Pan porucznik
1
Przed
wojną służył w armii, znał się na żołnierce, odbył długie szkolenie w zakresie
dowodzenia, mógł więc być wykorzystany w cywilu w pomocniczych służbach
militarnych, mógł służyć młodzieży, prowadzić przysposobienie wojskowe, chociaż
niektórzy mówili, że do tego wojska już nie pasuje. Mógł, ale nie chciał, wolał
uczyć w szkole przedmiotów z zakresu elektrotechniki, jako że posiadał i w tym
zakresie odpowiednie kwalifikacje. Tak więc nie stał się nauczycielem
przysposobienia wojskowego. Natomiast po pewnym czasie namysłu chętnie
opiekował się szkolnym kołem przyjaciół żołnierza. Pracował w szkole przy ulicy
Powstańców i z tą szkołą związał się aż do emerytury, i nie narzekał, był
ceniony i wyróżniany za dobrą pracę pedagogiczną. W wolnym czasie, którego nie
miał za wiele, bo przecież posiadał rodzinę i dbał o nią, szedł z kolegami do
pobliskiej „Delty” na kawę, albo na jedną wódkę, wtedy z matematykiem Henrykiem
Szkutą, albo z Marysią Faskową z ulicy Bieruta na dużą czarną do „Naszej”, bo
pani Maria lubiła powspominać przedwojenne czasy, a Alek też chętnie wracał w
dawne dzieje, zwłaszcza kresowe. Mężczyzna słusznego wzrostu, o twarzy pogodnej
i niebieskich oczach, podkreślających tę pogodę ducha, potrafił wejść w różne
charaktery rzeczywistości i się odpowiednio umeblować, by czerpać z życia to,
co mu potrzebne było do zadowolenia.
2
Dyscyplinę wśród młodzieży utrzymywał nie tylko stanowczością żołnierza,
ale także swoimi własnymi metodami, nie mającymi nic wspólnego z życiem w
koszarach, co na ogół przynosiło dobre rezultaty, ale też było powodem różnych, zabawnych
albo nerwowych sytuacji. Wymieńmy tylko kilka z nich. Uczeń, który się nie
przygotował do lekcji zostawał w szkole i odrabiał zaległości. Nauczyciel miał
czas dla ucznia i jeśli trzeba zostawał w szkole, mając dla siebie zawsze
ciekawe zajęcie, związane z przedmiotem. Wykonywał wówczas pomoce naukowe,
sprawdzał stan techniczny pracowni, wykonywał doświadczenia, które miał
realizować na drugi dzień. Kto jak kto, ale on zawsze był w szkole. Wzór
pracusia. Gdy uczeń uzupełnił braki wiedzy mógł pójść do domu. Jeśli uczeń zachowywał
się głośno na zajęciach, przeszkadzał, a zwrócona uwaga jedna, druga, nie
pomagały, wówczas pan profesor dyktował mu zdanie o należytym zachowaniu w
czasie lekcji i polecał przepisanie tego zdania sto a nawet tysiąc razy – w
najcięższym przypadku. Zdarzali się uczniowie dowcipni. Pewnego razu dwóch
braci, którzy zostali w ten sposób przywołani do porządku, szemrząc najpierw,
że ten czas woleliby przeznaczyć na naukę, a nauczyciel odparł, że na razie im
nie wierzy, że to by uczynili, bo na pewno by go przebumelowali, muszą zdobyć
jego zaufanie, wpadli na zabawny pomysł: Jeden z nich wszystkie strony złożył w
spory zeszyt formatu a cztery, a drugi, jego brat, skleił formaty z powtarzanym
zdaniem w jeden ciąg i powstała taśma kilkumetrowa, którą zwinął w rulon. Swoje
kary oddali w terminie, wywołując w klasie sporo zabawnego zamieszania,
ponieważ nauczyciel polecił pokazanie wyników ich pracy całej klasie. Uczniowie
śmiali się a nauczyciel cieszył się z dowcipu, schował dokumenty do szafy a
potem latami pokazywał koleżankom i kolegom... jak nie należy karać uczniów.
