sobota, 21 września 2019

Pan porucznik


 
 
Pan porucznik

 1

     Przed wojną służył w armii, znał się na żołnierce, odbył długie szkolenie w zakresie dowodzenia, mógł więc być wykorzystany       w cywilu w pomocniczych służbach militarnych, mógł służyć młodzieży, prowadzić przysposobienie wojskowe, chociaż niektórzy mówili, że do tego wojska już nie pasuje. Mógł, ale nie chciał, wolał uczyć w szkole przedmiotów z zakresu elektrotechniki, jako że posiadał i w tym zakresie odpowiednie kwalifikacje. Tak więc nie stał się nauczycielem przysposobienia wojskowego. Natomiast po pewnym czasie namysłu chętnie opiekował się szkolnym kołem przyjaciół żołnierza. Pracował w szkole przy ulicy Powstańców i z tą szkołą związał się aż do emerytury, i nie narzekał, był ceniony i wyróżniany za dobrą pracę pedagogiczną. W wolnym czasie, którego nie miał za wiele, bo przecież posiadał rodzinę i dbał o nią, szedł z kolegami do pobliskiej „Delty” na kawę, albo na jedną wódkę, wtedy z matematykiem Henrykiem Szkutą, albo z Marysią Faskową z ulicy Bieruta na dużą czarną do „Naszej”, bo pani Maria lubiła powspominać przedwojenne czasy, a Alek też chętnie wracał w dawne dzieje, zwłaszcza kresowe. Mężczyzna słusznego wzrostu, o twarzy pogodnej i niebieskich oczach, podkreślających tę pogodę ducha, potrafił wejść w różne charaktery rzeczywistości i się odpowiednio umeblować, by czerpać z życia to, co mu potrzebne było do zadowolenia.
2
   Dyscyplinę wśród młodzieży utrzymywał nie tylko stanowczością żołnierza, ale także swoimi własnymi metodami, nie mającymi nic wspólnego z życiem w koszarach, co na ogół przynosiło dobre rezultaty, ale też było powodem różnych, zabawnych albo nerwowych sytuacji. Wymieńmy tylko kilka z nich. Uczeń, który się nie przygotował do lekcji zostawał w szkole i odrabiał zaległości. Nauczyciel miał czas dla ucznia i jeśli trzeba zostawał w szkole, mając dla siebie zawsze ciekawe zajęcie, związane z przedmiotem. Wykonywał wówczas pomoce naukowe, sprawdzał stan techniczny pracowni, wykonywał doświadczenia, które miał realizować na drugi dzień. Kto jak kto, ale on zawsze był w szkole. Wzór pracusia. Gdy uczeń uzupełnił braki wiedzy mógł pójść do domu. Jeśli uczeń zachowywał się głośno na zajęciach, przeszkadzał, a zwrócona uwaga jedna, druga, nie pomagały, wówczas pan profesor dyktował mu zdanie o należytym zachowaniu w czasie lekcji i polecał przepisanie tego zdania sto a nawet tysiąc razy – w najcięższym przypadku. Zdarzali się uczniowie dowcipni. Pewnego razu dwóch braci, którzy zostali w ten sposób przywołani do porządku, szemrząc najpierw, że ten czas woleliby przeznaczyć na naukę, a nauczyciel odparł, że na razie im nie wierzy, że to by uczynili, bo na pewno by go przebumelowali, muszą zdobyć jego zaufanie, wpadli na zabawny pomysł: Jeden z nich wszystkie strony złożył w spory zeszyt formatu a cztery, a drugi, jego brat, skleił formaty z powtarzanym zdaniem w jeden ciąg i powstała taśma kilkumetrowa, którą zwinął w rulon. Swoje kary oddali w terminie, wywołując w klasie sporo zabawnego zamieszania, ponieważ nauczyciel polecił pokazanie wyników ich pracy całej klasie. Uczniowie śmiali się a nauczyciel cieszył się z dowcipu, schował dokumenty do szafy a potem latami pokazywał koleżankom i kolegom... jak nie należy karać uczniów.
