czwartek, 30 września 2021

 

 

 

 

 


 

 

 

6 września 2018   

 

Zjadam głęboki talerz kwaśnicy

i idę w góry. Na trasie źdźbła niepewności.

Pieniny to miejsce,

gdzie sam sobie wiszę na zachęcie,

jak sosna na Sokolicy. Dowiaduję się

o wypadku, który mnie rozbraja 

– dziewczyna traci przytomność

a wiatr z łopat helikoptera łamie pierwszą gałąź

kultowej sosny, kaleczy piękną historię,

której już nie pozna Judym. Jakby tego było mało,

następna boczna gałąź odłamuje się

17 lutego 2019. A gdzie jest dziewczyna?

 

Moja spocona jaźń nie zdążyła nawet

zetrzeć potu z czoła. Woła ratunku,

lecz ten tym razem nie nadlatuje.

Nikt się nie zgłasza, by pomóc naturze.

Piękno, które zadziwiało,

wzrastało nad przepaścią,

aż do tej chwili. Dunajec się wił

i chciało się podziwiać urodę tego miejsca.

Takie cudowne legendy snuły się

razem ze smugami mgieł

że miało się chętkę na lody.

 

Teraz,  wśród kwiatów i rozterek

emanacja barw przestała zachodzić,

 jakby tego, co widzisz nie dało się

zrozumieć bez wejścia na Trzy Korony.

 

Po otrzymaniu kłującej wiadomości

moja pochmurność osiągnęła

największą gęstość.

Dobrze, że nie ma ujemnych monet...

Dlaczego nie znamy tej turystki?

Już nie wejdę na zranioną Sokolicę. 

Oto moneta czasu i sukces trwania

– skała się kruszy, ramię traci swoją moc,

ochota nie staje się wejściem.

 

Chciałoby się zastosować zegar fotonowy,

może jutro byłoby doskonalsze.

Oto wiązka fotonów odbija się w lustrze

i leci wprzód i wraca i leci i wraca...

trzymając się praw fizyki,

niby pałątka niebieskooka

i trudno nie tonąć w ciekawości.

I nie poruszać się po linii prostej,

i nie gniewać się na helikopter.

 

I tli się to pragnienie:

wejść na Sokolicę marzeń,

posadzić tam młodą sosnę...

Grać na marzeniach i wygrywać.

 

                                                                    2019/20

 


 

wtorek, 21 września 2021

 

 

 

 

 


 

Opowiadanie kuropatwy

    

1982

 

                 Czas jako T. zegar spycha w głąb niczego. Upora się z całą tą goryczą i bekiem, który ogarnął nawet sprawców stanu wojennego. Nie da się zapomnieć ani 13 ani 16 grudnia 1981. Śmierć nie jest rozwiązaniem problemów, chociaż są tacy, którzy tak uważają. Zacietrzewienie odbiera rozsądek a rozum usypia ginąc w zaświatach.

            Ulicą 3 Maja przejechały czołgi, żeby postraszyć nienawistników, mieszaczy porządku i buntowników bez racji, jak się uważało. Przechodnie przystawali, ale nie myśleli o butelkach z benzyną. Rozpędzono kilka demonstracji. Takie dni mijają powoli, bolą i hamują rozwój. Człowiek mógłby dostać spętlenia kiszek, a sąsiad, któremu mokra para bije w pokrywę nie tylko z tego powodu, gra na perkusji i nastawia wzmacniacze na maksimum głośności. W ten sposób ludzkość się dowiaduje o jego istnieniu. To jest jego udział w proteście. Niskie tony dziurawią sufit i lecą rodzinie Areckich na głowę. Tak jak w kuźni pryskają iskry i mogą poparzyć, gdy kuje się żelazo, tak tu dźwięki nisko tonowe wiercą otwory lub łuszczą stropy. To Lakowicze szaleją. Pocą się, jest im coraz gorzej, mają już niedosłuch i zapominają, gdzie żyją, ale z ogłupiających rytmów nie rezygnują. Nic innego ich nie obchodzi na tym świecie. Chcą do końca ogłuchnąć, aby się pozbyć tego stanu, w którym wciąż straszą puste półki i wysokie ryzyko polityczne ze strony komisarzy ludowych, przepraszam, wojskowych. Młody sąsiad, który nie chce wejść w konflikt ze stanem wojennym, a tak naprawdę to ludzie  pewnie myślą, że tchórzy, a on jest przeciw, mówi że musi, bo mu się to podoba, lubi jak jest głośno, to go podnieca, lepiej też mu się spełnia obowiązki małżeńskie albo inne, jak się chwali. I on w ten sposób zagłusza stan wojenny. Po cichu i nielegalnie jednak wydaje ulotki, chodzi na plebanię na spotkania oazowe, pomaga rodzinie, w której mężczyzna jest internowany. Zatem chociaż bywa nie do zniesienia, to trzeba pochwalić takiego i znosić… nie tylko z piętra na parter. Jacek Wedle z bezpieki pracuje nad tym, aby on przestał zrażać do siebie sąsiadów. Po cichu informuje się Lakowicza, w co się pakuje. Trochę trzeba zdaje się poczekać na efekty, mówi Wedle. 

