Prądy błądzące
Człowiek
jest wielki. Potrafi szukać natchnienia i sensu bycia nie tylko w oczach
ukochanej i w obwodach prowadzących do rezonansu napięć albo prądów. Są tacy,
którzy znajdują je w przyrodzie, w strugach deszczu, czy powalonym pniu, a
nawet w lejach pobombowych albo w galopie konia. I też szukają. Gdziekolwiek?
Tego dokładnie nie wiadomo. Podpowiada im doświadczenie. Każde miejsce jest dobre.
Bo człowiek jest wielki. Czy o to chodzi?
W
niedawnej klasie IIIc, nie wiem czy w liceum po reformie, a w technikum przed
maturą, był taki czas, że każda z uczennic i każdy z uczniów chodził z głową w
chmurach. Przynajmniej tak się mówiło w szkole. Zresztą, cóż innego,
poza nauką, sportem i miłością mogło ich obchodzić. Pisali i rozwiązywali
zadania, kochali się, biegali, grali w siatkówkę i kosza, pływali,
wychodzili do miasta na popas, i mówili o miłości. Nie była to jednak
miłość skrywana, miłość zwyczajna, co oznaczało, że chłopak chodzi z
dziewczyną, dziewczyna chodzi z chłopakiem, czasem jak kolega z koleżanką, a
często jak dwoje zajętych sobą z jednego powodu i nic w tym nadzwyczajnego.
Nikt na takie sprawy nie zwraca uwagi, bo to nie jest podstawą do życia. To
było coś więcej niż ocena negatywna i więcej niż wygrana na loterii, i nie
zawsze oznaczało, że chłopak ma dziewczynę. To też było coś mniejszego, niż
cena ukończenia szkoły, podtrzymywanie swoimi barkami stropu zmartwień.
To, co
się zdarzyło w tej dwudziestopięcioosobowej grupie młodych ludzi, i jeszcze z
nieznaną liczbą uczniów z innych szkół, a najważniejsze dotyczyło także
nauczycieli, miało jednak znamiona jakiegoś zaćmienia, ale nie szaleństwa albo
trąby powietrznej i doprowadziło dyrekcję szkoły, i kadrę pedagogiczną niemalże
do zagubienia, jeżeli nie do zwątpienia i błędnego rozpatrywania wydarzeń w
interesie szkoły.
Przerobili już dawno „Lillę Wenedę” Juliusza Słowackiego i za radą
profesora przeczytali z własnej i nie przymuszonej woli „Beatryks Cenci”. I się
zaczęło, jak sądzono, właśnie po tej historii z dramatem.
Powstały spory, które przerodziły się w
zainteresowania zupełnie inną sferą uczuć. Może jednak nie z tego powodu... a
może i z tego. Oni protestowali przeciwko tragedii i bronili miłości, ale
wplątali się niemal w dramat.
Niektórzy twierdzili, że to komedia. Dramat czy komedia? Ponieważ jedno
drugiego pragnęło, a pierwsze o tym nie miało pojęcia, bo to była miłość
platoniczna, zrodziły się nieporozumienia, czy jest też inna? Pewna liczba
uczniów i nauczycieli znalazła się w dość niespotykanej na taką skalę sytuacji.
Dyskutowano wszędzie. Zwracano uwagę na stronę moralną postępowania dwojga
młodych ludzi i opowiadano się za wolnością w miłości w każdym wieku. Niektórzy
nie rozumieli, co to oznacza. Nie powinno mieć znaczenia, że ktoś ma tyle czy
tyle lat, że ktoś jest profesorem, uczniem... Dojrzałeś, jesteś odpowiedzialnym
człowiekiem, wolno ci... Rozdrażnienie i nerwowość z powodu innego zdania
starszych, nie koniecznie nauczycieli, tudzież zakłopotanie rady pedagogicznej,
nie miały w tym przypadku dużego znaczenia. Wszystkie historie, jakie się
zdarzyły, chociaż miały wspólny mianownik, rządziły się po swojemu i biegły swoim
torem, a osoby uczestniczące w nich lub stykające się z wydarzeniami,
powodującymi ten stan rzeczy, przeżywały je w sposób raczej poważny i podążały
w nieznanym kierunku tą samą drogą, bo cóż to byłaby za historia, gdyby
chodziło o przedmioty, a nie o żywych ludzi.
Każda
dziewczyna i każdy chłopak chodził w tych zaczarowanych dniach, tygodniach, jak
w transie, transportowany na skrzydłach wzniosłych uczuć i w romantycznym
nastroju, i zamyśleniu, z lękiem, że może się zdarzyć coś złego, co zniszczy
ich uczucia, aż głowa zaboli i rozpacz wtargnie do serca. Ogarnięty tą drugą
osobą, podążając za nią i pragnąc przebywać w jej pobliżu, mógł chodzić krętymi
ścieżkami, błądzić w
lesie za Wisłą, szukać nawet samego siebie. Narodziła się i rozpowszechniła
obawa, że tej drugiej osobie może stać się krzywda. Ponadto w towarzystwie umiłowanej
osoby, mimo, iż opiekunowie mogli na przykład wydać określone zakazy i nakazy,
ta pierwsza czuła się znakomicie i była szczęśliwa, a druga w pełni się z
pierwszą identyfikowała. Naiwni zbierali szyszki z dębów i jabłka z olch.
Niektórzy posadzili ziarnko cedru albo oliwki, chcąc dożyć do spełnienia się
najważniejszego, co nie zawsze dało się określić. Oliwka rodzi w wieku
sześćdziesięciu lat, a człowiek?