Jeśli uczeń kołysał się na krześle a zdarzało się,
że doprowadzał krzesło do usterki, stosował wymyślną „karę”, której uczniowie
się nie bali. Mianowicie nie mogąc zdyscyplinować uczniów, bo w pewnym wieku i w kilku
klasach stało się to plagą wśród młodzieży, a zwracanie uwagi nie pomagało,
zakupił za własne pieniądze dwie dość duże ryczki-taborety, przeciął na pół i
otrzymał w ten sposób dwa dwunożne stołki. Niesfornym uczniom, niszczącym
szkolne przedmioty do siedzenia, wręczał takie sprzęty odbierając krzesła i
kazał na nich siedzieć. Uczniowie dziwili się nie protestując, a nauczyciel
mówił:
-
Nie dziwcie się, przecież lubicie siedzieć na dwóch nogach, prawda, więc macie,
czego chcieliście. Proszę bardzo. Jak się zdecydujecie sadowić cztery litery na
czterech, to mi powiedzcie, wtedy dam wam krzesła.
W sytuacjach trudnych,
ekstremalnych, próbował stosować samokaranie fizyczne. Polegało to na dwóch sposobach.
Pierwszy, bardzo się uczniom podobający, polegał na tym, że uczeń sam sobie
wybierał karę. Na przykład sprzątał gabinet na zapleczu. W drugim przypadku
sprawa była poważniejsza. Nauczyciel miał przygotowane dwa odcinki przewodu
trójżyłowego giętkiego o długości około pół metra, które leżały na stole
pracownianym na zapleczu. Jeśli doszło do naruszenia dyscypliny w sposób
gorszący, nauczyciel stanowczym głosem wysyłał ucznia na zaplecze i polecał
uczniowi samemu sobie wymierzyć fizycznej nagany, czyli po prostu samemu się
zbić po tyłku. Przy pierwszym wydaniu takiego polecenia uczniowie śmiali się
przez dziesięć minut, a kiedy się uspokoili, nauczyciel powtórzył polecenie i
wysłał ucznia na zaplecze. – Masz się wychłostać po tyłku! Zrozumiano?
Nikt już się nie śmiał.
Przez długą chwilę panowała cisza, oczekiwanie. Po tej ciszy uczeń wrócił
skruszony do klasy i powiedział, że nie umie.
-
A widzisz. Nie umiesz. Ile to rzeczy uczeń nie umie, prawda? To już twoja
sprawa. Masz się ukarać. Proszę wrócić do gabinetu i wymierzyć sobie razy. Znowu
zapanowała cisza. Wtedy nauczyciel wszedł za uczniem i za chwilę było słychać
trzaśnięcie i jęknięcie, jedno, drugie, trzecie. Uczeń wychodził z obwisłą
miną, a młodzież patrzyła na niego z zaciekawieniem. Wszyscy byli pewni, że to
uczynił nauczyciel. Paru oburzonych niewychowawczym zachowaniem pana profesora,
zaczęło nawet głośno szemrać. Wówczas ukarany uczeń wstał i powiedział, że już
wie jak się zbić, ale nie powie, bo to każdy musi sam przejść. Uczniowie
zamilkli niczego nie rozumiejąc.
I w ten sposób narodziła się w szkole
największa tajemnica. Nigdy nikt do samobiczowania się nie przyznał.
Profesor nie wychodził na
zaplecze, ale po chwili nieobecności niesfornego ucznia klasa słyszała razy.
Uczniowie się śmiali. Czasem jednak nauczyciel sam był zaskoczony hałasem.
Wówczas polecał zsunąć uczniowi spodnie, aby stwierdzić, czy jest jakiś,
chociaż maleńki ślad na tyłku. Uczeń natychmiast mówił, że uderzył trzy razy
kablem w poduszkę na krześle, o którą profesor się opierał, gdy pracował na
zapleczu. Wyszło więc szydło z worka i znowu tajemnica jakby legła w gruzach,
lecz na drugi dzień znów ją odbudowano i pozostała tajemnicą. Uczniowie z tego powodu
byli nawet dumni. Dobrze jest gdy w pewnych sytuacjach nikt nic nie wie.
Czasem. A profesor lubił też udawać, że karze.