                 W kilku pierwszych miesiącach tego roku pułkownik Hipolit Monsun bezceremonialnie dmuchał i straszył wszystkich podejrzanych, pyskatych i nie słuchających pułkownika; próbował nauczycielskie drzewa powyrywać z korzeniami, zwłaszcza te, które przed stanem wojennym szumiały wielkopowierzchniowymi liśćmi. Sześciu nauczycieli, których pułkownik z miasta R. wyznaczył na komisję dyscyplinarną się odwołało, a rzecznik dyscyplinarny miał problem, bo chociaż był wściekły na zaościałych pedagogógów, to był też wściekły na pułkownika, ale pułkownik swoje racje miał zawsze na wierzchu, więc z kolei wizytator Maciej Orchowicz, który też był obrażony na pedagogów, a po cichu ujmował się za nimi, kluczył, by mimo wszystko wybronić ich od rzekomej winy, głupio upartych, narażających się na poważne kłopoty. Nie spodziewał się wdzięczności, raczej odwrotnie – ataku przy pierwszej lepszej okazji z jednej i drugiej strony. Sam też nie lubił Piłsudskiego, o którego chodziło pułkownikowi, że wisi w szkolnych gablotach, a który jest zasłużony, bohater narodowy, poplamiony, chociaż taki gbur, że strach, ale wygrał wojnę w 1920 roku, o czym jednak prawie jeszcze nikt nie wie, bo to radziecka tajemnica; i Maciej przeczytał kilka wierszy Czesława Miłosza, czując jak je deser po obiadowej instrukcji, ale Miłosz, który wprawdzie już jest Noblistą, w jego ojczyźnie traktowany bywa jeszcze jak dżuma, i chociaż w szkole poloniści pieją z zachwytu, nie był oficjalnie widziany za dobrze, zaś Orchowicz zobowiązany został do omijania Miłosza. I jakby na złość czytał tajemniczy „Umysł zniewolony”.

            Wiadomo, że jeżeli zegar też zostanie zepchnięty w przestrzeń bezczasową, to i tak czas nie stanie, tylko nikt o tym nie będzie wiedział. Czy to się wodzom podoba czy nie, czy ogłuchną czy oślepną, to i tak przeminą, a ludzkość wrzuci ich do piekła. Wtedy nie będzie stanu wojennego? Perwersja ma swoje lata, miesiące, dni, godziny, minuty… Jak wszystko. Jak długo życie trwa. Łatwo zamknąć się w datach. Dialogi zamienić w pierogi. Na razie nie ma dialogów. Są oskarżenia. Los traktuje całość irracjonalnie i nie liczy się z niczyim zdaniem. Rozrzucone kartki z kalendarza milczą, kryją dalsze tajemnice, które nigdy nie zostaną odkryte, jeśli nikt ich nie odkryje… Nie znaczy to, że zieje z nich pustka jak szóstka, wręcz przeciwnie, może kipieć gniew i namiętność, wzrastać napięcie, organizować się wściekłość, onanizować smarkateria, iskrzyć zabójcza zazdrość, rżeć miłość bez granicy na południu, topnieć sekwojowa wyniosłość i pycha, chudnąć pewność władzy i wzmagać się cynizm, narastać rozgoryczenie ludu, którym się władza wykręca jak pranie, pokazując zapał zapalniczki, aż ich energia egoizmu będzie się wyrażać w megadżulach. Czy popełnione czyny w tych miesiącach zapalnych i niestrawności zostaną ujawnione i odnotowane? A co potem?

                 Co było przedtem nie zawsze da się policzyć. Przykrość może być ciemnością, ale prowadzić też do rozjaśnień. Roku 1981 nie da się ominąć szerokim łukiem. Być przedtem, teraz  i potem. Chcemy. Co w pamięci nie zaginie?

            Ile to jest, miliard podzielić przez milion, podzielić przez miliard, podzielić przez milion? Tyle, ile zapału w nim?

