niedziela, 21 października 2018

Prądy błądzące

                       

 

 Prądy błądzące

     Człowiek jest wielki. Potrafi szukać natchnienia i sensu bycia nie tylko w oczach ukochanej i w obwodach prowadzących do rezonansu napięć albo prądów. Są tacy, którzy znajdują je w przyrodzie, w strugach deszczu, czy powalonym pniu, a nawet w lejach pobombowych albo w galopie konia. I też szukają. Gdziekolwiek? Tego dokładnie nie wiadomo. Podpowiada im doświadczenie. Każde miejsce jest dobre. Bo człowiek jest wielki. Czy o to chodzi?
     W niedawnej klasie IIIc, nie wiem czy w liceum po reformie, a w technikum przed maturą, był taki czas, że każda z uczennic i każdy z uczniów chodził z głową w chmurach. Przynajmniej tak się mówiło w szkole. Zresztą, cóż innego, poza nauką, sportem i miłością mogło ich obchodzić. Pisali i rozwiązywali zadania, kochali się, biegali, grali w siatkówkę i kosza, pływali, wychodzili do miasta na popas, i mówili o miłości. Nie była to jednak miłość skrywana, miłość zwyczajna, co oznaczało, że chłopak chodzi z dziewczyną, dziewczyna chodzi z chłopakiem, czasem jak kolega z koleżanką, a często jak dwoje zajętych sobą z jednego powodu i nic w tym nadzwyczajnego. Nikt na takie sprawy nie zwraca uwagi, bo to nie jest podstawą do życia. To było coś więcej niż ocena negatywna i więcej niż wygrana na loterii, i nie zawsze oznaczało, że chłopak ma dziewczynę. To też było coś mniejszego, niż cena ukończenia szkoły, podtrzymywanie swoimi barkami stropu zmartwień. 
     To, co się zdarzyło w tej dwudziestopięcioosobowej grupie młodych ludzi, i jeszcze z nieznaną liczbą uczniów z innych szkół, a najważniejsze dotyczyło także nauczycieli, miało jednak znamiona jakiegoś zaćmienia, ale nie szaleństwa albo trąby powietrznej i doprowadziło dyrekcję szkoły, i kadrę pedagogiczną niemalże do zagubienia, jeżeli nie do zwątpienia i błędnego rozpatrywania wydarzeń w interesie szkoły.
      Przerobili już dawno „Lillę Wenedę” Juliusza Słowackiego i za radą profesora przeczytali z własnej i nie przymuszonej woli „Beatryks Cenci”. I się zaczęło, jak sądzono, właśnie po tej historii z dramatem. 
     Powstały spory, które przerodziły się w zainteresowania zupełnie inną sferą uczuć. Może jednak nie z tego powodu... a może i z tego. Oni protestowali przeciwko tragedii i bronili miłości, ale wplątali się niemal w dramat. Niektórzy twierdzili, że to komedia. Dramat czy komedia? Ponieważ jedno drugiego pragnęło, a pierwsze o tym nie miało pojęcia, bo to była miłość platoniczna, zrodziły się nieporozumienia, czy jest też inna? Pewna liczba uczniów i nauczycieli znalazła się w dość niespotykanej na taką skalę sytuacji. Dyskutowano wszędzie. Zwracano uwagę na stronę moralną postępowania dwojga młodych ludzi i opowiadano się za wolnością w miłości w każdym wieku. Niektórzy nie rozumieli, co to oznacza. Nie powinno mieć znaczenia, że ktoś ma tyle czy tyle lat, że ktoś jest profesorem, uczniem... Dojrzałeś, jesteś odpowiedzialnym człowiekiem, wolno ci... Rozdrażnienie i nerwowość z powodu innego zdania starszych, nie koniecznie nauczycieli, tudzież zakłopotanie rady pedagogicznej, nie miały w tym przypadku dużego znaczenia. Wszystkie historie, jakie się zdarzyły, chociaż miały wspólny mianownik, rządziły się po swojemu i biegły swoim torem, a osoby uczestniczące w nich lub stykające się z wydarzeniami, powodującymi ten stan rzeczy, przeżywały je w sposób raczej poważny i podążały w nieznanym kierunku tą samą drogą, bo cóż to byłaby za historia, gdyby chodziło o przedmioty, a nie o żywych ludzi.   