W końcu
dyskusje stały się mniej ważne, zaczęły zanikać, a pojawiły się właśnie
westchnienia, zauroczenia, niemożliwość rozstania i tęsknota. Objawy są powszechnie znane i nie ma co się nimi
zajmować. Wartość tych zdarzeń ma cudowne konary.
Żeby
zobaczyć więcej, poza środowiskiem szkolnym, wśród młodzieży z mianem „uczeń”,
wystarczyło przejść się ulicami miasta. Najobficiej zjawisko objawiało się nad
Wisłą, na bulwarze wśród klonów i lip, których młode liście zieleniały z
uciechy na widok odmienionych, młodych twarzy, radosnego popiskiwania i
perlenia się śmiechu. Poczynając od technikum papierniczego, wzdłuż murowanego
parkanu tepepe, dalej liceum ogólnokształcącego, liceum wychowawczyń przedszkoli
i aż do mostu, który niektórym poplątał się z mostem na Tamizie, jakby wspólną
randkę odbywały dziesiątki dziewcząt z chłopcami mianowanymi na rycerzy.
Niektórzy jednak z nadmiaru emocji nad bystrą rzeką woleli przechadzać się po
moście, wyobrażając sobie, że znajdują się w Londynie i patrzą na Tamizę albo
niektórzy zachodzili na Zielony Rynek, żeby popatrzeć na konie, marząc o
podróży karocą, albo woleli posiedzieć na placu Wolności udając, że wokół nie
ma nikogo oprócz nich i wolność jest zachłyśnięta. W każdym razie na zewnątrz
nie było aż tak groźnie, nie dostrzegano przelewania się uczuć, wyciekania i
czynienia potopu. Co nie jest takie pewne.
Najwięcej
działo się w szkole nad rzeką.
Tak
więc Klaudia zakochała się w profesorze fizyki, Andrzeju; Anna uwielbiała
matematykę, bo wykładał ją profesor Tadeusz; Helena smutniała, gdy z klasy
wychodził profesor od angielskiego, John; Mirka ożywiała się przed każdą lekcją
polskiego, kiedy miał nadejść profesor Bolesław; Stach kochał się w profesorce
od historii, pani Wandzie; Waldek szalał za profesorką języka rosyjskiego,
panią Tamarą; Idzi włóczył się, jak cień za profesorką geografii, panią Ireną;
Zenek ścigał oczami panią profesor od organizacji przedsiębiorstw, Zofię... a
dopiero reszta klasy miała chłopaków i dziewczyny w innych klasach, w mieście,
z innych szkół. Marek z IIIa ogólniaka chodził z Marylą z IIIc tepepe; dla Romana
z tej samej klasy istniała tylko Jola z liceum pedagogicznego; Ryszard
twierdził, że jego Krysia z ogólniaka jest cudowna; Niwiusz przyodziewał się w
blask urody Maliny z technikum chemicznego.
Panie
profesorki i panowie profesorowie najpierw domyślali się, że coś dziwnego
zaczęło się dziać w zespole klasowym, a po kilku dniach nauczyciele doszli do
wniosku, że oni wszyscy dostali bzika i chcą żeby pedagodzy też szaleli razem z
nimi.
Pewnego
dnia profesor Tadeusz wszedł do klasy IIc i zauważył, że wśród uczennic i uczniów jest Anna z IIIc. Spojrzał na nią, zobaczył
jej rozmarzone oczy, spojrzał na dziennik, by się upewnić, że nie pomylił
klasy, rzucił okiem na resztę młodzieży i rzekł:
– Ja chyba jestem w IIc, prawda?
– Tak, panie profesorze! – krzyknęła klasa.
– To w takim razie, co tu robisz, Aniu? Przecież ty jesteś z IIIc.
Cała klasa w śmiech.
– Proszę o spokój! – podniósł głos profesor.
Gdy młodzież zamilkła, Anna nieśmiało, spuszczając
oczy, odezwała się:
– Lubię matematykę. Lubię też... – nie dokończyła.
– Bardzo się cieszę, ale ty masz teraz inną lekcję... Poza tym drugą
klasę już ukończyłaś. Przykro mi, ale musisz wyjść. Co teraz masz za przedmiot?
– Ona nie wie, bo jest zakochana w panu profesorze! – odezwała się uczennica za plecami uczennicy Anny.
– Proszę o spokój! – zgromił uczennicę profesor
Tadeusz nie dociekając, kto to powiedział.
– Poszukaj swojej klasy i więcej tego nie rób, to jest bez sensu – rzekł urzędowo. Anna wyszła z sali, ale pozostała pod drzwiami.
Przechodziła tędy wychowawczyni.
– Czy ty jesteś chora, dziecko? Dlaczego tu jesteś, a nie na swojej
lekcji? Przecież wy teraz macie... macie... Co wy teraz macie?
– Dokładnie nie wiem, ale zdaje się, że język angielski.
– No, to proszę... W której sali?
– Nie wiem – odparła dziewczyna.
– Zdaję się, Aniu, że musimy porozmawiać.
– Już wiem – przypomniała sobie Anna i szybko oddaliła się od wychowawczyni. Pani
profesor pokiwała głową. Anna jednak nie poszła na lekcję, ponieważ nie
wiedziała, do której sali ma pójść. Bardzo to było dziwne, gdyż angielski
młodzież miała zawsze w tej samej klasie lekcyjnej.
Klaudia wpatrzona w profesora Andrzeja nie
rozumiała, o czym on mówi, tymczasem on omawiał zjawisko rezonansu elektrycznego.
To też była niespotykana lekcja, ponieważ Klaudia powinna być na angielskim.