            Już 28 grudnia. Oczekiwanie, i 31 grudnia 1982 stan wojenny zawieszono. Dysydenci szukali go nie tylko na drzewach. Jakiś Terespol na trasie do wodogrzmotów? W dobrym tonie i nastroju mijali się tylko Oni. Jak daleko stąd do Muzeum Dzwonów i Fajek? Maciej podąża tam i zdąży obejrzeć eksponaty, dowie się więcej i zapali fajkę. Kiedyś widział na filmie różowe morze flamingów i czarne jezioro kormoranów, pożerających masowo ryby. To powraca. Zagrożony zwolnieniem Maciej zamilkł na pewien czas, spodziewając się poprawy, bo on ma w sobie sporo nadziei.

            Tej zimy w lutym na polach rolnika Marcina Grzędy spacerowały dwa stada kuropatw. Kiedy jedno stado zbliżało się do drugiego, słychać było kłótnie, cirykanie, a może to była pogawędka? Czy to w wyniku stanu wojennego? A może to tylko opowiadanie o stanie wojennym? Maciej Orchowicz szedł przez pola do gminy i widząc z daleka to sympatyczne, płochliwe ptactwo, przystanął, by je nie przestraszyć, obserwował. Rozpoznały w nim niegroźnego intruza i dalej pyskowały. Cieszył się jak dawno temu w dzieciństwie.

            Jeszcze tyle dni do wiosny, a już przyleciały bociany wyobraźni. Mówi się o odrodzeniu związku, jedynie sprawiedliwego i wolnego. Na razie wciąż jeszcze w nielegalnych strukturach. W literaturze drugiego obiegu o przylocie nic nie ma? Ile tych metafor, rozmów przez frezje, między wierszami. Jak wiadomo, boćki przylatują w marcu lub w kwietniu, zależnie od pogody. Czy należy się spieszyć? Po obejrzeniu gniazda zaczynają je naprawiać, bo ucierpiało w wyniku gryzącej zimy. Po kilku dniach zjawiają się bocianice i sprawdzają, co faceci zrobili dla nich… I co zrobił ten od wysokiego stanu? Za dużo ludzie się spodziewają.

            Składają sporej wielkości jaja w ciągu dwóch dni. Jeżeli jest więcej jaj, rodzice mogą nie dać rady wychować dzieci. Pisklęta bocianie spędzają w gnieździe dwa miesiące. Na wysokości. Widzą świat z góry ale nie myślą, że w związku z tym będą wszystkim się zajmować i zarządzać. Każde z rodziców przynosi im do gniazda w czasie ich dorastania trzydzieści kilogramów jaszczurek, pasikoników, owadów, myszy, jaszczurek, piskląt innych ptaków, nawet z podwórka, węży. Skąd by tu wziąć pożyczkę? Przyjaciele? Jeżeli jest trzecie pisklę, dwa silniejsze wyrzucają je z gniazda. Bratobójcy. Nie da się wszystkich wykarmić. To się czuje. No to wyjeżdżają, a komisja dyscyplinarna mimo to jest przeciw. I tak rzeczywiście jest. Jak się tak rozejrzeć w sytuacji, to po wstrzymaniu oddechu da się przez chwilę wytrzymać ten ucisk.

            Czy bociany zachowują się perwersyjnie? Stryj Małgorzaty wyrzuconego bociana uratował. Maciej też się stara ratować niektóre bociany, chociaż sam jest urzędnikiem systemu wciąż się rzekomo naprawiającego. Boćki pedagogiczne to jego oczko w głowie. Ten bociek z gniazda tak spadł szczęśliwie, że żył i można było go wykarmić. Teraz łowi myszy wokół domu. Stuka rano do okien i się upomina o śniadanie, bo zdarza się, że żaden posiłek nie biega wokół domostwa. I stryj myśli, co by tu dać boćkowi na śniadanie. Rzucę mu jakieś kurczę… Żona by mnie udusiła, myśli. Wobec tego warto się ukryć w ruchomej panoramie przyszłości – fantazjuje. Tam jest dobrobyt. Co za bocian – teraz cieszy się stryj Małgorzaty, Maniewski.

            Maciej Orchowicz jedzie na rozprawę w sprawie opozycyjnej działalności swoich podopiecznych i chociaż ich nie lubi, czuje, że to jest jego ostatnia taka rozprawa. Z tym, co usłyszy i z samym sobą. Nie zamierza nikogo pogrążać i to jest jego argument i ostatni lot nad jego biurkiem. Rewolucja zwykle pozostawia po sobie popiół. A do 1989 roku jeszcze siedem lat.

            Gdy wrócił z rozprawy, szef zapytał, ilu nauczycieli przygotowuje do zwolnienia?

            – Żadnego. Oni się nie nadają do zwolnienia.

            Natychmiast się poprawił. – To znaczy, sprawa nie została zakończona. Okazuje się, że oni mają rację i trzeba dalej...

            – A pan jej nie ma? No to jutro może pan nie przychodzić do pracy. Nie potrzebujemy takich pracowników nadzoru.