Jeśli uczeń kołysał się na krześle a zdarzało się, że doprowadzał krzesło do usterki, stosował wymyślną „karę”, której uczniowie się nie bali. Mianowicie nie mogąc zdyscyplinować uczniów, bo w pewnym wieku i w kilku klasach stało się to plagą wśród młodzieży, a zwracanie uwagi nie pomagało, zakupił za własne pieniądze dwie dość duże ryczki-taborety, przeciął na pół i otrzymał w ten sposób dwa dwunożne stołki. Niesfornym uczniom, niszczącym szkolne przedmioty do siedzenia, wręczał takie sprzęty odbierając krzesła i kazał na nich siedzieć. Uczniowie dziwili się nie protestując, a nauczyciel mówił:
   - Nie dziwcie się, przecież lubicie siedzieć na dwóch nogach, prawda, więc macie, czego chcieliście. Proszę bardzo. Jak się zdecydujecie sadowić cztery litery na czterech, to mi powiedzcie, wtedy dam wam krzesła.
  W sytuacjach trudnych, ekstremalnych, próbował stosować samokaranie fizyczne. Polegało to na dwóch sposobach. Pierwszy, bardzo się uczniom podobający, polegał na tym, że uczeń sam sobie wybierał karę. Na przykład sprzątał gabinet na zapleczu. W drugim przypadku sprawa była poważniejsza. Nauczyciel miał przygotowane dwa odcinki przewodu trójżyłowego giętkiego o długości około pół metra, które leżały na stole pracownianym na zapleczu. Jeśli doszło do naruszenia dyscypliny w sposób gorszący, nauczyciel stanowczym głosem wysyłał ucznia na zaplecze i polecał uczniowi samemu sobie wymierzyć fizycznej nagany, czyli po prostu samemu się zbić po tyłku. Przy pierwszym wydaniu takiego polecenia uczniowie śmiali się przez dziesięć minut, a kiedy się uspokoili, nauczyciel powtórzył polecenie i wysłał ucznia na zaplecze. – Masz się wychłostać po tyłku! Zrozumiano?
Nikt już się nie śmiał. Przez długą chwilę panowała cisza, oczekiwanie. Po tej ciszy uczeń wrócił skruszony do klasy i powiedział, że nie umie.
      - A widzisz. Nie umiesz. Ile to rzeczy uczeń nie umie, prawda? To już twoja sprawa. Masz się ukarać. Proszę wrócić do gabinetu   i wymierzyć sobie razy. Znowu zapanowała cisza. Wtedy nauczyciel wszedł za uczniem i za chwilę było słychać trzaśnięcie i jęknięcie, jedno, drugie, trzecie. Uczeń wychodził z obwisłą miną, a młodzież patrzyła na niego z zaciekawieniem. Wszyscy byli pewni, że to uczynił nauczyciel. Paru oburzonych niewychowawczym zachowaniem pana profesora, zaczęło nawet głośno szemrać. Wówczas ukarany uczeń wstał i powiedział, że już wie jak się zbić, ale nie powie, bo to każdy musi sam przejść. Uczniowie zamilkli niczego nie rozumiejąc.
     I w ten sposób narodziła się w szkole największa tajemnica. Nigdy nikt do samobiczowania się nie przyznał. 
Profesor nie wychodził na zaplecze, ale po chwili nieobecności niesfornego ucznia klasa słyszała razy. Uczniowie się śmiali. Czasem jednak nauczyciel sam był zaskoczony hałasem. Wówczas polecał zsunąć uczniowi spodnie, aby stwierdzić, czy jest jakiś, chociaż maleńki ślad na tyłku. Uczeń natychmiast mówił, że uderzył trzy razy kablem w poduszkę na krześle, o którą profesor się opierał, gdy pracował na zapleczu. Wyszło więc szydło z worka i znowu tajemnica jakby legła w gruzach, lecz na drugi dzień znów ją odbudowano i pozostała tajemnicą. Uczniowie z tego powodu byli nawet dumni. Dobrze jest gdy w pewnych sytuacjach nikt nic nie wie. Czasem. A profesor lubił też udawać, że karze.  