Profesor Andrzej, nie zwracając za bardzo uwagi, kto u niego jest na zajęciach,
mówił o rezonansie i patrzył na Klaudię, a ona niemal mdlała z uwielbienia. Tak się jej podobał, był taki
romantyczny i uduchowiony, że trudno to było wytrzymać. Ten rezonans jakby go przestrajał i wzbudzał w nim dodatkową energię. Dziewczęta uśmiechały
się złośliwie i czasem wypowiadały jakieś kąśliwe słówko,
lecz ani Klaudia, ani profesor Andrzej nie słyszeli tych docinków.
Rysiu
przyszedł na lekcję urządzeń elektrycznych z Jadzią. Profesor Alfred nic na to
nie powiedział, bo nieobecna była Joanna, więc suma dziewcząt zgadzała się co
do grosza. A może chodziło o co innego... Sprawa wyszła na jaw, gdy profesor
był łaskaw zapytać Jadzię o sposoby regulacji obrotów w silnikach indukcyjnych.
Wtedy Rysiu podskoczył jak na igłach i zaczął odpowiadać. Profesor Alfred bez
zdziwienia zapytał Rysia, czy on ma na imię Jadwiga albo może zmienił płeć.
Jadzia wtedy wstała i rzekła:
– Ja nie jestem z tej klasy.
– Wiem – odparł profesor.
Rysiu
przeprosił profesora, a Jadzię pocałował w rękę.
Helena
była na swojej lekcji, zgodnej z planem, którą prowadził John Monty, jak mówili
uczniowie na profesora angielskiego. Razem w zajęciach uczestniczyło
dziesięciu uczniów i profesor był zadowolony, bo mógł z każdym porozmawiać w
angielskim, a Helena wprost rwała się do dialogu z Montym. Dopiero na końcu
lekcji nauczyciel zapytał, dlaczego w klasie jest tak mało uczniów.
Jeden z chłopców, Jarek, odpowiedział:
– To bardzo skomplikowana sprawa.
– Nie rozumiem, dlaczego
nieobecność na moich zajęciach ma być związana z jakąś komplikacją? Czy ktoś
może mi to wyjaśnić?
Wszyscy milczeli. Zadzwonił dzwonek. Uczniowie
wyszli na przerwę. Tylko Helena została i natychmiast, bo tak akurat pomyślała,
zadała po angielsku pytanie, czy pan profesor jest żonaty? Zanim usłyszała odpowiedź,
że nie, pan Monty uważnie przyjrzał się dziewczynie i spostrzegł, że jest
bardzo ładna.
– Dlaczego pytasz? – usłyszała, gdy już się
dowiedziała, że to poważny kawaler.
– Dlaczego? – powtórzyła nie wiedząc, co
odpowiedzieć.
Zapytała:
– Czy mogę być na następnej
lekcji u pana profesora?
– Na następnej? Dopiero jutro, dzisiaj następną mam w IVb...
Orientując się, w której, Helena szybko przeszła do sali 215, gdzie na
zajęcia czekała IVb. To były dziewczęta.
Dziewczyny się znały i zapytały, czy Helena kończy
dwa lata nauki w jednym
roku szkolnym? Helena wykorzystała to pytanie.
– Właśnie przeniesiono mnie
do was – rzekła. – Będziemy razem zdawać
maturę – zaśmiała się i bezczelnie usiadła w
pierwszej ławce.
Gdy
Helena została na języku angielskim w wyższej klasie, jej koleżanki i koledzy
mieli język polski. Były to chwile szczęścia dla Mirki. Profesor Bolesław nie
tylko znał bardzo dobrze naszą literaturę, ale sam pisał i publikował w
miejscowym włocławskim tygodniku. Toteż Mirka chłonęła jego słowa, a kiedy
profesor kończył pewną myśl, ona starała się dodawać do tego własne zdanie lub
tak manipulowała słowami, aby sprowokować profesora do rozmowy o miłości w
literaturze. Tym razem zrobiła to tak jawnie, że profesor natychmiast domyślił
się, spostrzegł, że ona go po prostu uwodzi. Pan Bolesław poczuł się nieswojo
wobec młodzieży i nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć Mirce, uczepił się frekwencji.
– A powiedzcie mi, dlaczego
jest was dzisiaj, zresztą nie tylko dzisiaj, tak mało? Nie lubicie polskiego?
Bumelujecie? Czy ktoś może mi odpowiedzieć na to pytanie?
I znowu Jarek się odezwał:
– To bardzo skomplikowana
sprawa.
– Skomplikowana? Dlaczego? Jaki jest powód tak dużej absencji? – zapytał jeszcze raz profesor. Młodzież milczała.
Mirka
postąpiła podobnie, jak jej koleżanki z innymi lekcjami i poszła na polski do
IVb, zostawiając swoją grupę na historii.
Pani
profesor Wanda, kiedy weszła do sali i zobaczyła osiem osób, powiedziała do
Stacha:
– Gdzie jest reszta? Zawołaj
ich, już jest po dzwonku. Stachu rozmarzony, onieśmielony wobec swojej
ukochanej pani, zrobił się czerwony jak burak i wyszedł. Po kilkunastu
sekundach wrócił i powiedział, że nie ma nikogo.
– A więc wagary – stwierdziła pani profesor. – Tego się doczekałam, po tylu latach pracy.
Stachu chciał ratować sytuację i zaczął coś jąkać
pod nosem:
– Pani psorko... oni są nieobecni... bo oni... każdy miał swoją sprawę...
to znaczy oni są na innych... jakby to powiedzieć...
– Stasiu, co ty kombinujesz – powiedziała pani profesor, która wiedziała, że Stachu się w niej
podkochuje. I nagle zrobiła odkrycie: „Może oni wszyscy są zakochani! Ależ, to
absurd!” – pomyślała. – Mamy
piękną wiosnę... – rzekła. – Być może coś dziwnego się z wami dzieje...