            Kuropatwa wyznaje, że należy do dzikiego, bardzo płochliwego ptactwa. Nie da się jednak wypłoszyć ze swoich racji.

 

czwartek, 9 września 2021

Siedziałem na grzędzie

 

 


 

Siedziałem na grzędzie

 

     Wakacje zajęły wszystkie wolne miejsca na świecie. Szkoła zamknięta na cztery spusty, pani i pan wyjechali na wczasy, a może do rodziny,  a może do ciepłych krajów… To raczej nie, bo by ich nie wypuścili, chyba żeby zamienili się w dzikie ptactwo. Dzieci rozproszyły się po okolicznych wsiach, zajęte w dni powszednie pracą w gospodarstwie, a w niedzielę czuły się nikomu niepotrzebne. Co robić w niedzielę, gdy nikomu nic się nie chce, a kino znajduje się w odległości 18 kilometrów i trzeba by rowerem je przybliżyć?

     Po sporym ziewaniu i przestawieniu kilku przedmiotów rolniczego użytku, obsiedliśmy z chłopakami płot gospodyni Heleny Prackiej, jak kury grzędy. Pani Helena posiadała kilka hektarów ziemi i była już wdową, i jako starsza kobieta, bo pewnie pod sześćdziesiątkę, co dla takich młokosów było wiekiem przejrzałym, miała na głowie chustę, bo kobiety wiejskie chodziły w chustkach, niezależnie od pory roku. Jej twarz nie była okrągła, nie była nawet owalna, raczej szczupła, a nawet chuda, a w miejscu gdzie były wąskie usta, gdy je otwierała, ukazywały się szczerby. Kiedyś w tych miejscach tkwiły zęby, ale jak to na wsi    u prawie wszystkich, z czasem się wykruszały, najpierw dokuczając właścicielowi bólem i opuchlizną, a nowe nie chciały wyrosnąć i do dentysty daleko. Pani Helena miała dorosłego syna, który jeszcze się nie ożenił. Henryk mógł mieć pod trzydziestkę, nie było go w domu, bo razem z kolegą, którym był w jego wieku Wiktor Galewicz, pojechali na zabawę do Strzyżewa Smykowego, gdzie w poniemieckiej szkole podstawowej z roku 1910, miała się odbyć huczna zabawa z białym tangiem i tańcem motywacyjnym czyli zachętą.

     To nic, że płot był szpiczasty i nieprzyjazny. Dotykając miękkich miejsc ciała, od razu próbował się w nas wgłębiać i jeśliby się dało zranić. Jakie to szczęście nie mieć zmartwień. Staraliśmy się nie ulegać migającym we mgle wydarzeniom związanym z okaleczeniem.

A płot mieliśmy za nic. Każdy kto tędy przechodził, ubrany w niedzielny garnitur lub sukienkę w poważnym kolorze, przeważnie granat lub szarość codzienności, zwracał  na  nas uwagę, ponieważ w okolicy panował błogi spokój sielanka wiejska, nic się nie działo, a my w stosunku do tej sielskości byliśmy jak przeważniki i zakłócaliśmy równowagę stanu, musiał więc ten przechodzień coś powiedzieć. Na takich czekaliśmy, ciekawi, co też może powiedzieć ktoś, kto na pewno będzie naszym znajomym, a jeżeli nie naszym, to naszych rodziców. Powinien też przystanąć i poczuć się zaskoczonym. Mógłby usiąść z nami… Ludzie więc powinni się dziwić, że chciało się nam wdrapywać na czubek sztachet i siedzieć jak na szpilkach, bo jeśli chcieliśmy naśladować kury, to przecież one nie lubią pionowych kołków i siedzą w poprzek, na drążkach, nazywanych grzędami, a nie jak my, jakby odwrotnie. Nie było to wygodne, ale zaskakujące i prawie efektowne. Tylko siedząc w ten sposób mogliśmy zakłócić spokój i ciszę nudy. Szkoda tylko, że przechodniów było niewielu. Gdyby tak odbywała się jakaś procesja, o, to by było… Ostre sztachety, ścięte u góry na szpic, wchodziły jednak w tyłki, ale my nie zamierzaliśmy rezygnować, podkładając plik gazet, stary trzewik albo podręczną deskę z kuchni.

