokolwiek? A ona powie, nic takiego, u mnie palą się świece i nie mam czym zagrzać wody na herbatę. A ty masz? Ja mam elektryczny czajnik. A co to takiego? Rozglądam się za metalowymi elementami... 

            Nie ma na tych obrazach żadnego złomiarza, zbieracza surowców wtórnych, jakby ludzie stanowili mniejszość pośród ich wytworów, którymi się posługują i je zużywają. Być może Sisley to też buntownik, zbudowany z pragnień, a inny artysta Max Liebermann, też nie znał zbieraczy. Twórca, artysta, wie, że zyskać uznanie i trwały byt w pamięci, to jak wyjść z abisalu i nie pękać. To były dawne czasy. A we współczesności również mało jest pewności jutra.

            Dochodzę do numeru trzy. Tu mieszka pan Marek... Właśnie opuszcza bramę, za nim podąża zużyty dziecięcy wózek, na którym ledwie się mieści plastikowa skrzynia, czego Alfred jeszcze nie znał. Marek, być może, bo pewnego razu powiedział, że tak, ale nie wie jak ma na imię, bo mówią też do niego Paweł i Prosper, tak, z krwi i kości, gościł już u mnie, wiele razy przechodził ulicą Wolności obok domu numer 26, gdzie naprzeciw w jego dzieciństwie znajdował się hotel i restauracja „Magnolia”, a teraz okna pana Bronka sprzed lat na pierwszym piętrze są szare, zakurzone, zapomniane, lecz Marek ich nie widzi. Marek Prosper widzi przede wszystkim to, co znajduje się na ulicy, na chodniku, w koszach na śmieci, zauważa pojazdy, jeżeli one są przeszkodą, zauważa ludzi, jeżeli znajdują się na jego drodze…

            Podwórka odcięto domofonami, bramy z metalowych krat, jeszcze błyszczą lakierem albo inną warstwą nie cierpiącą rdzy, których nie da się wyciągnąć i zawieźć do huty, wprost do martena. Elementy okuć okien, drewnianych drzwi, rygli, młotków, rynien, kraty na studzienkach ściekowych też można by zerwać i zawieźć na złomowisko, ale Marek Prosper nie należy do ludzi dewastujących ludzkie efekty pracy.

            Teraz może wychodzi właśnie przez tę furtkę do pozazdroszczenia, do Liebermanna. Wcześniej ja się przez nią wdarłem, by zobaczyć nad jakim dziełem malarz się trudzi, a może, co mieści się za tymi jasnymi obrazami parkanu i ścianami Alfreda Sisleya. Być może Paweł czy pan Marek nie interesuje się malarstwem. Marek został już sam i nie zrezygnował z ubóstwa, bo to nie premia, którą można odebrać albo powiedzieć, że się nie chce. Życie dotyka go mocno i dokuczliwie. Matka pracowała w szkole przy ulicy Piotra jako higienistka wnętrz szkolnych i zarabiała tyle, że nie na wszystko starczyło. Marek Prosper skończył podstawówkę, a potem los nie był dla niego łaskawy. Kiedyś palił papierosy. Teraz nie widzę, nigdy nie spotkałem go z cigaretem  w ustach. Nigdy też nie widziałem go  w stanie pod wpływem alkoholu albo innych zgubnych środków trujących organizm ludzki. Mimo to dotknęło go to, co jest widoczne dla innych ludzi i nie można się tego pozbyć. Jestem nim nieco onieśmielony i zatroskany. Widzieliśmy go oboje                z żoną kilka razy, ale ja spotykam Marka częściej. Buntuje się we mnie ta bezradność i obawa. Z końca nosa zwisa mu wielka jakby śliwka, jakby drugi nos. To jest przeszkoda jak dotąd nie do przeskoczenia. Gdyby żył w XVI wieku w Europie, na przykład w Gdańsku, jego sąsiedzi mogliby posądzić odpowiednią kobietę, że to ona, czarownica, spowodowała nieszczęście mężczyzny i zasługuje na stos… albo gdyby żył naście lat później, niż obecnie, to może dałoby się już wydrukować część zamienną, a nawet głowę. Marek ciągnie swój los na tym wózku, patrzy w chodnik, lekko pochylony do przodu, kołyszący się i nie przekracza prędkości spacerowej. Skromny, niebogaty ubiór… Narośl na czubku nosa delikatnie kołysze się w rytm jego kroków. W pojemnikach na odpadki wywraca zawartość ręką, lub podłużnym przedmiotem, jeżeli taki jest w zasięgu. Wybiera otwarte bramy i zatrzymuje się przy pojemnikach, raczej większych. Sprawdza, może znajdzie złom, puszki po piwie, gazety, kartony… W pewnej odległości ode mnie, przy bilboardzie widzę kilka sztuk… pocynkowanej blachy korytkowej i nie myślę o Prosperze, i nie widzę Prospera. Jakbym chciał je podnieść, ale nie podnoszę, zostawiam. Kiedy jednak nadchodzi Marek Prosper, ja staram się go uprzedzić i biegnę do tego miejsca, żeby mu go zabezpieczyć, ale złomu już nie ma. Jestem rozczarowany. Dlaczego nie pomyślałem o nim wcześniej? Aż chce mi się…

