Białe obłoki
Wojażer.
Każdy ma swoje potrzeby i pragnienia. Trzyma je na uwięzi lub
nie jest w stanie zaspokoić potrzeb i dusi pragnienia. Co się
wówczas dzieje? Edeniusz ma wiele marzeń, które jarzą mu się
w sposób tak złożony, że czuje się wśród nich jak w lesie. Las
jest wówczas dla niego spełnieniem. Tak zawsze było. Jestem
tu i mogę być tam, myśli. Nie jak to podróżny… Chwilami czuje
się wieloosobowy, przenikający każdego, kto przy nich stanie
i wynikający z pragnienia bycia bliskim drugiego człowieka,
zmieniający dane osobowe w zależności od sytuacji i formatu
teraźniejszości. Jeśli to Alojzy, to na pewno on, jeśli to Zygmunt,
to też Teofast, jeśli na furmance, to też… Także w kosmosie
i nad jeziorem, w lesie i na pustyni, na koniu na biegunach…
Jak każdy, chciałby być wszędzie. Jest więc przenośnią
i przenośnikiem, ale także oksymoronem… Były również marzenia
o krajach na końcu świata i marzenie o rejsie „Pogorią”
po oceanie, ale także na okręcie wojennym, ale skończyło się na
zwiedzaniu Aurory, a lot w kosmosie upadkiem ze stogu zboża.
Wpłynięcie w Głębię Challengera w Rowie Mariańskim to tylko
nurkowanie na basenie, no i jeszcze miał epizod na scenie…
Świat się wlecze i wścieka, ściska i burzy, powstaje i umiera,
rozpędza i znika… Czy jesteśmy asertywni?
Nadal czynny jest sklep na skrzyżowaniu ulic Rzędnej i Odciętej,
w południowym narożniku tych ulic. W dawnych tu
delikatesach stałem po paczkę dziesięć deko kawy i czekoladę
marki d. E. Wedel. Obie ulice bardzo się nie znoszą. Wciąż dochodzi
tu do kolizji Odciętej z Rzędną, przechodnie jednak nic
o tym nie wiedzą, bo sami ze sobą mają starcia i wtedy zdarzają
się epitetowe pociski. Pewnie to jest ta wielowątkowa sprawa...
26
Oto wszedł do tego sklepu klient, Edeniusz. Rozejrzał się
po suficie i ścianach. Powierzchnie tychże znajdowały się w
obłokach. Zachęcony zjawiskowym widokiem, rzekł: – „Powiedzmy,
Gantenbein…” To miało być powitanie, ale ekspedientka
o takim pozdrowieniu nie słyszała. Nie zapytała, kto to
napisał. Tylko zauważyła faceta. Wtedy domyślając się o co
chodzi, wyjaśnił: – To pewien Szwajcar, Max Frisch, napisał
taką opowieść, a wyjątek z niej ze strony 187 brzmi: Jeszcze
jesteście skrupulatni mówicie: Polak, uchodźca, który swego
czasu mieszkał u nas…” – ekspedientka nie reagowała na głos
klienta, jeszcze nie wiedziała o co chodzi, co tam taki klient,
kto by rozumiał takie dowcipy, on sam pewnie nie rozumie. Ale
myślała, że zaraz zapyta. Rzeczywiście, zapytał, czy widziała w
ogóle uchodźcę oraz czy może kupić taki mniejszy obłok –
wskazał na białego baranka na suficie – żeby sobie mógł go
umieścić nad jego domem i polem należącym do niego, nad
łąką, na której lubi wypoczywać, na tle błękitnego nieba, a obłok
by robił mu cień, a ona na to, że codziennie widzi uchodźców
w telewizji oraz, że obłoków nie sprzedaje, bo nie ma gdzie
przechowywać, a niebo jest za daleko, a te ze ściany są dziełem
znanego malarza i nie są na sprzedaż. Zaskoczona zachowaniem
mężczyzny nic więcej nie potrafiła powiedzieć.
A jednak po sekundzie dodała: Zatem te na okładzinach wyznaczających
kubaturę sklepu nie nadają się do powszechnego…
użycia.
– Tak, rozumiem, a Polacy są też uchodźcami, zupełnie jak
obłoki, słyszała pani? Powtarzamy to na niejednym kroku:
wszyscy jesteśmy uchodźcami. W Szwajcarii też… Też mieszkali
i mieszkają różni. Max z opowieści zna panią Lilę i mówi, że to
cudowna kobieta! Zapoznał z nią swoich bohaterów. Poznała ją
pani? – Jeszcze nie była u nas.
– No tak. Lila z wdzięczności za jego obecność poprawia
mu krawat. – Gdzie to się dzieje? – Na stronie 147. A w
„Dzienniku” z 1967 roku autor pisze, że: „do obiadu zjawiło się
sześciu panów. Nie różnią się od pozostałych kuracjuszy.”
A więc Frisch kuracjusz, a czy byli tam uchodźcy? – Ja nie
wiem, to pan pewnie wie. – Tak, czemu nie. W pewnym wieku
jest wielu kuracjuszy. „Kiedy tak patrzę na tych panów…”
„Czwarty nieco otyły, trzeci łysy, piąty pozornie bez protezy,
27
nikt by nie… pomyślał, że to starcy.” Max nie powiedział, czy
byli uchodźcami, ale my powiedzmy, że byli. Uchodźcami są
ludzie przez wszystkie wieki istnienia świata i tak już będzie do
końca. Zwierzęta też przenoszą się do lepszych miejsc. Wpadają
w dolinę paraboli, czytają sobie przypowieści i wloką się
zawsze w stronę tego miejsca…
Ludzkość sama sobie się dziwi i płynie do ostateczności,
która jest dla wielu pustką, ale dla wielu nadzieją. Czy ma pani
liście laurowe? Potrzebuję do pieczeni na dziko.