      Sześciu starych baranów mówiła starsza pani Helena Pracka siedzi na płocie i dymi. Pali papierosy, a to przecież trucizna. Smarkate to jeszcze, a już palą i nikogo się nie boją. Co z nich wyrośnie, tego nikt nie jest w stanie przewidzieć. No, może jakiś najstarszy Indianin, ale skąd wziąć Indianina. Starsza pani wypoczywała na ławce na ganku. To była taka krótka ścieżka między płotami, za którymi rosły aksamitki przeplatane malwami, margerytki, piwonie i marchewka, pietruszka i cebulka, i próbowały rosnąć ogórki, ale im szło gorzej. Ścieżka prowadziła do drzwi wejściowych niskiej chaty, krytej słomą, a może trzciną,     a parkan z kolei był tak wysoki, że zasłaniał małe okna. Paliliśmy papierosy, które wydzielały smrodliwy dym, nie troszcząc się o to, że wiadomość na temat palenia może szybko dotrzeć do rodziców i wnet sprawa zostanie rozstrzygnięta na niekorzyść chłopaków zniewalających parkan. Dym unosił się pionowo w górę i straszył gospodynię. Donosił na palaczy. Z pewnej odległości wyglądało to jakby dach się palił. Wiatr ucichł, a powietrze drgało w ciepłe popołudnie. Jeszcze mi tu pożar wzniecicie. Widzicie, że to strzecha i do zaprószenia ognia niewiele trzeba – protestowała nieprzekonująco pani Helena. Miała rację, ale co to nas obchodziło. Lekkomyślność na razie była po naszej stronie.

     Dwa metry od nas rósł rozłożysty krzew białych, pięknie pachnących róż. Wdychaliśmy na przemian dym z taniej machorki i zapach dla zakochanych. Pani Helena po pewnym czasie jeszcze powiedziała:

     Jak wam nie szkoda zasmradzać pięknego, głębokiego zapachu białych róż. Nie czujecie jak was uwodzi, jak was kusi? Wielka przyjemność. Jesteście jeszcze za młokosowaci, zdaje się, co?

     Właśnie przechodził pierwszy człowiek, na którego czekaliśmy z niepewnością. To był Henryk Góral – kawaler zainteresowany światem wewnętrznym, bo właśnie miał narzeczoną i zastanawiał się, czy się ożenić albo trochę poczekać. Szedł do panny, miał jeszcze odrobinę czasu w zapasie, ale zawsze chodził wojskowym krokiem, więc wyglądało jakby się spieszył.

     Jeszcze spadniecie i będzie nieszczęście ostrzegał maszerując dalej. Zlustrował podrostków wodorostków, zwolnił tempo marszu. Powiedział pani Helenie dzień dobry.

      Jak długo będziecie siedzieć na tym parkanie? zapytał. Wracam nad ranem. Jeżeli jeszcze was zastanę, otrzymacie ode mnie po pęcie kiełbasy własnej roboty. Dorzucił jeszcze skręcając głowę w naszą stronę: – A co będzie, jak taka sztacheta wejdzie któremuś w tyłek? Wiecie, co należy wtedy zrobić? Szybko po pogotowie, najlepiej do Poznania, to tylko 80 kilometrów... Ale nie szkodzi, do jutra przyjedzie. Popatrzył na nas życzliwym wzrokiem i widząc, że się tylko głupio uśmiechamy, oddalił się na wystarczającą odległość, że nie słyszeliśmy, o czym jeszcze mówił. Odszedł na niedzielną randkę i nawet nikt z nas nie wydusił z siebie słowa.

     Pani Helena rzekła wstając:

     Sprawy drobne dużo ważą, czasem więcej niż worek żyta. Idę kury nakarmić. A wy mi tu nie zróbcie jakiegoś głupstwa. Widzicie, Heniu ma zajęcie, nie tak jak wy.

     Z sąsiedniego domu wyszła na drogę pani Władysława Sommer. Lubiła, jak wszystkie kobiety, porozmawiać w niedzielę z sąsiadkami, chociaż tym razem miała powód by pozostać w domu. Kiedy spostrzegła, że w pewnym miejscu parkan Prackiej jest nieregularnie podwyższony, przyjrzała się uważniej i zauważyła, że górna część sztachet kwitnie młodzieńcami. Od razu zareagowała i jak nie krzyknie: 

      Rany boskie! Gdzie was tam zawiało! Chcecie guza sobie nabić?   Wymachiwała rękami, groziła, autentycznie bała się o nas, zwłaszcza o swojego syna Czesława, który był z nami.

       I co dziwne, jej troskliwość nikogo z nas jakoś nie poruszyła i nie zrzuciła z parkanu. Widać byliśmy wyjątkowo wytrwali i twardzi. Patrzyliśmy uważnie na mamę Czecha i nie ruszyliśmy się z miejsca. Mama wzięła spod jabłoni drewniane wiadro i widząc bezskuteczność swoich ostrzeżeń, pogroziła nam i znikła w oborze. Może poszła krowę napoić.

     Po pół godzinie przechodził tędy znany wszystkim w okolicy drwal Drzewiak, ojciec Józefa z rodziny półrolników. Józek szybko zgasił papierosa. Ojciec miał autorytet, a Józef drgawki w portkach.   