-
Proszę powiedzieć prawo Ohma – polecał profesor. Kiedy uczeń wypowiedział owo
święte prawo elektryka, pytał, jak je rozumiesz. Wtedy uczeń odpowiadał: -
Normalnie. - Jak to jest normalnie? – pytał
profesor. I to pytanie było najtrudniejsze. - Normalnie to jest tak
zwyczajnie.
- Co to znaczy:
zwyczajnie – nie ustępował nauczyciel. „O Boże – myślał uczeń – uczepił
się jak rzep.”
- Na przykład świeci słońce, właśnie
normalnie.
- Tak? Jak nie przestaniesz udawać, że nie
wiesz o co chodzi, to w dzienniku zaświeci ci dwója. Jasne? Uczeń nie
przytaknął, że jasne, bo jemu jasno nie było. Zaczął mówić: - Ja to rozumiem
tak, że gdy napięcie wzrośnie...
- Chodzi o to jak jest prawidłowo – wtrącił
się profesor. - Nie, jak ty to rozumiesz.
- No, po prostu ze wzrostem
napięcia rośnie natężenie prądu przy stałej oporności.
- No widzisz, no widzisz, co ten prąd z tobą
robi. Działasz prawidłowo. Bardzo dobrze. Siadaj. Trzy plus.
3
Aż doszło do wydarzenia w urzędzie miasta.
Alojzy Wyszka – trzeba
wreszcie ujawnić jego imię i nazwisko – prowadził w pewnych okresach szkolenie
wojskowe pozalekcyjne. Za to mu płacono w miejskim zarządzie. Nie były to
wielkie pieniądze, ale zawsze. Na papierosy, których Alek nie palił, by
starczyło. Otrzymał też już kilka różnych odznak i doczekał się złotej odznaki
„zasłużony działacz...”. Nic sobie z tego nie robił, przynajmniej zewnętrznie
nie pokazywał stanu odznakowego ducha, ale jak trzeba, szedł gdzie powiedzieli,
aby poszedł i doceniono jego zaangażowanie. Uważał jednak aby za bardzo nie
przylegać do panujących porządków. Jako nauczyciel powinien uczyć, nauczyć i
być zdyscyplinowany, i on taki był. Widać, że wojsko go wychowało należycie.
Nie politykował, trzymał się z daleka od gadania o niczym. I tego akurat
polityczni działacze nie chcieli zrozumieć. Nie ja muszę się tym martwić –
mówił Alek.
Jedna tylko przygoda, która
była humorystycznym bąblem, bolała go naprawdę.
Zdarzyło
się to w roku, gdy ukończono już adaptację do potrzeb sądu czwartego piętra
budynku Prezydium Miejskiej Rady Narodowej, powstałego w 1874 roku. Poprzedni
gmach sądu, naprzeciw kawiarni „Delta” i urzędu miasta rozebrano w latach
sześćdziesiątych XX w., a sąd musiał gdzieś urzędować. W latach 1958 i dalszych
trwały roboty remontowe i adaptacyjne. Powiększono otwory okienne i wstawiono
nowe okna, wyrównano ściany wysokiego strychu i doprowadzono wodę oraz prąd
elektryczny. Wypchnięto więc sąd na czwarty sztok dawnego magistratu, co sądowi
się nie podobało.
Potrzeby
lokalowe w mieście w ogóle były duże i się spieszono, chociaż z różnymi
skutkami. Mówiono, że jak tak dalej pójdzie, to miasto będzie wkrótce liczyć
175 tysięcy mieszkańców, razem z wulcokami, ale nie szkodzi.
Siła tkwi w ludziach i przemyśle. Już w trakcie robót wykończeniowych na
czwartym piętrze, niektóre referaty i mniej ważne działy społeczne,
organizacyjne czy organizacje, zostały umieszczone właśnie pod samym dachem.
Tam też urzędował zarząd miejski organizacji, która Wyszkę czarowała i on dał
się złapać.