     - Proszę powiedzieć prawo Ohma – polecał profesor. Kiedy uczeń wypowiedział owo święte prawo elektryka, pytał, jak je rozumiesz. Wtedy uczeń odpowiadał: - Normalnie. - Jak to jest normalnie? –  pytał profesor. I to pytanie było najtrudniejsze. - Normalnie to jest tak zwyczajnie.
     - Co to znaczy: zwyczajnie – nie ustępował nauczyciel.             „O Boże – myślał uczeń – uczepił się jak rzep.”
    - Na przykład świeci słońce, właśnie normalnie.
   - Tak? Jak nie przestaniesz udawać, że nie wiesz o co chodzi, to w dzienniku zaświeci ci dwója. Jasne? Uczeń nie przytaknął, że jasne, bo jemu jasno nie było. Zaczął mówić: - Ja to rozumiem tak, że gdy napięcie wzrośnie...
   - Chodzi o to jak jest prawidłowo – wtrącił się profesor. - Nie, jak ty to rozumiesz.
  - No, po prostu ze wzrostem napięcia rośnie natężenie prądu przy stałej oporności.
 - No widzisz, no widzisz, co ten prąd z tobą robi. Działasz prawidłowo. Bardzo dobrze. Siadaj. Trzy plus.
3
     Aż doszło do wydarzenia w urzędzie miasta.
Alojzy Wyszka – trzeba wreszcie ujawnić jego imię i nazwisko – prowadził w pewnych okresach szkolenie wojskowe pozalekcyjne. Za to mu płacono w miejskim zarządzie. Nie były to wielkie pieniądze, ale zawsze. Na papierosy, których Alek nie palił, by starczyło. Otrzymał też już kilka różnych odznak i doczekał się złotej odznaki „zasłużony działacz...”. Nic sobie z tego nie robił, przynajmniej zewnętrznie nie pokazywał stanu odznakowego ducha, ale jak trzeba, szedł gdzie powiedzieli, aby poszedł i doceniono jego zaangażowanie. Uważał jednak aby za bardzo nie przylegać do panujących porządków. Jako nauczyciel powinien uczyć, nauczyć i być zdyscyplinowany, i on taki był. Widać, że wojsko go wychowało należycie. Nie politykował, trzymał się z daleka od gadania o niczym. I tego akurat polityczni działacze nie chcieli zrozumieć. Nie ja muszę się tym martwić – mówił Alek.
Jedna tylko przygoda, która była humorystycznym bąblem, bolała go naprawdę.
      Zdarzyło się to w roku, gdy ukończono już adaptację do potrzeb sądu czwartego piętra budynku Prezydium Miejskiej Rady Narodowej, powstałego w 1874 roku. Poprzedni gmach sądu, naprzeciw kawiarni „Delta” i urzędu miasta rozebrano w latach sześćdziesiątych XX w., a sąd musiał gdzieś urzędować. W latach 1958 i dalszych trwały roboty remontowe i adaptacyjne. Powiększono otwory okienne i wstawiono nowe okna, wyrównano ściany wysokiego strychu i doprowadzono wodę oraz prąd elektryczny. Wypchnięto więc sąd na czwarty sztok dawnego magistratu, co sądowi się nie podobało.
     Potrzeby lokalowe w mieście w ogóle były duże i się spieszono, chociaż z różnymi skutkami. Mówiono, że jak tak dalej pójdzie, to miasto będzie wkrótce liczyć 175 tysięcy mieszkańców, razem z wulcokami, ale nie szkodzi. Siła tkwi w ludziach i przemyśle. Już w trakcie robót wykończeniowych na czwartym piętrze, niektóre referaty i mniej ważne działy społeczne, organizacyjne czy organizacje, zostały umieszczone właśnie pod samym dachem. Tam też urzędował zarząd miejski organizacji, która Wyszkę czarowała i on dał się złapać.