     Gdzie was tu diabeł posadził! Ojciec Józwa zrobił groźną minę. Jak podrzesz portki, to będziesz świecił gołą de – zwrócił się do syna. Matka nie będzie ci co chwilę ich łatać. Co za głupi pomysł, siedzieć na płocie. Chłopaki, złaźcie! polecił.

            Mimo srogiej miny i podniesionego głosu nie ruszyliśmy się z miejsca. Drzewiak widząc, że nie zeskakujemy z parkanu, dał spokój. Kiedy odszedł, Józek się odezwał:

      Łociec nic więcej nie powiedzioł, bo som kiedyś skokoł po płotach. I to nie takich. Jak szli z Galochem na religię do Strzyżewa Kościelnego albo jak wracali, to rozrabiali jak zające. Nie tylko sztachyty wyrywali z płotów, ale zakradali się na kiszone ogórki i żółte już klapsy. To było jeszcze pod zaborami. Gdy Józek mówił o kiszonych ogórkach, wszyscy spojrzeliśmy na niego i pokazaliśmy mu na czoło. Wtedy dodał: No co, w przyszłości może tak będzie, że będą rosły od razu kiszone…

     Gdy gospodyni Pracka opuściła ganek zrobiło się pusto, ale Czesław próbował namówić panią Helenę, żeby została. Nie spełniła naszej prośby. Może oprócz karmienia kur zabrała się do oprzętu trzody chlewnej. Szkoda, że nie posiedziała dłużej. Słońce oświetlało szczyt stodoły, a cień przygaszał kolory w ogrodzie i rozłożył się na podwórku, nie należało jednak czekać z robotą do zachodu. Zwłaszcza w niedzielę.

     Milczeliśmy, to było najwygodniejsze. A zresztą, o czym tu mówić. Gapiliśmy się w różne strony świata, wypatrując kogoś albo coś ciekawego. W oddali zadrzewiony horyzont, w pobliżu migały w oczach liście wiśni i grusz i szczekał jakiś burek albo florek. Może jakiś jastrząb się nawinie… na szpulkę. Wyskoczy z lasu lis za gdakającą kurą.

Co to to nie, kury już zgromadziły się na podwórku. Samolot wyląduje na pobliskim polu. Nic z tego. Tylko pies Kaczorowskiego obsikał swój płot, a u Polewiczów krowa ryczała.

     Po kolejnej półgodzinie od tej rozmowy przechodził obok sołtys Ignacy Kabaciński. Sołtys szedł na drugi koniec wsi w ważnej sprawie sołeckiej. Byliśmy ciekawi, jakiej, ale nie śmieliśmy go o to spytać.

Pan Kabaciński miał coś do powiedzenia, ale na inny temat. Na to też czekaliśmy. Po spojrzeniu sołtysa poznaliśmy, że sołtys przystanie                 i będzie długooo mówił. Zresztą od tego jest sołtys.

     Jak mi Pracka zgłosi, że połamaliście sztachety, to będziecie remontować cały płot. O, widzę, że tu już są złamania. Kto to zrobił? zapytał sołtys marszcząc brwi.

Po chwili milczenia odezwał się Antek Domasik.

     To już było. Dziury powstają od wiatru…

     Było? Od wiatru? Znowu? Pierwszy raz widzę i słyszę. Jak mi zgłosi.... to mówię wam... Mówię wam… Nie macie nic do roboty?

A nie możecie pograć w piłkę albo coś dobrego i ciekawego zrobić? Frani Palecznej nie ma kto drzewa narąbać. Moglibyście to zrobić?

     W niedzielę? W niedzielę się nie pracuje – wymądrzał się Lelek.

     Nie pracuje, oczywiście, ale awaryjnie można, na pewno ksiądz da wam rozgrzeszenie. Przemyślcie to. A poza tym, jak się do czegoś pożytecznego przyłożycie, to może wam salę gromadzką otworzę i będziecie mogli się pobawić… A najlepiej grajcie w piłkę.

     Przemyślimy – odparł Czesiu – Nie mamy gdzie grać, bo nie ma boiska.

     – To sobie zróbcie.

     – Panie sołtysie… – Lelek aż się zachłysnął. Chciał powiedzieć coś po furmańsku, ale w porę ugryzł się w język.

      Sołtys nic więcej nie powiedział, a chcieliśmy naprawdę usłyszeć więcej. Jak wszyscy spieszył się do wyznaczonego celu. I to już wszystko? – zdawał się pytać Józef,  patrząc w twarz Kabacińskiego.

     Gdy sołtys się oddalił, Janek powiedział:

     Może będzie chciał zorganizować z naszym udziałem jakieś zebranie. Na przykład w sprawie nawozów. Albo uprawy nowej odmiany ziemniaków. Zobaczycie, każe nam chodzić na kurs pielenia buraków.