Alek
Wyszka udał się owego dnia na to czwarte piętro po pieniądze, które mu
sekretarz obiecał wypłacić. Była duża przerwa jesiennego, ciepłego dnia. Alek z
wyraźnie świecącą głową w szkole, ale na ulicy pod kapeluszem o szerokim
rondzie, w rozpiętej marynarce, ale pod krawatem, w dobrym nastroju, szybkim
krokiem udał się do tej ważnej instytucji. Wówczas jeszcze wchodziło się do
środka od strony ulicy Jagiellońskiej, gdzie budynek się załamuje. Wbiegł niemal
na czwarte piętro, bowiem nie zamierzał się spóźnić na lekcje, a półbieg nie spowodował u niego
zadyszki, bo Alek lubił szybko chodzić i miał dobrą kondycję. Korytarz był
pusty. Odchylił otwarte drzwi i pierwsze co go zaskoczyło, to szeroka deska,
leżąca na dwóch drewnianych prętach, wyznaczająca dojście do biurka sekretarza.
Poza deską trwały roboty wykończeniowe podłogi. Przeszedł do biurka jak po
pomoście, przywitał się, wymienił z sekretarzem kilka zdań i usiadł przy
biurku. Po wypłaceniu pieniędzy i podpisaniu wypłaty, wstał żeby się pożegnać.
Podał rękę i jeszcze wszystko było w porządku, jednak gdy sięgnął po kapelusz,
do tej pory spoczywający na jego kolanach, ten jakby poczuł swobodę i dziwnie
się zsunął na szeroką deskę, ustawiając się na niej jak koło, i jako koło
zaczął się toczyć po desce w kierunku otwartych drzwi.
Można rzec: rozpoczęła się akcja domino. Oto jak
niezauważalne drobiazgi wyrastają na problemy i kłopoty. Alek schylił się żeby
go chwycić i jakoś dziwnie lekko się potknął, w rezultacie musiał przyspieszyć
kroku, aby się nie przewrócić. Wtedy deska podskoczyła za nim, a on nabrał
rozpędu, i tak biegnąc, chwytając kapelusz, wypadł na korytarz, tam biegł dalej
na półpiętro, szybko schodami w dół... Sekretarz miał zamiar rozszerzyć
radośnie usta, ale się zamknął, bo Alek zniknął za drzwiami. Naprzeciw po
schodach szedł do sądu milicjant z owczarkiem w kagańcu. Pies widząc
spłoszonego, spieszącego się mężczyznę zgłupiał, szarpnął smycz milicjanta i
się rzucił na Alka. Widać miał braki w wyszkoleniu.
Dziewczyna przechodząc tuż obok zapiszczała ze
śmiechu. Widocznie rozweseliło ją to wydarzenie. Pan profesor przeraził się tak
bardzo, że zamiast być cicho, zaczął krzyczeć na milicjanta, dlaczego psa nie
trzyma, co on sobie myśli, on Alojzy Wyszka jeszcze dostanie ataku serca! Jak
szkolicie psy! Milicjant chyba powiedział „przepraszam” i chwycił krócej
owczarka, ale gdy Alek nadal się rozdzierał, przedstawiciel władzy się
zdenerwował i powiedział, że jeżeli pies się na niego rzucił, to on jest
podejrzany, nie wiadomo czy nie jest przestępcą, dlatego sprawę trzeba zbadać i
on go bierze na komisariat! Czyż to nie jest śmieszne? Naprawdę można by pójść
z tym do kabaretu, tyle, że z kabaretami było jeszcze słabo. - Panie, pan chyba
zwariował! – krzyczał Alek. – Ja zaraz mam lekcje. Jak pan może takie głupstwa
wygadywać! To się jeszcze okaże! – krzyczał milicjant. Nie będziecie bezkarnie
obrażać władzy ludowej. – Nikogo nie obrażam. Nie widzi pan, że jestem zdenerwowany?
– A ja nie jestem zdenerwowany? A dlaczego pan tak szybko biegł, jakby przed
kimś uciekał?
- Bo mi
kapelusz wypadł i musiałem gonić.
- Ale to jest
śmieszne! - rzekł milicjant szarpiąc psa, żeby się czasem nie rzucił ponownie
na pana profesora. – Kapelusz mu uciekł! Proszę za mną! – rozkazał. – Proszę
pana, proszę nie robić mi tej przykrości! – spuścił z tonu Wyszka. Ja muszę
zaraz być na zajęciach lekcyjnych. Młodzież czeka. Co ja powiem dyrektorowi? –
Prawdę. Prawdę – powiedział milicjant. – Ale najpierw pogadamy na posterunku. -
Dyrektor nie uwierzy. Przecież nie będę gadał, że milicjant mnie zabrał na
komisariat z powodu tego, że mi kapelusz spadł z kolan. Uśmieje się. Nikt
kapelusza nie nosi na kolanach. A potem ochrzani, że z niego żartuję. Nie,
proszę pana. – To już pańska troska. Ja pana zabieram do wyjaśnienia. – Ja
chyba przez pana zwariuję. – Niech pan nie będzie taki... – Jaki? No, jaki?