– Właśnie – podchwycił Stachu. Nie wiedział jednak, co dalej mówić. Wyskoczył z
pomysłem: - Przygotowałem prezentację…
– O czym ty mówisz? Dlatego pewnie opuścili zajęcia – dokończyła. – Jak już się zorientowałam, nie ma ich również na innych
przedmiotach, a to już jest brakiem dyscypliny.
W pokoju nauczycielskim już się mówiło, że coś
się stało z IIIc, bo trzy czwarte uczniów jest nieobecnych. I rzekomo nie
uciekli z lekcji, a ich nie ma... Czy ktoś może to
wyjaśnić?
Pani
profesor z języka rosyjskiego, Tamara, weszła do sali lekcyjnej w bojowym
nastroju, chcąc ostro potraktować młodzież, ale zanim zdążyła się wypowiedzieć
na temat frekwencji, pomyślała, że musi zaczekać, nie może o tym mówić do tak
wielu uczniów. Tu, tak się złożyło, że było więcej uczniów, niż zapisano w
dzienniku lekcyjnym. A gdy zobaczyła na swojej lekcji Waldka, a pomyślała, że mogłoby
go nie być, uspokoiła się i przystąpiła do realizacji tematu. Nie wypadało jednak
nie odezwać się wpierw do Waldka, który na to czekał.
– Waldeczku... jak tam
twoje... samopo... zdrowie?
Waldziu
wstał i rzekł:
– Pani profesor, dzisiaj już lepiej, ale wczoraj to czułem się fatalnie,
nie mogłem zapomnieć... o... o... pani profesor... Zgromadzenie uczniów
udawało, że nie słyszy o czym on rozmawia z panią.
– Ależ, Waldku, co ty mówisz!
I pomyślała: „Po co ja się odzywałam? I co mam mu odpowiedzieć?” Przyszło jej
na myśl, że może to obrócić w żart?
– To nie ładnie, że już o mnie zapomniałeś.
– Pani profesor, no, nie tak zupełnie, właśnie...
– To się cieszę – nie pozwoliła mu dokończyć,
obawiając się, że znowu powie coś takiego, że będzie żałować.
– Jesteśmy wszyscy tacy zajęci... – udało się dodać Waldkowi.
Podobnie
było z geografią. Pani profesor Irena, gdy stwierdziła, że nie ma uczniów,
którzy powinni być na lekcji, a są ci, których nie powinno być, postanowiła
zareagować stanowczo i jednoznacznie, nie mogła się jednak połapać na początku,
w której jest klasie. Tu też było kilku innych łebków, którzy powinni być na
matematyce, na języku rosyjskim, czy polskim... I dwa razy sprawdzała
dziennik, żeby się upewnić co do klasy.
Bodziu,
uwielbiający profesorkę, bo potrafiła go oprowadzać po wszystkich zakamarkach świata, rzekł:
– Pani profesor, proszę im wybaczyć, oni się opamiętają i jutro będzie
już normalnie.
– Nic z tego nie rozumiem, Bogdanie. Może ty rozumiesz i wiesz? – zapytała.
– Chciałbym, ale ja też z tego nie wiele pojmuję. To znaczy nie wszystko
do końca. Nie chciałbym tu jednak przeprowadzać jakiejś analizy, bo nie wiem, czy miałbym rację i mógłbym komuś zaszkodzić, a ja nie lubię bliźniemu
szkodzić. Mogę tylko powiedzieć, że oni poszli na te lekcje, gdzie uczą ich
ulubieni profesorowie, a niektórzy... za dziewczynami do innych szkół... Tylko
tyle... mogę... Nie wiem tylko jak to jest, że w klasach nie ma frekwencji,
mimo, że uczniowie są w innych…
– Ty zdrajco! – przerwała mu Izabela, która siedziała tu z Jasiem z LO. – Jak możesz tak mówić.
Pani profesor spojrzała w jej stronę.
– Belu, Belu, opamiętaj się! – rzekła pani. I zapytała: – Co to za pan siedzi przy tobie?
– To mój kolega – odpowiedziała Beleczka.
– Kolega – powtórzyła pani. – To może w ogóle wyjdziecie z klasy i zawołacie tu wszystkich
wałęsających się po szkole uczniów, co? Będzie przynajmniej jakaś frekwencja.
Co wyście w ogóle nabroili? Ja nie wiem, co mam robić. Muszę pójść do dyrektora.
Wtedy
Bogdan wstał, uśmiechnął się na całą szerokość swoich kształtnych ust i
poprosił panią profesor:
– Ja mam taką serdeczną prośbę, niech pani profesor przeprowadzi tę
lekcję! Obiecuję, że wkrótce wszystko wróci do normalności. Ja tak panią
profesor... jak pani mówi o Afryce, czy Ameryce, to ja po prostu... jak bym tam
był. Naprawdę. I pani profesor ma taki... taki piękny głos, taki liryczny, że
można się...
– Bodziu, no ty jesteś! Bo ja
cię zaprowadzę tam, gdzie jest siarczysty mróz!
– Z panią profesor to nawet na Syberię bym się wybrał!
– No coś podobnego, co za
bezczelny chłopak. I co ja mam z tobą zrobić? –
mówiła prawie załamana. – Nie masz dla mnie szacunku?
Bogdan znowu wstał i powiedział:
– Bardzo przepraszam.
Najmocniej! Mam olbrzymi szacunek dla pani profesor, naprawdę...
To było
umiejętne odwrócenie uwagi od problemu, ale dość niespodziewanie ktoś zapukał
do drzwi.
Pani Irena chciała podejść do nich i sprawdzić, ale
drzwi się otwarły i do sali z wielkim przepraszaniem, że autobus się spóźnił,
weszli Romek z IIIc z Jolą,
która uczęszczała do liceum pedagogicznego. Pani przyjęła wytłumaczenie Romka,
lecz uczepiła się Joli.