– Nie prowadzimy. Pan poluje na dzikie zwierzęta?
– Nigdy! No wiecie... One się dają prowadzić? Doprawdy...
Kolejne sekundy przedłużające się do minut. Pani ekspedientka
usiadła na ladzie. Nikt nie przychodził.
– Ludzki mózg jest to narząd ważący mniej o dwadzieścia
deko od półtora kilograma – popisuje się jak umie. – To jest
dla danego osobnika geniusz. Dowódca na pierwszej linii frontu,
wielki marszałek dla ciała, kości, przewodów, kiszek i narządów…
Potrafi się zająć trzydziestoma bilionami własnych
komórek, współdziałać z komórkami mikroorganizmów funkcjonujących
w ludzkim organizmie, regulując całość działalności,
często jednak nie do końca skutecznie i nie zawsze da się
wysłać na wojnę taką armię, która pokona wroga. Zwłaszcza, że
człowiek jako istota skłonna do stwarzania sobie przyjemności,
już od narodzenia, często sama sobie zagraża, a innych przeraża,
lecz często nie przerasta. To niesamowicie skomplikowany
narząd chemiczno-elektryczny. Jego wszechmoc musi ogarniać
całość w każdym najmniejszym wymiarze, wysyłać sygnały,
informacje, nakazy, obdarzać intelektualnym dobrem. „Powiedzmy,
Gantenbein…”, chociaż on takim nie był. Mózg nie
jest uchodźcą. Wydaje mu się, że widział swoje narodzenie.
Pani na ladzie ziewnęła. „Mam go rozpędzić, tego nudziarza,
czy może wznieść toast?”
Przyznajmy się: Klient Edeniusz, ale to wiemy, kocha wnikanie
w absurdy i wikłanie się w problemach. Kamila jest prostolinijna
z pięknymi kształtami (on jeszcze nie wie jak jej na
imię).
– To też domena narządu – trudno powiedzieć, która
cząstka galaretowatej masy urządzenia chemiczno–
elektrycznego o tym decyduje – ciągnie występujący.
28
Jeszcze ma mało.
– To czym pani się zajmuje?
– Handlem. Widzi pan... Niech pan kupi gwoździe.
– Handl… Dlaczego gwoździe?
– Może pan sobie wbić je w pański piękny mózg i zmienić
bieg… myślenia.
– Niczego nie chcę zmieniać, ale te gwoździe kupię. Właśnie
mogą mi się przydać – do zabicia świata dechami. Co pani
na to? Czy pani się wtedy przeprowadzi…?
– Nie prowadzimy gwoździ. Ja tylko tak sobie...
– O, gwoździe też można prowadzić… To proszę sprowadzić.
A skąd? Ma pani takie możliwości? Tej huty już nie ma…
– O, tu korespondencja dla pana – podała mu karteczkę
o wymiarach 4,5 x 14,5 cm.
– Od kogo? – Edeniusz jakby Teof, czyta: „styczeń 1987 r.
P. Profesorze! Jeśli to pański Wongiel, to proszę czekać, ja
o 2000 przyjdę wrzucić”. – To lecę – na to Edeniusz T. – za trzy
godziny muszę być w domu. Będzie wrzucanie do piwnicy.
– Wpadnę do pani jutro, może będzie miała pani świeżą
dostawę... to kupię.
– Jutro przywożą pomarańcze i cytryny. Będzie kolejka.
– O... Fajnie. Będę stał.
Okazało się, że to nie był węgiel Edeniusza. Jak wrócił do domu,
to żadnego węgla przy jego okienku nie było.
Leżał na wznak i oglądał przez okno lazur nieba między
obłokami. O gwoździach w tym momencie nie myślał. Myślał
o tym obłoku na suficie. W sklepie nie ma twojego obłoku,
śmiał się, bo nie było w hurtowni. Łąka już kwitnie, trzeba kosić
i suszyć trawę na siano, przyszło mu na myśl. Kamila to jego
nieznajoma, do której wróci. Mogłaby przyozdobić sobą łąkę...
Białe obłoki w sosie śniegowym, całe połacie, teraz między koronami
sosen, wyniósł się z łąki... Widzi ja i ubiera w piżamę...
Tu też jesteś emigrantem, pomyślał. A nawet azylantem,
chciałbyś. Szumi las, pachnie żywicą, pokładami poszycia leśnego,
zachwyt podnosi się z krzesła, oszołomienie szaleje, napędzane
są marzenia (nie podano rodzaju napędu; na pewno
napęd automatyczny), ożywi się jeszcze, gdy ona położy się
przy tobie, teraz jesteście w wagonie sypialnym snów, za wami
29
podąża chuć, czy to ta która ci odmroziła krocze? Kto kroczy
obok? Któraś broń strzela obcasami, kostka brukowa pięknieje
pod jej piętami odzianymi w korki, ona się nie chce zdewaluować,
on się nie chce zdenerwować oczekiwaniem, nie lubi inflacji,
gdy zauważa oddział takich pań, wyraźnie polujących na
niego, na jego róg bawoli... Chciałby... Zaraz zaczyna trąbić…
Ależ nie, on już siedzi w borze na sośnie i jest niedostępny.
Nadal myśli o ekspedientce i zaprasza, chociaż nie wie jeszcze
gdzie... Zszedł z chojara.