  Każda dziewczyna i każdy chłopak chodził w tych zaczarowanych dniach, tygodniach, jak w transie, transportowany na skrzydłach wzniosłych uczuć i w romantycznym nastroju, i zamyśleniu, z lękiem, że może się zdarzyć coś złego, co zniszczy ich uczucia, aż głowa zaboli i rozpacz wtargnie do serca. Ogarnięty tą drugą osobą, podążając za nią i pragnąc przebywać w jej pobliżu, mógł chodzić krętymi ścieżkami, błądzić  w lesie za Wisłą, szukać nawet samego siebie. Narodziła się i rozpowszechniła obawa, że tej drugiej osobie może stać się krzywda. Ponadto w towarzystwie umiłowanej osoby, mimo, iż opiekunowie mogli na przykład wydać określone zakazy i nakazy, ta pierwsza czuła się znakomicie i była szczęśliwa, a druga w pełni się z pierwszą identyfikowała. Naiwni zbierali szyszki z dębów i jabłka z olch. Niektórzy posadzili ziarnko cedru albo oliwki, chcąc dożyć do spełnienia się najważniejszego, co nie zawsze dało się określić. Oliwka rodzi w wieku sześćdziesięciu lat, a człowiek?
     W końcu dyskusje stały się mniej ważne, zaczęły zanikać, a pojawiły się właśnie westchnienia, zauroczenia, niemożliwość rozstania i tęsknota. Objawy są powszechnie znane i nie ma co się nimi zajmować. Wartość tych zdarzeń ma cudowne konary.
     Żeby zobaczyć więcej, poza środowiskiem szkolnym, wśród młodzieży z mianem „uczeń”, wystarczyło przejść się ulicami miasta. Najobficiej zjawisko objawiało się nad Wisłą, na bulwarze wśród klonów i lip, których młode liście zieleniały z uciechy na widok odmienionych, młodych twarzy, radosnego popiskiwania i perlenia się śmiechu. Poczynając od technikum papierniczego, wzdłuż murowanego parkanu tepepe, dalej liceum ogólnokształcącego, liceum wychowawczyń przedszkoli i aż do mostu, który niektórym poplątał się z mostem na Tamizie, jakby wspólną randkę odbywały dziesiątki dziewcząt z chłopcami mianowanymi na rycerzy. Niektórzy jednak z nadmiaru emocji nad bystrą rzeką woleli przechadzać się po moście, wyobrażając sobie, że znajdują się w Londynie i patrzą na Tamizę albo niektórzy zachodzili na Zielony Rynek, żeby popatrzeć na konie, marząc o podróży karocą, albo woleli posiedzieć na placu Wolności udając, że wokół nie ma nikogo oprócz nich i wolność jest zachłyśnięta. W każdym razie na zewnątrz nie było aż tak groźnie, nie dostrzegano przelewania się uczuć, wyciekania i czynienia potopu. Co nie jest takie pewne.
     Najwięcej działo się w szkole nad rzeką.
     Tak więc Klaudia zakochała się w profesorze fizyki, Andrzeju; Anna uwielbiała matematykę, bo wykładał ją profesor Tadeusz; Helena smutniała, gdy z klasy wychodził profesor od angielskiego, John; Mirka ożywiała się przed każdą lekcją polskiego, kiedy miał nadejść profesor Bolesław; Stach kochał się w profesorce od historii, pani Wandzie; Waldek szalał za profesorką języka rosyjskiego, panią Tamarą; Idzi włóczył się, jak cień za profesorką geografii, panią Ireną; Zenek ścigał oczami panią profesor od organizacji przedsiębiorstw, Zofię... a dopiero reszta klasy miała chłopaków i dziewczyny w innych klasach, w mieście, z innych szkół. Marek z IIIa ogólniaka chodził z Marylą z IIIc tepepe; dla Romana z tej samej klasy istniała tylko Jola z liceum pedagogicznego; Ryszard twierdził, że jego Krysia z ogólniaka jest cudowna; Niwiusz przyodziewał się w blask urody Maliny z technikum chemicznego. 