– Co ty robisz w tej szkole? – zapytała, bowiem znała Jolę, ponieważ miała w tym liceum pół etatu. – Przecież ty nie możesz zostać tu na zajęciach – dodała zdumiona. Po
chwili odezwała się ponownie takimi słowami:
– Już wszystko zrozumiałam. Wy po prostu dostaliście wiosennego szału!
– Pani profesor, właśnie! – wstał Bodziu. – Och, pani profesor.... – rzekł i usiadł.
Pani
Irena jakby się zawstydziła. Zaczęła prowadzić lekcję. Wkrótce dzwonek ją
zakończył. Nikt jednak nie wiedział, jaki był temat...
Fantazja, to nie za dużo? Końca nie było
widać. Powrót do obowiązujących przepisów szkolnych może nastąpić, gdy
poczujemy w sobie odrobinę rzeczywistości. Na razie kilka klas zostało
zelektryfikowanych. Pod wpływem różnicy potencjałów popłynęły elektrony, wywołując
iskrzenia i zwarcia. Jedna płeć do drugiej płci z pożądaniem i oczekiwaniem.
Bywa, że inaczej nie bywa.
Profesorka, pani Zofia mówiła, że w pierwszym prawie Taylora...
wykonanie norm przez robotnika wymaga wielkiego, nudnego wysiłku. Zenon nauczył
się praw ekonomii socjalizmu i kapitalizmu... Kolega Marek zapytał wtedy, czy w
ogóle w socjalizmie są jakieś prawa, a Zenek ostrzegł go, że może od pani
oberwać za takie bluźnierstwa. I zrobi jej krzywdę. Bo Zenek przez panią
profesor Zofię nie pokochał soczewicy, ale… nie pozwoli niczego zepsuć. Nie
miał jednak pewności, czy pani profesor też… A Bodziu, który podkochiwał się
też w Dagmarze, prowadzącej pracownię elektryczną, dodał, że najdelikatniejszą
kobietą jest pani Dagusia. Jak ona chwyta zaciski do łączenia przewodów, to ma się
uczucie, jakby je pieściła... wtedy nawet prąd zaczyna błądzić. Naprawdę, on
chciałby żeby jego tak dotykała, ale ona jakoś nie domyśliła się, przynajmniej
początkowo, o co chodzi. Myślała, że o nic.
Kolejni bohaterowie, przytuleni do siebie, przyturlali
się na następne nie swoje lekcje.
Boże
chroń króla! Co oni wyprawiają! Kordian chwycił Lillę w pół i zatańczył kankana. Jej siostra
Roza ścinała sierpem makówki. Jej, Lilli, różowe usta w ogniu namiętności...
Każda chwila ich tańca to pieszczoty. Profesor dyżurny na przerwie, przerywa
zabawę i wpycha niesforną parę do książki. Nie udaje mu się i za karę musi sam
się skryć w tej książce. Rozpoczęły się poszukiwania nauczyciela. Uczestniczą w
tym Lilla, Roza i Kordian. – Oszaleć można – woła Gordian. Nigdzie nikogo nie ma.
Nauczyciele w dalszym ciągu nie chcą wiedzieć, co się dzieje. Chcą, ale nie
mogą. Mogą i chcą. Nie, niby chcą, ale nie wiedzą... Twierdzą, że nic takiego,
co zakrawałoby na skandal. Ale to też nie jest prawdą. Może jednak skandal. Przecież
na przerwach zaczynają prowadzić ostre dyskusje o aktualnej sytuacji nie tylko
w tepepe, ale w ogóle w szkołach średnich we Włocławku!
– Jako zespół klasowy jesteście do niczego, jako jednostki ludzkie nie
potraficie stworzyć zespołu, na którego można by liczyć. Jesteście rozbrykani i
nie służycie ludzkości – oznajmił pedagog szkolny
Damian. – Nazywam się Dąbrowski, ale co ja mogę
zrobić? Muszę was przystosować do rzeczywistości. „Ale jak – zastanawiał się pedagog. – Sam wpadłem w pułapkę i nie
wiem, na jakie tory skierować sytuację, a tymczasem dyrektor Jan oczekuje ode
mnie, że uczynię cud... Co ja mówię. Na jutro muszę coś wymyślić.”
– Nie jest chyba za wcześnie na Franca Kafkę, Bruno Schulza czy Stanisława Ignacego Witkiewicza;
macie już w sobie coś z tych dzieł. Uciekacie przed tłumem? – pytał profesor Bolesław. – Cieszcie się, że nie
jesteście sami. – W waszym wieku nie tylko
każdy człowiek, ale każde drzewo, każde zwierzę jest waszym przyjacielem.
– Wiecie co – mówiła inna pani profesorka
geografii w liceum pedagogicznym – dzisiaj weszłam do mojej
klasy przez drzwi auli waszego słynnego tepepe! Mało tego, kiedy opuszczałam
salę lekcyjną, przede mną otwarły się wielkie wrota do zamku i nimi dostałam
się do skarbu Witolda Gombrowicza. Boże kochany, przecież ja go nie znam! – mówiła
głośno do siebie. I wiecie co – zwróciła się do uczniów – jednym z
zadziwiających skarbów nie była tajemnica skarbu hrabiego M. Ch., lecz szkolny
globus, po którym wędrujemy i oglądamy świat. Pani profesor Irena z Bodziem są
może już na Alasce... – powiedziała nieco ironicznie.
– To pani ich zna – zdziwiła się Aniela. – To oni już tacy są sławni. Ja cię kręcę.