Może tuman, co? Już ja wam pokażę! – Chciałem powiedzieć, aby pan był mniej służbowy.
– Mniej? A może zamierzacie wręczyć mi łapówkę? - Jeszcze tego by brakowało! –
oburzył się Wyszka.
4
Wyszli z
budynku. – Ja pracuję w tej szkole – Alek wskazał na stary budynek z czerwonej
cegły, w którym przed II wojną było gimnazjum klasyczne a w czasie okupacji
arbeitsampt. Milicjant jakby nie usłyszał. – Zaraz będziemy na komisariacie, to
na Sobieskiego. Wyjaśnimy i pójdzie pan do domu. Alkowi było ogromnie wstyd.
Młodzież już weszła z podwórka do klas, skończyła się przerwa, na całe
szczęście, ale i tak było mu przykro przechodzić z milicjantem obok szkoły,
wszyscy wiedzą, że on powinien być na lekcjach, a niech ktoś spojrzy przez okno
i co wtedy. Zobaczy, że profesor został aresztowany, chociaż on tylko szedł z
milicjantem. On, Wyszka zamiast wejść do szkoły, przechodzi obok niej. Alek
odwrócił głowę w stronę pralni chemicznej i udawał, że on to nie on.
Już w II
komisariacie milicjant dyżurny powiedział do milicjanta z psem. – Co tu robisz, przecież
miałeś iść szukać śladów z... – Tak, ale miałem taką przygodę, że muszę napisać
raport. – Zostaw to mnie. A o co chodzi? – dyżurny spojrzał na Wyszkę,
rozpoznał go bo miał syna w tej szkole, powiedział mu „dzień dobry” i otworzył
wewnętrzne drzwi komisariatu. – Słuchaj, Marek, ty chyba coś tu namieszałeś.
Kogo tu przyprowadziłeś? Przecież to jest profesor ze szkoły na ulicy
Powstańców. – Profesor nie profesor, a sprawę trzeba wyjaśnić.
- Daj spokój.
Nie wierzę, żeby chodziło o cokolwiek poważnego.
- Bo nic nie
wiesz.
- Nie rób
hecy. Zwolnij człowieka, napisz raport i przedłóż mi go, na pewno wszystko
będzie dobrze. Przecież nie będziesz przesłuchiwał nauczyciela, który...
Wyszka powiedział: - Proszę mnie zwolnić, wszystko
wyjaśnię później, teraz chciałbym pójść na lekcje. Milicjant, okazało się, że
ma na imię Marek, zmiękł, uspokoił się i zwolnił Alka.
Alek
podziękował i głośno westchnąwszy wybiegł z komisariatu. Do początku posesji
szkoły biegł, a potem szedł wolno dysząc. Gdy już był w środku budynku znów
przyspieszył kroku i dotarł na drugie piętro... a pod drzwiami sali 27 stał pan
dyrektor Antoni. – Kolego, co się stało? Gdzie wy wychodzicie w czasie przerwy?
Do miasta? Nie czekając na usprawiedliwienie nauczyciela, mówił dalej: - Dziwię
się wam, taki doświadczony nauczyciel, ba, zasłużony i się spóźnia na lekcje, i
to w środku dnia. To już zakrawa na... Na co? Co chciał powiedzieć pan dyrektor
Antoni? Jego zastępcy Franciszek Aertz i Zygmunt Krzywda też czasem chodzili po
piętrach i sprawdzali czy odbywają się lekcje, ale nie tak często, jak to robił
pan dyrektor Antoni. Nie byli tacy służbowi, bardziej tolerancyjni. Uczący
stanowili kadrę zdyscyplinowaną i tego rodzaju przypadki zdarzały się bardzo
rzadko. Pan dyrektor Antoni potrafił być nieustępliwy w stosunku do każdego,
bez względu na zasługi i autorytet. Wymagał, chociaż dawał też duże marchewki.