  Alek Wyszka udał się owego dnia na to czwarte piętro po pieniądze, które mu sekretarz obiecał wypłacić. Była duża przerwa jesiennego, ciepłego dnia. Alek z wyraźnie świecącą głową w szkole, ale na ulicy pod kapeluszem o szerokim rondzie, w rozpiętej marynarce, ale pod krawatem, w dobrym nastroju, szybkim krokiem udał się do tej ważnej instytucji. Wówczas jeszcze wchodziło się do środka od strony ulicy Jagiellońskiej, gdzie budynek się załamuje. Wbiegł niemal na czwarte piętro, bowiem nie zamierzał się spóźnić na lekcje, a półbieg nie spowodował u niego zadyszki, bo Alek lubił szybko chodzić i miał dobrą kondycję. Korytarz był pusty. Odchylił otwarte drzwi i pierwsze co go zaskoczyło, to szeroka deska, leżąca na dwóch drewnianych prętach, wyznaczająca dojście do biurka sekretarza. Poza deską trwały roboty wykończeniowe podłogi. Przeszedł do biurka jak po pomoście, przywitał się, wymienił z sekretarzem kilka zdań i usiadł przy biurku. Po wypłaceniu pieniędzy i podpisaniu wypłaty, wstał żeby się pożegnać. Podał rękę i jeszcze wszystko było w porządku, jednak gdy sięgnął po kapelusz, do tej pory spoczywający na jego kolanach, ten jakby poczuł swobodę i dziwnie się zsunął na szeroką deskę, ustawiając się na niej jak koło, i jako koło zaczął się toczyć po desce w kierunku otwartych drzwi.
Można rzec: rozpoczęła się akcja domino. Oto jak niezauważalne drobiazgi wyrastają na problemy i kłopoty. Alek schylił się żeby go chwycić i jakoś dziwnie lekko się potknął, w rezultacie musiał przyspieszyć kroku, aby się nie przewrócić. Wtedy deska podskoczyła za nim, a on nabrał rozpędu, i tak biegnąc, chwytając kapelusz, wypadł na korytarz, tam biegł dalej na półpiętro, szybko schodami w dół... Sekretarz miał zamiar rozszerzyć radośnie usta, ale się zamknął, bo Alek zniknął za drzwiami. Naprzeciw po schodach szedł do sądu milicjant z owczarkiem w kagańcu. Pies widząc spłoszonego, spieszącego się mężczyznę zgłupiał, szarpnął smycz milicjanta i się rzucił na Alka. Widać miał braki w wyszkoleniu.
Dziewczyna przechodząc tuż obok zapiszczała ze śmiechu. Widocznie rozweseliło ją to wydarzenie. Pan profesor przeraził się tak bardzo, że zamiast być cicho, zaczął krzyczeć na milicjanta, dlaczego psa nie trzyma, co on sobie myśli, on Alojzy Wyszka jeszcze dostanie ataku serca! Jak szkolicie psy! Milicjant chyba powiedział „przepraszam” i chwycił krócej owczarka, ale gdy Alek nadal się rozdzierał, przedstawiciel władzy się zdenerwował i powiedział, że jeżeli pies się na niego rzucił, to on jest podejrzany, nie wiadomo czy nie jest przestępcą, dlatego sprawę trzeba zbadać i on go bierze na komisariat! Czyż to nie jest śmieszne? Naprawdę można by pójść z tym do kabaretu, tyle, że z kabaretami było jeszcze słabo. - Panie, pan chyba zwariował! – krzyczał Alek. – Ja zaraz mam lekcje. Jak pan może takie głupstwa wygadywać! To się jeszcze okaże! – krzyczał milicjant. Nie będziecie bezkarnie obrażać władzy ludowej. – Nikogo nie obrażam. Nie widzi pan, że jestem zdenerwowany? – A ja nie jestem zdenerwowany? A dlaczego pan tak szybko biegł, jakby przed kimś uciekał?
     - Bo mi kapelusz wypadł i musiałem gonić.