– Anielciu, co z tobą –
powiedziała pani.
Młodzież
nie dziwiła się zwierzeniom pani profesor.
Na
przykład Alina z IIIc tepepe opowiadała w liceum pedagogicznym (nie
demagogicznym) na lekcji fizyki, że wczoraj wróciła do domu przez okno w kuchni
profesora Andrzeja. Nikt jakoś nie zauważył, że takie wydarzenie powinno
natychmiast zostać zaliczone do podejrzanych, nie wiadomo, czy nie godzące w
dobro moralne szkoły. I zapytała profesora, czy istnieje takie prawo, które
mogłoby potwierdzić, czy może wyjaśnić logikę absurdu. Bo profesor Andrzej
wszystko potrafi wyjaśnić.
– To prawo wyobraźni – rzekł profesor. – Każdy ma do niej prawo. Alina uśmiechnęła się do pana Andrzeja.
– Cieszę się, myślałam, że
zwariowałam.
Profesor Andrzej zwrócił się do ucznia Henia:
– Proszę odprowadzić
koleżankę do wyjścia, musi wrócić do swojej szkoły. Heniu ociągał się i
zaskoczony, zakłopotany tym, że Alina musi wyjść, że tak łatwo zostali
zdemaskowani, zapytał, czy on może też wyjść za drzwi?
– Możesz… – powiedział nauczyciel i wtedy natychmiast Alina z Heniem wstali i nie
słuchając, co jeszcze profesor ma do powiedzenia, a więc co chce powiedzieć w drugiej
części zdania, a tego nie chcieli usłyszeć, opuścili salę. A profesor chciał
jeszcze dopowiedzieć: ...ale w czasie przerwy
międzylekcyjnej. Uczniowie drgnęli obawiając się, że pan się zdenerwuje. Nawet
Bolesław Bierut na portrecie się skrzywił i chciał krzyknąć, ale bał się upadku... A może tylko kichnąć, bo
ktoś kichał żeby zagłuszyć atmosferę i towarzysz Bierut mógł się zarazić
katarem. Nie wiadomo, co się stanie, gdy pojedzie do przyjaciół i się będzie
spowiadał. Może dostać przeciągu iii...
Pewnego dnia Lilla z Kordianem usiedli na
samym końcu klasy, przy wolnym akurat, dwuosobowym stoliku. Chcieli być sami.
Profesorka od organizacji fabryk nie zwracała na nich uwagi. Tak było
najbezpieczniej. Bo dziesięć metrów od nauczycielki, za wysokimi plecami kolegów.
Dobrze, że nie za wysokim parkanem, a do tego jeszcze nieprzemakalnym, to
znaczy takim, przez który nic nie widać. Dla nich ścianą byli uczniowie
siedzący przed nimi. Szeptali sobie do ucha, powstrzymywali śmiech, robili
słodkie miny, a koledzy wszystko słyszeli i jakby to czuli. Byli jak podminowani materiałem
wybuchowym.
– Co to za lekcja? – pytał któryś z nich.
– Co to za para za moimi plecami?
Klasa była rozdrażniona, chociaż skupiona na słowach
nauczycielki, jednak jakby nękana przez dziwne zjawisko niedorzeczności. Jakaś
niewinna niemoralność się wkradała.
Zenek
wodził oczami za panią profesor Zofią i co chwilę podnosił rękę w górę, a pani
profesor udawała, że nie widzi tej ręki. Chciał się o coś zapytać albo coś dodać od siebie, a pani
nie chciała lub obawiała się tego, co może powiedzieć, a może nie miała czasu,
tyle jeszcze materiału nauczania do realizacji...
Wysoce skolektywizowani uczniowie potrafili
znieść dawkowane im cierpienie. (Jakie cierpienie? Nowe Wiadomości to
cierpienie? Nie przesadzajmy). Każdy z nich już kochał i szanował dziewczyny,
więc starali się wytrzymać. (Ach, o to chodzi, no tak...). Ich koleżanki z tej
samej klasy były mniej odporne. Zgrabna figura, miła twarz, błękitne oczy, oczy
piwne, zielone... te usta w nowiu...
Gdy nie
potrafili sobie poradzić z własnymi uczuciami, to normalnie się zakochiwali,
bez zbędnych ceregieli.
Profesorka mówiła:
– Lenin powiedział, że „system Taylora jest naukowym systemem wyciskania
potu z robotnika”. Kordian przybliżył swoją twarz do twarzy Lilli i dotknął
swoimi ustami jej różowych ust, i zapomniał, że jest na lekcji. Pewnie Lenin jeszcze żywy... Obudził ich
śmiech kolegów i profesorki, która dała się unieść sytuacji, czy też nie
zdzierżyła tego, co się wokół działo. Widziała. Jednak powiedziała:
– Przecież ich nie ma, z czego się śmiejecie?
Wtedy zespół klasowy spojrzał na Zenka i już
wszystko było wiadomo. On to zachowywał się, jakby siedział w ławce z panią Zofią.
W innej
klasopracowni działo się podobnie.
– Co ja mam z wami zrobić? Idźcie do parku – powiedział profesor z psychologii. – Nie możemy bawić się w seksuologię, ponieważ mamy ważniejsze sprawy do
omówienia.
Liliana zapytała:
– Czy są ważniejsze? To idźmy do parku.
– Bez dwóch zdań – odpowiedział. – I jeszcze jedno: wypraszam
sobie robienie z moich zajęć erotycznego klubu.
Klasowa
para z wyobraźni zespołu klasowego, Roman i Beata, wyszła... Oni to, także,
przytulali się do siebie, bo uważali, że psychologia jest takim przedmiotem, który się nadaje do
opisywania miłości. Po ich wyjściu profesor przemówił do obecnych:
– Wy jesteście w porządku. Ale co ja mam zrobić z pozostałymi uczniami?