Alek Wyszka już chciał mu powiedzieć, że to z powodu milicjanta, jednak w porę
się powstrzymał. I tak stało się bardzo dobrze. Pan dyrektor nie dociekał przyczyny
tego spóźnienia. I całe szczęście, bo gdyby było inaczej, to może by sam sobie
zepsuł opinię, opowiadając o przygodzie. Pan dyrektor w pewnym momencie
odwrócił się na pięcie i odszedł.
5
Alek
Wyszka nigdy żadnego wezwania z milicji nie dostał.
Pieniądze, które otrzymał za przeprowadzone
szkolenie jeszcze tego samego dnia przepił z kolegami w restauracji „Pod
Dzwonem”, żeby mu nie obciążały sumienia. Zaprosił fizyka Michała Kanika, matematyka
Leona Szkutę, nauczyciela zawodu Zbigniewa Mosura, matematyka Jan Schelenza,
wicedyrektora Franciszka Aertza i technologa Bernarda Bieńka, potem dołączył do
nich ekonomista Jan Graczyk z Lipin. Kelnerka widząc gromadę mężczyzn,
swobodnie rozmawiających i spodziewając się kilku napiwków, szybko zjawiła się
przy panach. Trochę się jednak zawiodła. Pieniędzy starczyło na setkę dla
każdego i kawę. Wszyscy oni dziwili się z jakiej to okazji Alek stawia.
Sprawdzali, czy może ma urodziny, albo imieniny, ale nie, to nie było to, ani
jedno ani drugie. Nie powiedział i był zadowolony, że potrafił się powstrzymać
od zwierzania. Żeby na tym nie skończyć, zrobili ściepkę na jeszcze jedną setkę
i postawili kropkę nad i.
- Tyle tu nas,
że ktoś może pomyśleć, że tworzymy jakąś konspirację albo że oblewamy czyjąś
skórę – mówił Jan Graczyk.
Kiedy po
tym doświadczeniu wrócił do młodzieży, jakby coś się w Wyszce zmieniło,
przestawiło. Nie wiadomo dokładnie co.
W każdym
razie zrezygnował z samokarania uczniów, zlikwidował dwa przewody elektryczne,
zwane też samobijami, nie zadawał zdań albo wzorów do wielokrotnego
przepisywania i stał się bardziej wyrozumiały, natomiast nadal był nieustępliwy
w dyscyplinie na lekcjach i trzymał na zapleczu połówki dwóch ryczek, czyli
razem cztery stołki dwunożne.
Kiedyś powiedział do siebie: „Oj, Alek, widać
wyraźnie, że się starzejesz. Łagodniejesz i pewnie gdybyś był wilkiem, to być
zginął z głodu. Ale to nie szkodzi, wszyscy się
starzeją”, a pełniąc dyżur nauczycielski na korytarzu w czasie przerwy,
zatrzymywał się przed ścianą z dyplomami za osiągnięcia sportowe młodzieży i
swoich członków za dobre wyniki w strzelectwie, czy na spartakiadach przysposobienia
wojskowego, zamyślał się i odlatywał w minione lata.
Pracując
w szkole w niepełnym wymiarze, również czasem przystawał przed tą ścianą,
ponieważ szczególnie jeden z dyplomów przypominał mu o wydarzeniu z kapeluszem
i nadgorliwym psem.
Po paru
latach opowiedział o tym zdarzeniu swojemu młodszemu koledze, który też był
nauczycielem przedmiotów z zakresu elektrotechniki; obrócił to w śmieszną
historię, więcej się sam śmiejąc z niej niż jego młodszy kolega. Okazuje się,
że to, co jest śmieszne dla jednego, dla drugiego może być dramatem. Że to, co
było śmieszne kiedyś, po latach staje się zwykłą historią. Albo to, co było bolesne,
obróciło się w żart, wywołując konwulsyjny śmiech. Młodszy kolega wysłuchał
opowieści życzliwie, z uśmiechem na swojej młodości, ale nie wykazał wielkiego
zainteresowania i nie dziwił się, nie skomentował opowiadania. Zadzwonił
dzwonek na lekcje i obaj poszli do swoich zajęć.
2004
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz