Siedziałem na
grzędzie
Wakacje
zajęły wszystkie wolne miejsca na świecie. Szkoła zamknięta na cztery spusty,
pani i pan wyjechali na wczasy, a może do rodziny, a może do ciepłych
krajów… To raczej nie, bo by ich nie wypuścili, chyba żeby zamienili się w
dzikie ptactwo. Dzieci rozproszyły się po okolicznych wsiach, zajęte w dni
powszednie pracą w gospodarstwie, a w niedzielę czuły się nikomu
niepotrzebne. Co robić w niedzielę, gdy nikomu nic się nie chce, a kino
znajduje się w odległości 18 kilometrów i trzeba by rowerem je przybliżyć?
Po
sporym ziewaniu i przestawieniu kilku przedmiotów rolniczego użytku,
obsiedliśmy z chłopakami płot gospodyni Heleny Prackiej, jak kury grzędy. Pani
Helena posiadała kilka hektarów ziemi i była już wdową, i jako starsza kobieta,
bo pewnie pod sześćdziesiątkę, co dla takich młokosów było wiekiem przejrzałym,
miała na głowie chustę, bo kobiety wiejskie chodziły w chustkach, niezależnie
od pory roku. Jej twarz nie była okrągła, nie była nawet owalna, raczej szczupła,
a nawet chuda, a w miejscu gdzie były wąskie usta, gdy je otwierała, ukazywały
się szczerby. Kiedyś w tych miejscach tkwiły zęby, ale jak to na wsi u prawie wszystkich, z czasem się wykruszały,
najpierw dokuczając właścicielowi bólem i opuchlizną, a nowe nie chciały wyrosnąć
i do dentysty daleko. Pani Helena miała dorosłego syna, który jeszcze się nie
ożenił. Henryk mógł mieć pod trzydziestkę, nie było go w domu, bo razem z
kolegą, którym był w jego wieku Wiktor Galewicz, pojechali na zabawę do
Strzyżewa Smykowego, gdzie w poniemieckiej szkole podstawowej z roku 1910,
miała się odbyć huczna zabawa z białym tangiem i tańcem motywacyjnym czyli
zachętą.
To nic,
że płot był szpiczasty i nieprzyjazny. Dotykając miękkich miejsc ciała, od razu
próbował się w nas wgłębiać i jeśliby się dało zranić. Jakie to szczęście nie
mieć zmartwień. Staraliśmy się nie ulegać migającym we mgle wydarzeniom
związanym z okaleczeniem.
A płot mieliśmy za nic. Każdy kto tędy przechodził,
ubrany w niedzielny garnitur lub sukienkę w poważnym kolorze, przeważnie granat
lub szarość codzienności, zwracał na nas uwagę, ponieważ w okolicy panował błogi
spokój – sielanka wiejska, nic się nie działo, a my w
stosunku do tej sielskości byliśmy jak przeważniki i zakłócaliśmy równowagę
stanu, musiał więc ten przechodzień coś powiedzieć. Na takich czekaliśmy, ciekawi,
co też może powiedzieć ktoś, kto na pewno będzie naszym znajomym, a jeżeli nie
naszym, to naszych rodziców. Powinien też przystanąć i poczuć się zaskoczonym.
Mógłby usiąść z nami… Ludzie więc powinni się dziwić, że chciało się nam
wdrapywać na czubek sztachet i siedzieć jak na szpilkach, bo
jeśli chcieliśmy naśladować kury, to przecież one nie lubią pionowych kołków i
siedzą w poprzek, na drążkach, nazywanych grzędami, a nie jak my, jakby
odwrotnie. Nie było to wygodne, ale zaskakujące i prawie efektowne. Tylko
siedząc w ten sposób mogliśmy zakłócić spokój i ciszę nudy. Szkoda tylko, że
przechodniów było niewielu. Gdyby tak odbywała się jakaś procesja, o, to by
było… Ostre sztachety, ścięte u góry na szpic, wchodziły jednak w tyłki, ale my
nie zamierzaliśmy rezygnować, podkładając plik gazet, stary trzewik albo
podręczną deskę z kuchni.