            Wchodzę do zdewastowanego parku, otoczonego starym miastem, gdzie łatwo znaleźć żelastwo.  I oto naprzeciw mnie idzie zardzewiały człowiek z zardzewiałym działem na ramieniu. Niech się pan nie boi, mówi, nie strzelam, idę do huty… To daleko, mówię. Przecież pana wrzucą do martena, niech pan tam nie idzie, ostrzegam. Niech pan mi da to działo, przekażę Prosperowi. Proszę pana, ja żyję i to widać, prawda? Zatem nie ma strachu. Ja też jestem złomiarzem. Ja się tylko boję, że pan się boi... Jestem w przebraniu. Wychodzimy na zaniedbaną ulicę. Pan taki gąbczasty, jak mięśniak, mówi. Wyjmuje z lufy pomadę i zaczyna mnie mazać ciemną mazią. A przecież ja jestem tylko w trykocie. Co pan robi, pan mnie brudzi. Przepraszam, nie wiedziałem. Teraz od strony sąsiedniej ulicy odzywa się donośny, liryczny śpiew altowy, napełniający przestrzeń. Jakby nas obu wabiły syreny. Zardzewiały odzywa się, zrezygnowany: To mnie woła ten śpiew. Idę, trudno się z tym pogodzić, ale idę. Pan niech szuka Prospera, czy też Marka, a może Marka  i Prospera… To możliwe, przecież mamy już trzecią płeć. Jeszcze tu wrócę, to postrzelamy. A ja nie jestem z siebie zadowolony i staram się o rekompensatę. Wkładam rękę do kieszeni. Mam tylko dziesięć złotych, no tylko dziesięć…

Panie Marku, nie zdążyłem, mówię, a Marek patrzy na mnie przez zamglone oczy i jest jakby zdziwiony. Jego pasożyt, który nie jest pożyteczną jemiołą, kiwa się i milczy. Dałem mu ten banknot, a on wziął bez słowa i schował do kieszeni. To zdarzyło się już kilka razy. Szukam w kieszeni, wyjmuję i przekazuję… Marek Prosper, a może Paweł, ma zamknięte usta. Chowa pieniądze i rusza w dalszą drogę, a ja patrzę za nim. Może mógłbym mu kupić lepszy wózek? Kiedyś już taki nawet zrobiłem, ale wtedy Marek zniknął mi z oczu na dość długi czas i wózek powędrował do ogródka sąsiada.  A przychodzi do pana ktoś z opieki społecznej, pytam i Prosper się zatrzymuje. Odpowiada nie patrząc na mnie, bo zawsze oczy ma zwrócone ku ziemi. Czy panem ktoś się opiekuje? W czym mogę panu pomóc? Prosper wzrusza ramionami. Otrzymuję tylko milczące pokwitowanie. Prosper Marek zbliża się do następnej, na szczęście otwartej bramy. Wejdzie tam i sprawdzi, co znajduje się w pojemnikach na odpadki.

            Max Liebermann, taki poważny i ważny impresjonista, dziwi się dwom jeźdźcom na koniach wałęsających się wzdłuż wybrzeża morza, czy to Bałtyk, obsadzonych przez pańskich jeźdźców? Woli dwukółkę stojącą w płytkiej morskiej toni, czekając aż pani się wykąpie, odważnie zanurzając nagie ciało w zimnej wodzie. I ogarnia go wstręt, gdy widzi pochód nazistów. Mówi: Nie mógłbym tyle zjeść, ile chciałbym wyrzygać. I ja zostałem ścięty, nawet delikatnym mrozem.

            Pan Prosper znalazł dwa kawałki płaskownika, trzy puszki, które przydeptuje, by zmniejszyły swój wymiar i pudło z twardego kartonu. Chwyta za wózek i przenosi się na następne podwórko, jeżeli będzie otwarte, bo nie ma domofonu. Kiedyś jego sprawniejsi znajomi z widzenia wchodzili na teren huty, przeskakiwali mur rzeźni, starej elektrowni (z przyrządem do szukania metali pod ziemią), by zdobyć kawałek złomu, teraz to tam rosną krzaki, które nie są z metalu i nie można ich zawieźć do składnicy złomu. Tak się rozgościły, że rosną nawet na kominie i dachach… Marek nie miał takiego przyrządu, ale czy wiedział o starej elektrowni?  O tym zakopanym złomie? Muszę go kiedyś spytać.

            Skręciłem w ulicę Piechowicką. Obok mnie śmignął rowerzysta. Spojrzałem na niego z tyłu. Jechał chodnikiem zdecydowanie za szybko, po mojej stronie. Posiadał tylko jedną nogę. Zaskoczony patrzyłem jakbym nie mógł uwierzyć. Myślałem, że drugą ma opartą na ramie. Nie, nie było drugiej nogi, wyraźnie to spostrzegłem na łuku ulicy. Drugi pedał samotnie biegł po kołowej orbicie.  Paweł Palaczyński vel Marek Propser na szczęście ma dwie nogi.

            Człowiek potrafi radzić sobie w różnych sytuacjach. To optymistyczne. Gdyby jeszcze taka była przyszłość. Człowiek gra na syryndze i nie chce się nazywać fletniarzem. Bo on jest flecistą Pana. Panu zawsze ufamy…

            Wracam do obrazu Alfreda Sisleya, już mniej melancholijny.

 

                                                                                                              2018