Są jeszcze ze trzy pary... Tak, nasza psychika to efekt właściwości mózgu. Na
organizm wywierają, jak wiecie, wpływ gruczoły o wydzielaniu dokrewnym.
Musiało się ostatnio nawydzielać w was różnych substancji czynnych, które
spowodowały wielkie zamieszanie w
waszej psychice. Nie sądzę jednak, że wasze organizmy źle funkcjonują. To jest chwilowe.
Wasze procesy uczuciowe, jak radość, smutek, żal, tęsknota, miłość... – profesor popatrzył uważnie na twarze uczniów – lęk, nienawiść, zazdrość, wstyd nie wykazują odchyleń, jak sądzę z obserwacji,
a to, że tak postępujecie, jak postępujecie, obecnie, to tylko chwilowy wyraz
stanu waszego ducha. Jak mówię, dużo do powiedzenia mają gruczoły.
Maryla z trzeciej ławki jakby nie słyszała, co
profesor powiedział. Zdobyła się na kontrowersyjną, czy może niegrzeczną uwagę:
– W panu profesorze też kochają
się dziewczyny, jest taka Dorota...
Profesor poczuł się jak niedźwiedź na gorącym
blacie. Tyle słów wypowiedział i co? Podskoczyć czy wytrzymać? Nie jest misiem
i nie ćwiczy odruchów warunkowych albo... bezwarunkowych. W sali zapanowała
cisza, chociaż profesor spodziewał się rechotu. „Widać, że oni nie są za bardzo
dojrzali emocjonalnie” – myślał.
– Tak... – zaczął – przyznam się, że ogarnęła mnie bezradność. Potraficie
postawić człowieka w trudnej sytuacji. Cóż, czuję się zaszczycony, chociaż może
nie powinienem... Ponadto... uważam to za żart, który wybaczam. Maryli zrobiło
się głupio i przeprosiła, ale potwierdziła, że to prawda.
– Wiecie co, ja chyba pójdę
na urlop dla poratowania zdrowia - nagle profesor zmienił ton. – To, co słyszę od paru dni może człowieka doprowadzić do wariactwa. Już
nawet rada pedagogiczna jest bezsilna. Co chcecie przez to osiągnąć?
Walek, drużynowy ZHP wstał i zapewnił
nauczyciela, że nikt z młodzieży nie ma
złych intencji, że są to młodzieńcze oczarowania wiosną... przez płeć
przeciwną... Zamieszanie minie jak nadejdą klasówki. Usiadł.
Profesor podchwycił jego myśl i rzekł:
– O, widzisz, doskonały
pomysł. Trzeba od tego zacząć.
Walek
zerwał się z miejsca i niemal przerwał nauczycielowi. – Tylko nie to. Boże, co ja
narobiłem. Przepraszam, tak mi się powiedziało. Bardzo proszę nie wykorzystywać
mojego idiotycznego pomysłu. Musiałbym zmienić szkołę, panie profesorze... Proszę
nie rozmawiać z nikim na
ten temat, proszę...
Nauczyciel zamilkł, niczego nie obiecywał, ale też dalej na ten temat
nie rozmawiał z młodzieżą. Zostawił ich w niepewności. W czasie przerwy Walenty
nie mógł się obronić od ataków słownych koleżanek i kolegów. Dopiero po
matematyce trochę ucichło. Na szczęście nikt z uczniów nie rozgłaszał niebacznej wypowiedzi
kolegi nieco za szybkiego.
Profesor
Julian uczył podstaw elektrotechniki. Ten przystojny i niestety, już żonaty
mężczyzna, lubił uczennice. Mawiał, że gdy jest ich dużo w klasie, czuje się
jak w ogrodzie. Gorzej, gdy chce rozmawiać z kwiatami, wtedy okazuje się czasem, że one
są nie tylko piękne, nie tylko pachnące, a zdarza się, że kłują. Z takim kłopotem
lekcje wyglądają różnie. Na ogół jednak nikt nie narzekał. Chłopcy lubili
profesora za męskość i wiedzę, dziewczęta też za wiedzę, chociaż bardziej za
jego aparycję, ale znalazła się jedna, Renata, która swoją więcej niż sympatię,
okazywała w dziwny sposób: przez kilka dni jakby siedział w niej „figlik” i on
namawiał ją, aby profesorowi przeszkadzać. Stroiła omdlewające miny, każdą
część garderoby profesora oglądała osobno, uśmiechała się tajemniczo, mrużyła
oczy, gdy na nią spojrzał, pokazywała pół kolana lewej nogi, sama na ochotnika
ścierała tablicę, żeby być bliżej nauczyciela i żeby go dotknąć... Profesor
Julian zauważył dziwne zachowanie uczennicy już na drugi dzień, jednak
zlekceważył jej sposób bycia, aż nagle i on poczuł się dziwnie inaczej i kiedy
to już się stało, gdy ona zaczynała swoją grę, on peszył się i był strasznie
skrępowany. Zamiast zwrócić jej uwagę na niestosowność takiego zachowania, powstrzymywał
się od reprymendy, czy jakiegokolwiek reagowania. Wówczas Renata dochodziła do
optymistycznego wniosku, że oto i pan profesor wpadł.
W
rozmowie z koleżankami i kolegami w pokoju nauczycielskim usłyszał, że ten
„proces chorobowy” trwa już od jakiegoś czasu. Zdziwił się, zwłaszcza, że u
niego na zajęciach frekwencja wynosiła ponad 90 procent.