– Sześciu starych baranów – mówiła starsza pani Helena Pracka – siedzi na płocie i dymi.
Pali papierosy, a to przecież trucizna. Smarkate to jeszcze, a już palą i
nikogo się nie boją. Co z nich wyrośnie, tego nikt nie jest w stanie
przewidzieć. No, może jakiś najstarszy Indianin, ale skąd wziąć Indianina.
Starsza pani wypoczywała na ławce na ganku. To była taka krótka ścieżka między
płotami, za którymi rosły aksamitki przeplatane malwami, margerytki, piwonie i
marchewka, pietruszka i
cebulka, i próbowały rosnąć ogórki, ale im szło gorzej. Ścieżka prowadziła do
drzwi wejściowych niskiej chaty, krytej słomą, a może trzciną, a parkan z kolei był tak wysoki, że
zasłaniał małe okna. Paliliśmy papierosy, które wydzielały smrodliwy dym, nie
troszcząc się o to, że wiadomość na temat palenia może szybko dotrzeć do
rodziców i wnet sprawa zostanie rozstrzygnięta na niekorzyść chłopaków zniewalających
parkan. Dym unosił się pionowo w górę i straszył gospodynię. Donosił na palaczy.
Z pewnej odległości wyglądało to jakby dach się palił. Wiatr ucichł, a powietrze
drgało w ciepłe popołudnie. – Jeszcze mi tu pożar wzniecicie. Widzicie, że to strzecha i do zaprószenia
ognia niewiele trzeba – protestowała nieprzekonująco pani Helena. Miała rację, ale co to nas obchodziło. Lekkomyślność
na razie była po naszej stronie.
Dwa metry
od nas rósł rozłożysty krzew białych, pięknie pachnących róż. Wdychaliśmy na
przemian dym z taniej machorki i zapach dla zakochanych. Pani Helena po pewnym
czasie jeszcze powiedziała:
– Jak wam nie szkoda zasmradzać pięknego, głębokiego zapachu białych
róż. Nie czujecie jak was uwodzi, jak was kusi? Wielka przyjemność. Jesteście
jeszcze za młokosowaci, zdaje się, co?
Właśnie
przechodził pierwszy człowiek, na którego czekaliśmy z niepewnością. To był
Henryk Góral – kawaler zainteresowany światem wewnętrznym, bo właśnie miał
narzeczoną i zastanawiał się, czy się ożenić albo trochę poczekać. Szedł do
panny, miał jeszcze odrobinę czasu w zapasie, ale zawsze chodził wojskowym
krokiem, więc wyglądało jakby się spieszył.
– Jeszcze spadniecie i będzie nieszczęście – ostrzegał maszerując dalej. Zlustrował podrostków wodorostków, zwolnił
tempo marszu. Powiedział pani Helenie dzień dobry.
– Jak długo będziecie
siedzieć na tym parkanie? – zapytał. – Wracam nad ranem. Jeżeli jeszcze was zastanę, otrzymacie ode mnie po
pęcie kiełbasy własnej roboty. Dorzucił jeszcze skręcając głowę w naszą stronę:
– A co będzie, jak taka sztacheta wejdzie któremuś w tyłek? Wiecie, co należy
wtedy zrobić? Szybko po pogotowie, najlepiej do Poznania, to tylko 80
kilometrów... Ale nie szkodzi, do jutra przyjedzie. Popatrzył na nas życzliwym
wzrokiem i widząc, że się tylko głupio uśmiechamy, oddalił się na wystarczającą
odległość, że nie słyszeliśmy, o czym jeszcze mówił. Odszedł na niedzielną
randkę i nawet nikt z nas nie wydusił z siebie słowa.
Pani
Helena rzekła wstając:
– Sprawy drobne dużo ważą, czasem więcej niż worek żyta. Idę kury
nakarmić. A wy mi tu nie zróbcie jakiegoś głupstwa. Widzicie, Heniu ma zajęcie,
nie tak jak wy.