     Coś ty, u nas nie rosną buraki, słaba gleba – powiedział Antoni.

     Właśnie. Właśnie dzisiaj tak się robi.

 Sołtys mimo niedzieli nie miał czasu.           

     Po następnej półgodzinnej przerwie Władysław Damas przejeżdżał dwukółką, jeszcze na zwykłych drewnianych kołach od kołodzieja, obitych stalowymi obręczami. Człowiek dowcipny i lubiący zagadać. Damas badał w okolicy mięso z uboju, zawsze miał ważne sprawy w gminie i stwierdzał urzędowo, czy nie ma w mięsie strychniny. Dawał                 w związku z tym odpowiedni papier z pieczątką, otrzymywał zapłatę albo kawał mięsa i jechał dalej. To była ważna funkcja dla mieszkańców wsi i pobliskiego miasta, bo każdy z gospodarzy przynajmniej raz                w roku zabijał świniaka i nie chciał ciężko zachorować z powodu strychniny. A poza tym władza nakazywała badać mięso z uboju. Ale generalnie władzy nie bano się tak jak strychniny. Czy powinno być inaczej?

     Zatrzymał się:

      Prrr!

      Chłopaki z zainteresowaniem popatrzyli na właściciela ogromnej chałupy we wsi, ciekawi, co im powie.

     No i co, pierdzikołki, chcecie nabić się na pal? To ja wam pomogę. Który pierwszy? Pierwszy najodważniejszy dostanie ode mnie lizaka. Damas był też właścicielem sklepu z artykułami spożywczo-przemysłowymi. Właśnie wiozę... Który to jest Azja? Ty? – pokazał na Czecha. A Czesiu na to: 

Ja jestem Europa. 

Taka Europa jak z koziej… trąba. Cha cha cha!

Może ty? - zwrócił się do Romka Miecikowskiego z Ochodzy.

Ja jestem Australia.

Australia. Zaraz zlecę z tego dokartu. O, masz na kolanie koalę. Cha cha cha!

– A ja jestem Ameryką – powiedział nie pytany Liwiusz.

     – Tobie to bym nawet uwierzył. Pewnie masz już bilet do Nowego Jorku, co?  Cha cha cha!

     Poza Czesiem, który ostatni zabrał głos, nikt już więcej nie chciał się odzywać. Przez to Afryka płakała, w ogóle nie wymieniona. I dobrze, bo tam susza jak diabli, ale łzy nie pomogą, no i bezdroża takie, że nawet chodzić się nie da…

            A poza tym żaden z nas więcej się nie wyrychlał, bo pan Władysław potrafił tak odpowiedzieć, że naprawdę moglibyśmy spaść z tego parkanu. Po tej koziej de już się zachwialiśmy.

     Co nic nie mówicie, kapłony jedne. To już koniec? Języka w gębie zapomnieliście? Czechu poruszył się na płocie, wstał pewny swego, popatrzył przed konia, spojrzał na Damasa i przemówił:

     Panie Damas...  Damas miał już ruszyć, ale powiedział jeszcze raz: Prrr   i zatrzymał dokart.

     – Zdaje się naszło cię natchnienie, gadaj.

     Niech pan uważa, w lesie grasują wilki – powiedział. Damas podniósł ręce do góry śmiejąc się.

Czesiu jeszcze nie skończył:

     A poza tym niech pan uważa, bo wjedzie pan w dziurę! krzyknął od połowy zdania i klasnął w dłonie. Koń szarpnął dwukółką i wjechał w głębokie wyżłobienie, nie zatrzymał się jednak. Powozik podskoczył, woźnica podskoczył, a koń nabierał rozpędu. Struchleliśmy, bo wydawa-

ło się, że dokart się wywróci i będzie draka nie z tej ziemi. Pan sklepowy zdążył powiedzieć:

     Sam osobiście nabiję cię na pal! Prrr!

     Czechu tak się śmiał, a zarazem, kiedy usłyszał, że zostanie nabity na pal, trochę się przestraszył, że zleciał z płotu i rozdarł sobie niedzielną granatową marynarkę czyli katanę w jasne paski. Pozostali śmiali się na tyle głośno i siarczyście, że nie zlecieli z płotu. Czesiu nie wszedł już na czubek sztachet, ale też nie odszedł z powodu tego rozdarcia.

     Dwukółka się oddaliła, pan badacz nie wypadł z pojazdu jednokonnego.

     Ale się przejechał. Widzieliśta? cieszył się Czesław. Pozostali na płocie przytaknęli. Przecież o to chodziło. Nie przejął się kataną. Zawsze można ją jakoś zszyć... Co tam katana.                                                                                          

     Reszta wyrostków nadal tkwiła na szczycie parkanu.