– Mogłeś nie wiedzieć – powiedziała koleżanka
Tamara, bo ty masz lekcje w drugiej klasie, a tam może jeszcze dojrzewają. – Nie sądzę. Niektórzy są nad
wyraz... może nie umysłowo, ale fizycznie na pewno. Kiedy mówię o
liczbach zespolonych, głupio się uśmiechają.
Najbardziej, gdy w zadaniach mamy do czynienia z liczbami urojonymi, wtedy się
zaczyna...
Gdy
zjawił się na lekcji swojego przedmiotu w następnym tygodniu, był zaskoczony,
że już po wszystkim. Renata siedziała w środkowym rzędzie i pilnie notowała, i
w ogóle cały zespół jakby przeszedł jakąś kurację. Profesor Julian w wolnej
chwili popatrzył w okno na ścianę Liceum Ogólnokształcącego im. Marii
Konopnickiej i rzekł:
– Zdaje się, że wiosenne
nieporządki w naszych sercach i duszach już mamy z głowy, co?
Starosta klasy chciał wstać i coś powiedzieć, jednak
profesor go powstrzymał:
– Nie musisz, ja tylko tak...
Ponieważ
u starszej młodzieży jeszcze nie było klarowności, wciąż zdarzały się
drastyczne, czy też zabawne albo denerwujące sytuacje, zebrała się rada
pedagogiczna, by porozmawiać. Najpierw obradowali tylko nauczyciele, a później
zaproszono młodzież.
Dyrektor
Jan powitał wybrane grupy młodzieży, głównie tej, która była zamieszana w
wydarzenia mające czasem posmak perwersji, i spytał, czy wiedzą, dlaczego
zostali zaproszeni?
Oczywiście, że wiedzą. Wobec tego, co mają do
powiedzenia? Nikt się nie odezwał. Trudno tu cokolwiek powiedzieć, jeżeli oni
nie odczuwali potrzeby dzielenia się publicznie swoimi uczuciami. Przecież to
są ich przeżycia, osobiste i klasowe, a nie publiczne i dlatego nie będą mówić
na ten temat wobec wszystkich. Waldek, jako rzecznik tej młodzieży, zaczął
właśnie w taki sposób przedstawiać ów problem zaburzeń w szkołach.
– No i co dalej? Czy mamy podjąć jakąś decyzję? Nie można dopuścić do
dezorganizacji pracy szkół – mówił dyrektor Jan, a grono słuchało i nie
zamierzało podejmować żadnej decyzji.
– Nie będzie
dalszego ciągu – zapewnił rzecznik młodzieży. – Uzgodniliśmy, że w tym miejscu
nasza przygoda wiosenna się kończy.
I
chociaż żal nam się rozstać z... no... wiecie państwo, to jednak rozum
zwyciężył. Czy tak, koleżanki i koledzy? – zapytał rzecznik po harcersku. Nikt
mu nie odpowiedział, że to koniec, święto rozumu. Żaden z uczniów nie chciał dopuścić do
siebie takiej myśli, wiedząc jednak, że naprawdę... bez dwóch zdań, to koniec
romantycznego wybuchu.
Skończył
się okres kwitnięcia tulipanów. Nauczyciele byli urzeczeni młodzieżą i
uśmiechali się, od czasu do czasu przekazując sobie jakieś uwagi.
Ci,
którzy spóźnili się ze swym wiosennym płomieniem, musieli teraz się
powstrzymać, nie mogli przyłączyć się do
ogółu, pozostał im tylko ten czas, który
nie obejmował zajęć lekcyjnych. Gdyby się w nim nie zmieścili, mogłoby dojść do
niebezpiecznej sytuacji. Oceny ze sprawowania poleciałyby w dół i może rodzice
zostaliby poproszeni do szkoły.
– Dlaczego wszystko, co wspaniałe, zawsze
musi się tak szybko skończyć? – pytała rozczarowana Maryla. – Ja się nie
zgadzam.
– Ja
też nie – przyłączył się Bogdan. – Ale chcę chodzić do tej budy. – Żal mi tylko
profesorek...
–
Może ty myślisz, że one też były zakochane? – zapytał Józek z IIIc. – Są
bardziej dojrzałe niż my. Nauczyciele się nie zakochują. Zważcie to, gdy się znów
spotkamy na lekcjach. Ja osobiście widzę w tym rękę towarzysza Kupidyna,
którego namalowała Malina i wywiesiła w auli szkolnej. Przecież to się zaczęło
już w karnawale. Gdy tańczyłem z moją Julią, dowiedziałem się więcej, niż gdybym
był w tę historię zamieszany. Mówię wam, miłość ma różne oblicza.
– Masz szczęście
– powiedziała Klaudia. – Nie zastanawialiśmy się nad tym.
Prądy błądzące znalazły wyjście z
zagmatwanego obwodu i rozpłynęły się po drogach, które im wyznaczono.
Trzeba jednak sprawdzić, czy nie
nadgryzają torów kolejowych i rurociągów stalowych.
Gdzieś
około lat dziewięćdziesiątych XX w. młodzież podobnie się zachowywała, ale bardziej
odważnie i w sposób mniej tolerancyjny. Pewnego, innego wiosennego dnia, gdy
tamta młodzież stała się nieco szpakowata, jak Waldek, Zenon, Lilla i cała
grupa innych, poważnych osób, w tym nauczycieli, wpadła na pomysł, że wiosenne
nastroje powinny ujść jednego dnia, żeby w ten sposób nie tracić więcej niż trzeba.
Skorzystano z faktu datowanego w kalendarzu, a dotyczącego nadejścia wiosny i
ogłoszono dzień wagarowicza.
No i
teraz, kto w tym dniu chce pójść na lekcje, i wejdzie do klasy nie zastaje w
niej nieznanych uczniów, lecz pustą salę lekcyjną.
przed 2000