   - Ale to jest śmieszne! - rzekł milicjant szarpiąc psa, żeby się czasem nie rzucił ponownie na pana profesora. – Kapelusz mu uciekł! Proszę za mną! – rozkazał. – Proszę pana, proszę nie robić mi tej przykrości! – spuścił z tonu Wyszka. Ja muszę zaraz być na zajęciach lekcyjnych. Młodzież czeka. Co ja powiem dyrektorowi? – Prawdę. Prawdę – powiedział milicjant. – Ale najpierw pogadamy na posterunku. - Dyrektor nie uwierzy. Przecież nie będę gadał, że milicjant mnie zabrał na komisariat z powodu tego, że mi kapelusz spadł z kolan. Uśmieje się. Nikt kapelusza nie nosi na kolanach. A potem ochrzani, że z niego żartuję. Nie, proszę pana. – To już pańska troska. Ja pana zabieram do wyjaśnienia. – Ja chyba przez pana zwariuję. – Niech pan nie będzie taki... – Jaki? No, jaki? Może tuman, co? Już ja wam pokażę! – Chciałem powiedzieć, aby pan był mniej służbowy. – Mniej? A może zamierzacie wręczyć mi łapówkę? - Jeszcze tego by brakowało! – oburzył się Wyszka.
4
     Wyszli z budynku. – Ja pracuję w tej szkole – Alek wskazał na stary budynek z czerwonej cegły, w którym przed II wojną było gimnazjum klasyczne a w czasie okupacji arbeitsampt. Milicjant jakby nie usłyszał. – Zaraz będziemy na komisariacie, to na Sobieskiego. Wyjaśnimy i pójdzie pan do domu. Alkowi było ogromnie wstyd. Młodzież już weszła z podwórka do klas, skończyła się przerwa, na całe szczęście, ale i tak było mu przykro przechodzić z milicjantem obok szkoły, wszyscy wiedzą, że on powinien być na lekcjach, a niech ktoś spojrzy przez okno i co wtedy. Zobaczy, że profesor został aresztowany, chociaż on tylko szedł z milicjantem. On, Wyszka zamiast wejść do szkoły, przechodzi obok niej. Alek odwrócił głowę w stronę pralni chemicznej i udawał, że on to nie on.
    Już w II komisariacie milicjant dyżurny powiedział do milicjanta  z psem. – Co tu robisz, przecież miałeś iść szukać śladów z... – Tak, ale miałem taką przygodę, że muszę napisać raport. – Zostaw to mnie. A o co chodzi? – dyżurny spojrzał na Wyszkę, rozpoznał go bo miał syna w tej szkole, powiedział mu „dzień dobry” i otworzył wewnętrzne drzwi komisariatu. – Słuchaj, Marek, ty chyba coś tu namieszałeś. Kogo tu przyprowadziłeś? Przecież to jest profesor ze szkoły na ulicy Powstańców. – Profesor nie profesor, a sprawę trzeba wyjaśnić.
     - Daj spokój. Nie wierzę, żeby chodziło o cokolwiek poważnego.
     - Bo nic nie wiesz.
    - Nie rób hecy. Zwolnij człowieka, napisz raport i przedłóż mi go, na pewno wszystko będzie dobrze. Przecież nie będziesz przesłuchiwał nauczyciela, który...
Wyszka powiedział: - Proszę mnie zwolnić, wszystko wyjaśnię później, teraz chciałbym pójść na lekcje. Milicjant, okazało się, że ma na imię Marek, zmiękł, uspokoił się i zwolnił Alka.
     Alek podziękował i głośno westchnąwszy wybiegł z komisariatu. Do początku posesji szkoły biegł, a potem szedł wolno dysząc. Gdy już był w środku budynku znów przyspieszył kroku i dotarł na drugie piętro... a pod drzwiami sali 27 stał pan dyrektor Antoni. – Kolego, co się stało? Gdzie wy wychodzicie w czasie przerwy? Do miasta? Nie czekając na usprawiedliwienie nauczyciela, mówił dalej: - Dziwię się wam, taki doświadczony nauczyciel, ba, zasłużony i się spóźnia na lekcje, i to w środku dnia. To już zakrawa na... Na co? Co chciał powiedzieć pan dyrektor Antoni? Jego zastępcy Franciszek Aertz i Zygmunt Krzywda też czasem chodzili po piętrach i sprawdzali czy odbywają się lekcje, ale nie tak często, jak to robił pan dyrektor Antoni. Nie byli tacy służbowi, bardziej tolerancyjni. Uczący stanowili kadrę zdyscyplinowaną i tego rodzaju przypadki zdarzały się bardzo rzadko. Pan dyrektor Antoni potrafił być nieustępliwy w stosunku do każdego, bez względu na zasługi i autorytet. Wymagał, chociaż dawał też duże marchewki. Alek Wyszka już chciał mu powiedzieć, że to z powodu milicjanta, jednak w porę się powstrzymał. I tak stało się bardzo dobrze. Pan dyrektor nie dociekał przyczyny tego spóźnienia. I całe szczęście, bo gdyby było inaczej, to może by sam sobie zepsuł opinię, opowiadając o przygodzie. Pan dyrektor w pewnym momencie odwrócił się na pięcie i odszedł.