Z
sąsiedniego domu wyszła na drogę pani Władysława Sommer. Lubiła, jak wszystkie
kobiety, porozmawiać w niedzielę z sąsiadkami, chociaż tym razem miała powód by
pozostać w domu. Kiedy spostrzegła, że w pewnym miejscu parkan Prackiej jest
nieregularnie podwyższony, przyjrzała się uważniej i zauważyła, że górna część
sztachet kwitnie młodzieńcami. Od razu zareagowała i jak nie krzyknie:
– Rany boskie! Gdzie was tam
zawiało! Chcecie guza sobie nabić?
Wymachiwała rękami, groziła, autentycznie bała się o nas, zwłaszcza o swojego syna Czesława, który był z nami.
I
co dziwne, jej troskliwość nikogo z nas jakoś nie poruszyła i nie zrzuciła z
parkanu. Widać byliśmy wyjątkowo wytrwali i twardzi. Patrzyliśmy uważnie na
mamę Czecha i nie ruszyliśmy się z miejsca. Mama wzięła spod jabłoni drewniane
wiadro i widząc bezskuteczność swoich ostrzeżeń, pogroziła nam i znikła w
oborze. Może poszła krowę napoić.
Po pół
godzinie przechodził tędy znany wszystkim w okolicy drwal Drzewiak, ojciec
Józefa z rodziny półrolników. Józek szybko zgasił papierosa. Ojciec miał
autorytet, a Józef drgawki w portkach.
– Gdzie was tu diabeł posadził! – Ojciec Józwa zrobił groźną
minę. – Jak podrzesz portki, to będziesz świecił
gołą de – zwrócił się do syna. – Matka nie będzie ci co chwilę
ich łatać. Co za głupi pomysł, siedzieć na płocie. Chłopaki, złaźcie! – polecił.
Mimo
srogiej miny i podniesionego głosu nie ruszyliśmy się z miejsca. Drzewiak
widząc, że nie zeskakujemy z parkanu, dał spokój. Kiedy odszedł, Józek się odezwał:
– Łociec nic więcej nie
powiedzioł, bo som kiedyś skokoł po płotach. I to nie takich. Jak szli z
Galochem na religię do Strzyżewa Kościelnego albo jak wracali, to rozrabiali
jak zające. Nie tylko sztachyty wyrywali z płotów, ale zakradali się na kiszone ogórki
i żółte już klapsy. To było jeszcze pod zaborami. Gdy Józek mówił o kiszonych
ogórkach, wszyscy spojrzeliśmy na niego i pokazaliśmy mu na czoło. Wtedy dodał:
– No co, w przyszłości może tak będzie, że będą rosły
od razu kiszone…
Gdy gospodyni
Pracka opuściła ganek zrobiło się pusto, ale Czesław próbował namówić panią
Helenę, żeby została. Nie spełniła naszej prośby. Może oprócz karmienia kur
zabrała się do oprzętu trzody chlewnej. Szkoda, że nie posiedziała dłużej.
Słońce oświetlało szczyt stodoły, a cień przygaszał kolory w
ogrodzie i rozłożył się na podwórku, nie należało jednak czekać z robotą do
zachodu. Zwłaszcza w niedzielę.
Milczeliśmy, to było najwygodniejsze. A zresztą, o czym tu mówić.
Gapiliśmy się w różne strony świata, wypatrując kogoś albo coś ciekawego. W
oddali zadrzewiony horyzont, w pobliżu migały w oczach liście wiśni i grusz i
szczekał jakiś burek albo florek. Może jakiś jastrząb się nawinie… na szpulkę.
Wyskoczy z lasu lis za gdakającą kurą.
Co to to nie, kury już zgromadziły się na podwórku.
Samolot wyląduje na pobliskim polu. Nic z tego. Tylko pies Kaczorowskiego obsikał
swój płot, a u Polewiczów krowa ryczała.