      Jak się zerwie z łańcucha Burek Prackiej, to ci podrze jeszcze portki i będziesz miał komplet - żartował Janek, brat Czesia, który też siedział na płocie. Płot był w tej części wyjątkowo mocny. Nikt się nie bał i nie powiedział, że się przewróci, a oni nabiją sobie kilka  guzów.

     Niech podrze. Zanim to zrobi, będzie inwalidą groził podarty Czesław.

     Nie wstąpisz do nas? zapytał Antoś, zachęcając kolegę do wejścia na grzędę. Może jeszcze ktoś się pojawi. 

     Przez następne pół godziny jakoś nikt nie chciał przechodzić obok nas. Nie mieliśmy o czym rozmawiać. Romek zaproponował policzenie baranów, takich jak my, ale Antek wybił mu je z głowy, miał przy sobie szmaciany młotek.

    Będziesz liczył jak pójdziesz spać. Teraz opowiedz jakiś dowcip. Chłopaki nie znali dowcipów. Wtedy zaproponował, żeby pogadali o jesiennej orce albo o wybiyrkach czyli wykopkach.

     Osądziliśmy, że strasznie tu mały ruch pieszy. Zresztą powietrzny również.

     Myśleliśmy, że staniemy się słynni, na takim widoku jesteśmy – powiedział Liw – a tu takie niepowodzenie.

     Mimo tego bezmiaru statyczności, zdarzało się kiedyś, dawniej, że przez wieś przejechało auto, przeważnie ciężkie, czyli ciężarowe. Ale to zjawisko występowało raz w miesiącu, a czasem było tak, jakby jeszcze nie wynaleziono samochodu. Więc w niedzielę, mimo niedzieli żadne auto nie przejechało przez wieś. Tym razem też nie przejechało.

     Pierwsi po wojnie byli tu pojazdami na ciężkich kołach czyli w samochodach pancernych radzieccy żołnierze, dwa lata później ciężki klekot z demobilu przywiózł do ojca Liwiusza rogożę wyciętą z jeziora Ostrowite. Wyglądał w stanie naładowanym jak jakiś dinozaur w ciąży albo jak ruchomy stóg słomy.

     Uznaliśmy, że trzeba wylądować na ziemi. Zbliżał się wieczór i ludzie byli zajęci karmieniem trzody i dojeniem krów. Nic się pewnie ciekawego nie miało już zdarzyć. Nikt nie miał żadnego interesu, aby wybrać się w drugi koniec wsi, no, może wieczorem, ale tak długo nie chcieliśmy wysiadywać. Dobrze by było zjeść kolację. Słychać było, że gdzieś, a może u kogoś, to już bardziej prawdopodobne, kiszki grają marsza, i to siarczystego, nie znaczy, że zasiarczonego. Pora więc opuścić miejsce ciekawe i przygodowe, pora zająć się swoim wnętrzem, zgłaszającym zapotrzebowanie na artykuły żywnościowe.                      

     I tak interesująco spędziliśmy jedno z niedzielnych, letnich popołudni w 19… roku, osiemnaście kilometrów drogą polną od Gniezna.

Dla nas był to wspaniały dzień, coś się przecież zdarzyło.

     Już w drodze do domu podbiegł do nas Jacek Drzewiak i powiedział, że za dwa tygodnie przyjedzie do wsi kino objazdowe. Cieszyliśmy się jak diabli, bo to dopiero będzie święto świętych ancymonków. Janek zapytał, skąd weźmiemy pieniądze na kino.

Jak to skąd, od rodziców.

     Mieliśmy też w perspektywie zebranie z sołtysem i ewentualną naukę gry w piłkę nożną. Sołtys obiecał, a jak sołtys coś powiedział, to tak było. Utworzyliśmy kółko teatralne i graliśmy przez rok uproszczony „Ożenek” Gogola, tak nam się strasznie podobał…

     W nowym wieku nikt już nie pamiętał tamtych lat i nikomu nic się nie kojarzyło z płotami, natomiast można było pograsować w internecie, coś wykombinować i żyć podwójnie. Byle nie męczyć mózgu. Takich było sporo. Pomysły rozpowszechniały się drogą kropelkową, a niektóre rodziły się na kamieniu. 

     Podpalać ani magazynu ani lasu nie wolno, ale szybko… 

     Te sprawy są bardzo istotne dla ogółu, bo ogół chciałby i ładu i składu, ale to nie jest ważne dla trzymających się za coś mocnego.  

     Teraz ogrodzenia budowane są z betonu i żadna przyjemność siedzieć na materiale dobrze przewodzącym ciepło, bo można łatwo się przeziębić i dostać wilka...