5
     Alek Wyszka nigdy żadnego wezwania z milicji nie dostał.
Pieniądze, które otrzymał za przeprowadzone szkolenie jeszcze tego samego dnia przepił z kolegami w restauracji „Pod Dzwonem”, żeby mu nie obciążały sumienia. Zaprosił fizyka Michała Kanika, matematyka Leona Szkutę, nauczyciela zawodu Zbigniewa Mosura, matematyka Jan Schelenza, wicedyrektora Franciszka Aertza i technologa Bernarda Bieńka, potem dołączył do nich ekonomista Jan Graczyk z Lipin. Kelnerka widząc gromadę mężczyzn, swobodnie rozmawiających i spodziewając się kilku napiwków, szybko zjawiła się przy panach. Trochę się jednak zawiodła. Pieniędzy starczyło na setkę dla każdego i kawę. Wszyscy oni dziwili się z jakiej to okazji Alek stawia. Sprawdzali, czy może ma urodziny, albo imieniny, ale nie, to nie było to, ani jedno ani drugie. Nie powiedział i był zadowolony, że potrafił się powstrzymać od zwierzania. Żeby na tym nie skończyć, zrobili ściepkę na jeszcze jedną setkę i postawili kropkę nad i.
   - Tyle tu nas, że ktoś może pomyśleć, że tworzymy jakąś konspirację albo że oblewamy czyjąś skórę – mówił Jan Graczyk.
      Kiedy po tym doświadczeniu wrócił do młodzieży, jakby coś się w Wyszce zmieniło, przestawiło. Nie wiadomo dokładnie co.
 W każdym razie zrezygnował z samokarania uczniów, zlikwidował dwa przewody elektryczne, zwane też samobijami, nie zadawał zdań albo wzorów do wielokrotnego przepisywania i stał się bardziej wyrozumiały, natomiast nadal był nieustępliwy w dyscyplinie na lekcjach i trzymał na zapleczu połówki dwóch ryczek, czyli razem cztery stołki dwunożne.
Kiedyś powiedział do siebie: „Oj, Alek, widać wyraźnie, że się starzejesz. Łagodniejesz i pewnie gdybyś był wilkiem, to być zginął z głodu. Ale to nie szkodzi, wszyscy się starzeją”, a pełniąc dyżur nauczycielski na korytarzu w czasie przerwy, zatrzymywał się przed ścianą z dyplomami za osiągnięcia sportowe młodzieży i swoich członków za dobre wyniki w strzelectwie, czy na spartakiadach przysposobienia wojskowego, zamyślał się i odlatywał w minione lata.
  Pracując w szkole w niepełnym wymiarze, również czasem przystawał przed tą ścianą, ponieważ szczególnie jeden z dyplomów przypominał mu o wydarzeniu z kapeluszem i nadgorliwym psem.
    Po paru latach opowiedział o tym zdarzeniu swojemu młodszemu koledze, który też był nauczycielem przedmiotów z zakresu elektrotechniki; obrócił to w śmieszną historię, więcej się sam śmiejąc z niej niż jego młodszy kolega. Okazuje się, że to, co jest śmieszne dla jednego, dla drugiego może być dramatem. Że to, co było śmieszne kiedyś, po latach staje się zwykłą historią. Albo to, co było bolesne, obróciło się w żart, wywołując konwulsyjny śmiech. Młodszy kolega wysłuchał opowieści życzliwie, z uśmiechem na swojej młodości, ale nie wykazał wielkiego zainteresowania i nie dziwił się, nie skomentował opowiadania. Zadzwonił dzwonek na lekcje i obaj poszli do swoich zajęć.

                                                                                          2004