Po kolejnej
półgodzinie od tej rozmowy przechodził obok sołtys Ignacy Kabaciński. Sołtys
szedł na drugi koniec wsi w ważnej sprawie sołeckiej. Byliśmy ciekawi, jakiej,
ale nie śmieliśmy go o to spytać.
Pan Kabaciński miał coś do powiedzenia, ale na inny
temat. Na to też czekaliśmy. Po spojrzeniu sołtysa poznaliśmy, że sołtys przystanie
i będzie długooo mówił. Zresztą
od tego jest sołtys.
– Jak mi Pracka zgłosi, że połamaliście sztachety, to będziecie remontować
cały płot. O, widzę, że tu już są złamania. Kto to zrobił? – zapytał sołtys marszcząc brwi.
Po chwili milczenia odezwał się Antek Domasik.
– To już było. Dziury powstają od wiatru…
– Było? Od wiatru? Znowu? Pierwszy raz widzę i słyszę. Jak mi zgłosi....
to mówię wam... Mówię wam… Nie macie nic do roboty?
A nie możecie pograć w piłkę albo coś dobrego i
ciekawego zrobić? Frani Palecznej nie ma kto drzewa narąbać. Moglibyście to
zrobić?
– W niedzielę? W niedzielę się nie pracuje – wymądrzał się Lelek.
– Nie pracuje, oczywiście, ale awaryjnie można, na pewno ksiądz da wam
rozgrzeszenie. Przemyślcie to. A poza tym, jak się do czegoś pożytecznego
przyłożycie, to może wam salę gromadzką otworzę i będziecie mogli się pobawić…
A najlepiej grajcie w piłkę.
– Przemyślimy – odparł Czesiu –
Nie mamy gdzie grać, bo nie ma boiska.
– To sobie zróbcie.
– Panie sołtysie… – Lelek aż się
zachłysnął. Chciał powiedzieć coś po furmańsku, ale w porę ugryzł się w język.
Sołtys
nic więcej nie powiedział, a chcieliśmy naprawdę usłyszeć więcej. Jak wszyscy
spieszył się do wyznaczonego celu. – I to już wszystko? – zdawał
się pytać Józef, patrząc w twarz Kabacińskiego.
Gdy
sołtys się oddalił, Janek powiedział:
– Może będzie chciał zorganizować z naszym udziałem jakieś zebranie. Na
przykład w sprawie nawozów. Albo uprawy nowej odmiany ziemniaków. Zobaczycie,
każe nam chodzić na kurs pielenia buraków.
– Coś ty, u nas nie rosną buraki, słaba gleba – powiedział Antoni.
– Właśnie. Właśnie dzisiaj tak się robi.
Sołtys mimo
niedzieli nie miał czasu.
Po
następnej półgodzinnej przerwie Władysław Damas przejeżdżał dwukółką, jeszcze
na zwykłych drewnianych kołach od kołodzieja, obitych stalowymi obręczami.
Człowiek dowcipny i lubiący zagadać. Damas badał w okolicy mięso z uboju,
zawsze miał ważne sprawy w gminie i stwierdzał urzędowo, czy nie ma w mięsie
strychniny. Dawał w związku
z tym odpowiedni papier z pieczątką, otrzymywał zapłatę albo kawał mięsa i
jechał dalej. To była ważna funkcja dla mieszkańców wsi i pobliskiego miasta,
bo każdy z gospodarzy przynajmniej raz w roku zabijał świniaka i nie
chciał ciężko zachorować z powodu strychniny. A poza tym władza nakazywała
badać mięso z uboju. Ale generalnie władzy nie bano się tak jak strychniny. Czy
powinno być inaczej?
Zatrzymał
się:
– Prrr!
Chłopaki
z zainteresowaniem popatrzyli na właściciela ogromnej chałupy we wsi, ciekawi,
co im powie.
– No i co, pierdzikołki,
chcecie nabić się na pal? To ja wam pomogę. Który pierwszy? Pierwszy
najodważniejszy dostanie ode mnie lizaka. Damas był też właścicielem sklepu z
artykułami spożywczo-przemysłowymi. – Właśnie wiozę... – Który to jest Azja? Ty? – pokazał na Czecha. A Czesiu na to:
– Ja jestem Europa.
– Taka Europa jak z koziej…
trąba. Cha cha cha!
– Może ty? - zwrócił się do
Romka Miecikowskiego z Ochodzy.
– Ja jestem Australia.
– Australia. Zaraz zlecę z
tego dokartu. O, masz na kolanie koalę. Cha cha cha!
–
A ja jestem Ameryką – powiedział nie pytany Liwiusz.
– Tobie to bym nawet uwierzył. Pewnie masz
już bilet do Nowego Jorku, co? Cha cha
cha!
Poza
Czesiem, który ostatni zabrał głos, nikt już więcej nie chciał się odzywać.
Przez to Afryka płakała, w ogóle nie wymieniona. I dobrze, bo tam susza jak
diabli, ale łzy nie pomogą, no i bezdroża takie, że nawet chodzić się nie da…
A
poza tym żaden z nas więcej się nie wyrychlał, bo pan Władysław potrafił tak
odpowiedzieć, że naprawdę moglibyśmy spaść z tego parkanu. Po tej koziej de już
się zachwialiśmy.
– Co nic nie mówicie, kapłony jedne. To już koniec? Języka w gębie
zapomnieliście? Czechu poruszył się na płocie, wstał pewny swego, popatrzył przed
konia, spojrzał na Damasa i przemówił:
– Panie Damas... Damas miał już ruszyć, ale powiedział jeszcze
raz: – Prrr – i zatrzymał dokart.
– Zdaje się naszło cię natchnienie, gadaj.
– Niech pan uważa, w lesie
grasują wilki – powiedział. Damas podniósł ręce do góry śmiejąc się.
Czesiu
jeszcze nie skończył:
– A poza tym niech pan uważa,
bo wjedzie pan w dziurę! – krzyknął od połowy zdania i
klasnął w dłonie. Koń szarpnął dwukółką i wjechał w głębokie wyżłobienie, nie
zatrzymał się jednak. Powozik podskoczył, woźnica podskoczył, a koń nabierał
rozpędu. Struchleliśmy, bo wydawa-
ło
się, że dokart się wywróci i będzie draka nie z tej ziemi. Pan sklepowy zdążył
powiedzieć:
– Sam osobiście nabiję cię na
pal! Prrr!
Czechu
tak się śmiał, a zarazem, kiedy usłyszał, że zostanie nabity na pal, trochę się
przestraszył, że zleciał z płotu i rozdarł sobie niedzielną granatową marynarkę
czyli katanę w jasne paski. Pozostali śmiali się na tyle głośno i siarczyście,
że nie zlecieli z płotu. Czesiu nie wszedł już na czubek sztachet, ale też nie
odszedł z powodu tego rozdarcia.
Dwukółka się
oddaliła, pan badacz nie wypadł z pojazdu jednokonnego.
– Ale się przejechał. Widzieliśta? – cieszył się Czesław. Pozostali
na płocie przytaknęli. Przecież o to chodziło. Nie przejął się kataną. Zawsze
można ją jakoś zszyć... Co tam katana.
Reszta
wyrostków nadal tkwiła na szczycie parkanu.
– Jak się zerwie z łańcucha Burek
Prackiej, to ci podrze jeszcze portki i będziesz miał komplet - żartował Janek,
brat Czesia, który też siedział na płocie. Płot był w tej części wyjątkowo
mocny. Nikt się nie bał i nie powiedział, że się przewróci, a oni nabiją sobie
kilka guzów.
– Niech podrze. Zanim to zrobi, będzie inwalidą – groził podarty Czesław.
– Nie wstąpisz do nas? – zapytał Antoś, zachęcając
kolegę do wejścia na grzędę. – Może jeszcze ktoś się
pojawi.
Przez
następne pół godziny jakoś nikt nie chciał przechodzić obok nas. Nie mieliśmy o
czym rozmawiać. Romek zaproponował policzenie baranów, takich jak my, ale Antek wybił mu je z głowy,
miał przy sobie szmaciany młotek.
– Będziesz liczył jak pójdziesz spać. Teraz opowiedz jakiś dowcip.
Chłopaki nie znali dowcipów. Wtedy zaproponował, żeby pogadali o jesiennej orce albo o
wybiyrkach czyli wykopkach.
Osądziliśmy, że strasznie tu mały ruch pieszy. Zresztą powietrzny
również.
– Myśleliśmy, że staniemy się słynni, na takim widoku jesteśmy –
powiedział Liw – a tu takie niepowodzenie.
Mimo tego
bezmiaru statyczności, zdarzało się kiedyś, dawniej, że przez wieś przejechało
auto, przeważnie ciężkie, czyli ciężarowe. Ale to zjawisko występowało raz w
miesiącu, a czasem było tak, jakby jeszcze nie wynaleziono samochodu. Więc w
niedzielę, mimo niedzieli żadne auto nie przejechało przez wieś. Tym razem też nie
przejechało.
Pierwsi
po wojnie byli tu pojazdami na ciężkich kołach czyli w samochodach pancernych
radzieccy żołnierze, dwa lata później ciężki klekot z demobilu przywiózł do ojca Liwiusza
rogożę wyciętą z jeziora Ostrowite. Wyglądał w stanie naładowanym jak jakiś dinozaur
w ciąży albo jak ruchomy stóg słomy.
Uznaliśmy, że trzeba wylądować na ziemi. Zbliżał się wieczór i ludzie
byli zajęci karmieniem trzody i dojeniem krów. Nic się pewnie ciekawego nie
miało już zdarzyć. Nikt nie miał żadnego interesu, aby wybrać się w drugi
koniec wsi, no, może wieczorem, ale tak długo nie chcieliśmy wysiadywać. Dobrze
by było zjeść kolację. Słychać było, że gdzieś, a może u kogoś, to już bardziej
prawdopodobne, kiszki grają marsza, i to siarczystego, nie znaczy, że
zasiarczonego. Pora więc opuścić miejsce ciekawe i przygodowe, pora zająć się
swoim wnętrzem, zgłaszającym zapotrzebowanie na artykuły żywnościowe.
I tak
interesująco spędziliśmy jedno z niedzielnych, letnich popołudni w 19… roku,
osiemnaście kilometrów drogą polną od Gniezna.
Dla nas był to wspaniały dzień, coś się przecież
zdarzyło.
Już w
drodze do domu podbiegł do nas Jacek Drzewiak i powiedział, że za dwa tygodnie
przyjedzie do wsi kino objazdowe. Cieszyliśmy się jak diabli, bo to dopiero
będzie święto świętych ancymonków. Janek zapytał, skąd weźmiemy pieniądze na
kino.
Jak to skąd, od rodziców.
Mieliśmy
też w perspektywie zebranie z sołtysem i ewentualną naukę gry w piłkę nożną.
Sołtys obiecał, a jak sołtys coś powiedział, to tak było. Utworzyliśmy kółko
teatralne i graliśmy przez rok uproszczony „Ożenek” Gogola, tak nam się
strasznie podobał…
W nowym
wieku nikt już nie pamiętał tamtych lat i nikomu nic się nie kojarzyło z
płotami, natomiast można było pograsować w internecie, coś wykombinować i żyć
podwójnie. Byle nie męczyć mózgu. Takich było sporo. Pomysły rozpowszechniały
się drogą kropelkową, a niektóre rodziły się na kamieniu.
Podpalać ani magazynu ani lasu nie wolno, ale
szybko…
Te sprawy są bardzo istotne dla ogółu, bo
ogół chciałby i ładu i składu, ale to nie jest ważne dla trzymających się za
coś mocnego.
Teraz
ogrodzenia budowane są z betonu i żadna przyjemność siedzieć na materiale
dobrze przewodzącym ciepło, bo można łatwo się przeziębić i dostać wilka...