     Panie profesorki i panowie profesorowie najpierw domyślali się, że coś dziwnego zaczęło się dziać w zespole klasowym, a po kilku dniach nauczyciele doszli do wniosku, że oni wszyscy dostali bzika i chcą żeby pedagodzy też szaleli razem z nimi.
      Pewnego dnia profesor Tadeusz wszedł do klasy IIc i zauważył, że wśród  uczennic i uczniów  jest Anna z IIIc. Spojrzał na nią, zobaczył jej rozmarzone oczy, spojrzał na dziennik, by się upewnić, że nie pomylił klasy, rzucił okiem na resztę młodzieży i rzekł:
     –  Ja chyba jestem w IIc, prawda?
     – Tak, panie profesorze! – krzyknęła klasa.
     – To w takim razie, co tu robisz, Aniu? Przecież ty jesteś z IIIc.
Cała klasa w śmiech.  
     – Proszę o spokój! – podniósł głos profesor.
Gdy młodzież zamilkła, Anna nieśmiało, spuszczając oczy, odezwała się:
     – Lubię matematykę. Lubię też... –  nie dokończyła.
     – Bardzo się cieszę, ale ty masz teraz inną lekcję... Poza tym drugą klasę już ukończyłaś. Przykro mi, ale musisz wyjść. Co teraz masz za przedmiot?
     – Ona nie wie, bo jest zakochana w panu profesorze! – odezwała się uczennica za plecami uczennicy Anny.
     – Proszę o spokój! – zgromił uczennicę profesor Tadeusz nie dociekając, kto to powiedział.
     – Poszukaj swojej klasy i więcej tego nie rób, to jest bez sensu – rzekł urzędowo. Anna wyszła z sali, ale pozostała pod drzwiami. Przechodziła tędy wychowawczyni.
     – Czy ty jesteś chora, dziecko? Dlaczego tu jesteś, a nie na swojej lekcji? Przecież wy teraz macie... macie... Co wy teraz macie?
     – Dokładnie nie wiem, ale zdaje się, że język angielski.
     – No, to proszę... W której sali?
     – Nie wiem – odparła dziewczyna.
     – Zdaję się, Aniu, że musimy porozmawiać.
     – Już wiem – przypomniała sobie Anna i szybko oddaliła się od wychowawczyni. Pani profesor pokiwała głową. Anna jednak nie poszła na lekcję, ponieważ nie wiedziała, do której sali ma pójść. Bardzo to było dziwne, gdyż angielski młodzież miała zawsze w tej samej klasie lekcyjnej.
     Klaudia wpatrzona w profesora Andrzeja nie rozumiała, o czym on mówi, tymczasem on omawiał zjawisko rezonansu elektrycznego. To też była niespotykana lekcja, ponieważ Klaudia powinna być na angielskim. Profesor Andrzej, nie zwracając za bardzo uwagi, kto u niego jest na zajęciach, mówił o rezonansie i patrzył na Klaudię, a ona niemal mdlała z uwielbienia. Tak się jej podobał, był taki romantyczny i uduchowiony, że trudno to było wytrzymać. Ten  rezonans jakby go przestrajał i wzbudzał w nim dodatkową energię. Dziewczęta uśmiechały się złośliwie i czasem wypowiadały jakieś kąśliwe słówko, lecz ani Klaudia, ani profesor Andrzej nie słyszeli tych docinków. 
     Rysiu przyszedł na lekcję urządzeń elektrycznych z Jadzią. Profesor Alfred nic na to nie powiedział, bo nieobecna była Joanna, więc suma dziewcząt zgadzała się co do grosza. A może chodziło o co innego... Sprawa wyszła na jaw, gdy profesor był łaskaw zapytać Jadzię o sposoby regulacji obrotów w silnikach indukcyjnych. Wtedy Rysiu podskoczył jak na igłach i zaczął odpowiadać. Profesor Alfred bez zdziwienia zapytał Rysia, czy on ma na imię Jadwiga albo może zmienił płeć. Jadzia wtedy wstała i rzekła:
     – Ja nie jestem z tej klasy.
     – Wiem – odparł profesor.
     Rysiu przeprosił profesora, a Jadzię pocałował w rękę.
     Helena była na swojej lekcji, zgodnej z planem, którą prowadził John Monty, jak mówili uczniowie na profesora angielskiego. Razem  w zajęciach uczestniczyło dziesięciu uczniów i profesor był zadowolony, bo mógł z każdym porozmawiać w angielskim, a Helena wprost rwała się do dialogu z Montym. Dopiero na końcu lekcji nauczyciel zapytał, dlaczego w klasie jest tak mało uczniów.
Jeden z chłopców, Jarek, odpowiedział:
     – To bardzo skomplikowana sprawa.
     – Nie rozumiem, dlaczego nieobecność na moich zajęciach ma być związana z jakąś komplikacją? Czy ktoś może mi to wyjaśnić?
Wszyscy milczeli. Zadzwonił dzwonek. Uczniowie wyszli na przerwę. Tylko Helena została i natychmiast, bo tak akurat pomyślała, zadała po angielsku pytanie, czy pan profesor jest żonaty? Zanim usłyszała odpowiedź, że nie, pan Monty uważnie przyjrzał się dziewczynie i spostrzegł, że jest bardzo ładna.
     – Dlaczego pytasz? – usłyszała, gdy już się dowiedziała, że to poważny kawaler.
     – Dlaczego? – powtórzyła nie wiedząc, co odpowiedzieć.
     Zapytała:
     – Czy mogę być na następnej lekcji u pana profesora?
     – Na następnej? Dopiero jutro, dzisiaj następną mam w IVb...
      Orientując się, w której, Helena szybko przeszła do sali 215, gdzie na zajęcia czekała IVb. To były dziewczęta.  
Dziewczyny się znały i zapytały, czy Helena kończy dwa lata nauki w jednym roku szkolnym? Helena wykorzystała to pytanie.
     – Właśnie przeniesiono mnie do was – rzekła. – Będziemy razem zdawać maturę – zaśmiała się i bezczelnie usiadła w pierwszej ławce.
     Gdy Helena została na języku angielskim w wyższej klasie, jej koleżanki i koledzy mieli język polski. Były to chwile szczęścia dla Mirki. Profesor Bolesław nie tylko znał bardzo dobrze naszą literaturę, ale sam pisał i publikował w miejscowym włocławskim tygodniku. Toteż Mirka chłonęła jego słowa, a kiedy profesor kończył pewną myśl, ona starała się dodawać do tego własne zdanie lub tak manipulowała słowami, aby sprowokować profesora do rozmowy o miłości w literaturze. Tym razem zrobiła to tak jawnie, że profesor natychmiast domyślił się, spostrzegł, że ona go po prostu uwodzi. Pan Bolesław poczuł się nieswojo wobec młodzieży i nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć Mirce, uczepił się frekwencji.
     – A powiedzcie mi, dlaczego jest was dzisiaj, zresztą nie tylko dzisiaj, tak mało? Nie lubicie polskiego? Bumelujecie? Czy ktoś może mi odpowiedzieć na to pytanie?
I znowu Jarek się odezwał:
     – To bardzo skomplikowana sprawa.
     – Skomplikowana? Dlaczego? Jaki jest powód tak dużej absencji? – zapytał jeszcze raz profesor. Młodzież milczała.
     Mirka postąpiła podobnie, jak jej koleżanki z innymi lekcjami i poszła na polski do IVb, zostawiając swoją grupę na historii.      
     Pani profesor Wanda, kiedy weszła do sali i zobaczyła osiem osób, powiedziała do Stacha:
     – Gdzie jest reszta? Zawołaj ich, już jest po dzwonku. Stachu rozmarzony, onieśmielony wobec swojej ukochanej pani, zrobił się czerwony jak burak i wyszedł. Po kilkunastu sekundach wrócił i powiedział, że nie ma nikogo.
     – A więc wagary – stwierdziła pani profesor. – Tego się doczekałam, po tylu latach pracy.
Stachu chciał ratować sytuację i zaczął coś jąkać pod nosem: 
     – Pani psorko... oni są nieobecni... bo oni... każdy miał swoją sprawę... to znaczy oni są na innych... jakby to powiedzieć...
      Stasiu, co ty kombinujesz powiedziała pani profesor, która wiedziała, że Stachu się w niej podkochuje. I nagle zrobiła odkrycie: „Może oni wszyscy są zakochani! Ależ, to absurd!” pomyślała. Mamy piękną wiosnę... rzekła. Być może coś dziwnego się z wami dzieje...
     – Właśnie – podchwycił Stachu. Nie wiedział jednak, co dalej mówić. Wyskoczył z pomysłem: - Przygotowałem prezentację…
     – O czym ty mówisz? Dlatego pewnie opuścili zajęcia – dokończyła. – Jak już się zorientowałam, nie ma ich również na innych przedmiotach, a to już jest brakiem dyscypliny.
     W pokoju nauczycielskim już się mówiło, że coś się stało z IIIc, bo trzy czwarte uczniów jest nieobecnych. I rzekomo nie uciekli z lekcji, a ich nie ma... Czy ktoś może to wyjaśnić? 
     Pani profesor z języka rosyjskiego, Tamara, weszła do sali lekcyjnej w bojowym nastroju, chcąc ostro potraktować młodzież, ale zanim zdążyła się wypowiedzieć na temat frekwencji, pomyślała, że musi zaczekać, nie może o tym mówić do tak wielu uczniów. Tu, tak się złożyło, że było więcej uczniów, niż zapisano w dzienniku lekcyjnym. A gdy zobaczyła na swojej lekcji Waldka, a pomyślała, że mogłoby go nie być, uspokoiła się i przystąpiła do realizacji tematu. Nie wypadało jednak nie odezwać się wpierw do Waldka, który na to czekał.  
     – Waldeczku... jak tam twoje... samopo... zdrowie?
Waldziu wstał i rzekł:
     – Pani profesor, dzisiaj już lepiej, ale wczoraj to czułem się fatalnie, nie mogłem zapomnieć... o... o... pani profesor... Zgromadzenie uczniów udawało, że nie słyszy o czym on rozmawia z panią.
     – Ależ, Waldku, co ty mówisz! I pomyślała: „Po co ja się odzywałam? I co mam mu odpowiedzieć?” Przyszło jej na myśl, że może to obrócić w żart?
     – To nie ładnie, że już o mnie zapomniałeś.  
     – Pani profesor, no, nie tak zupełnie, właśnie... 
     – To się cieszę – nie pozwoliła mu dokończyć, obawiając się, że znowu powie coś takiego, że będzie żałować.
     – Jesteśmy wszyscy tacy zajęci... – udało się dodać Waldkowi.
     Podobnie było z geografią. Pani profesor Irena, gdy stwierdziła, że nie ma uczniów, którzy powinni być na lekcji, a są ci, których nie powinno być, postanowiła zareagować stanowczo i jednoznacznie, nie mogła się jednak połapać na początku, w której jest klasie. Tu też było kilku innych łebków, którzy powinni być na matematyce, na języku rosyjskim, czy polskim... I dwa razy sprawdzała dziennik, żeby się upewnić co do klasy.
     Bodziu, uwielbiający profesorkę, bo potrafiła go oprowadzać po wszystkich zakamarkach świata, rzekł:  
     – Pani profesor, proszę im wybaczyć, oni się opamiętają i jutro będzie już normalnie.
     – Nic z tego nie rozumiem, Bogdanie. Może ty rozumiesz i wiesz? – zapytała.
     – Chciałbym, ale ja też z tego nie wiele pojmuję. To znaczy nie wszystko do końca. Nie chciałbym tu jednak przeprowadzać jakiejś analizy, bo nie wiem, czy miałbym rację i mógłbym komuś zaszkodzić, a ja nie lubię bliźniemu szkodzić. Mogę tylko powiedzieć, że oni poszli na te lekcje, gdzie uczą ich ulubieni profesorowie, a niektórzy... za dziewczynami do innych szkół... Tylko tyle... mogę... Nie wiem tylko jak to jest, że w klasach nie ma frekwencji, mimo, że uczniowie są w innych…
     – Ty zdrajco! – przerwała mu Izabela, która siedziała tu z Jasiem z LO. – Jak możesz tak mówić.
Pani profesor spojrzała w jej stronę.
     – Belu, Belu, opamiętaj się! – rzekła pani. I zapytała: – Co to za pan siedzi przy tobie?
     – To mój kolega – odpowiedziała Beleczka.  
     – Kolega – powtórzyła pani. – To może w ogóle wyjdziecie z klasy i zawołacie tu wszystkich wałęsających się po szkole uczniów, co? Będzie przynajmniej jakaś frekwencja. Co wyście w ogóle nabroili? Ja nie wiem, co mam robić. Muszę  pójść do dyrektora.
     Wtedy Bogdan wstał, uśmiechnął się na całą szerokość swoich kształtnych ust i poprosił panią profesor:
     – Ja mam taką serdeczną prośbę, niech pani profesor przeprowadzi tę lekcję! Obiecuję, że wkrótce wszystko wróci do normalności. Ja tak panią profesor... jak pani mówi o Afryce, czy Ameryce, to ja po prostu... jak bym tam był. Naprawdę. I pani profesor ma taki... taki piękny głos, taki liryczny, że można się...
     – Bodziu, no ty jesteś! Bo ja cię zaprowadzę tam, gdzie jest siarczysty mróz!
     – Z panią profesor to nawet na Syberię bym się wybrał!
     – No coś podobnego, co za bezczelny chłopak. I co ja mam z tobą zrobić? – mówiła prawie załamana. – Nie masz dla mnie szacunku? 
     Bogdan znowu wstał i powiedział:
     – Bardzo przepraszam. Najmocniej! Mam olbrzymi szacunek dla pani profesor, naprawdę...
     To było umiejętne odwrócenie uwagi od problemu, ale dość niespodziewanie ktoś zapukał do drzwi.
  Pani Irena chciała podejść do nich i sprawdzić, ale drzwi się otwarły i do sali z wielkim przepraszaniem, że autobus się spóźnił, weszli Romek z IIIc z Jolą, która uczęszczała do liceum pedagogicznego. Pani przyjęła wytłumaczenie Romka, lecz uczepiła się Joli.
     – Co ty robisz w tej szkole? – zapytała, bowiem znała Jolę, ponieważ miała w tym liceum pół etatu. – Przecież ty nie możesz zostać tu na zajęciach – dodała zdumiona. Po chwili odezwała się ponownie takimi słowami:
      – Już wszystko zrozumiałam. Wy po prostu dostaliście wiosennego szału!  
      – Pani profesor, właśnie! – wstał Bodziu. – Och, pani profesor.... – rzekł i usiadł.  
     Pani Irena jakby się zawstydziła. Zaczęła prowadzić lekcję. Wkrótce dzwonek ją zakończył. Nikt jednak nie wiedział, jaki był temat...
     Fantazja, to nie za dużo? Końca nie było widać. Powrót do obowiązujących przepisów szkolnych może nastąpić, gdy poczujemy w sobie odrobinę rzeczywistości. Na razie kilka klas zostało zelektryfikowanych. Pod wpływem różnicy potencjałów popłynęły elektrony, wywołując iskrzenia i zwarcia. Jedna płeć do drugiej płci z pożądaniem i oczekiwaniem. Bywa, że inaczej nie bywa.
    Profesorka, pani Zofia mówiła, że w pierwszym prawie Taylora... wykonanie norm przez robotnika wymaga wielkiego, nudnego wysiłku. Zenon nauczył się praw ekonomii socjalizmu i kapitalizmu... Kolega Marek zapytał wtedy, czy w ogóle w socjalizmie są jakieś prawa, a Zenek ostrzegł go, że może od pani oberwać za takie bluźnierstwa. I zrobi jej krzywdę. Bo Zenek przez panią profesor Zofię nie pokochał soczewicy, ale… nie pozwoli niczego zepsuć. Nie miał jednak pewności, czy pani profesor też… A Bodziu, który podkochiwał się też w Dagmarze, prowadzącej pracownię elektryczną, dodał, że najdelikatniejszą kobietą jest pani Dagusia. Jak ona chwyta zaciski do łączenia przewodów, to ma się uczucie, jakby je pieściła... wtedy nawet prąd zaczyna błądzić. Naprawdę, on chciałby żeby jego tak dotykała, ale ona jakoś nie domyśliła się, przynajmniej początkowo, o co chodzi. Myślała, że o nic. 
   Kolejni bohaterowie, przytuleni do siebie, przyturlali się na następne nie swoje lekcje.
     Boże chroń króla! Co oni wyprawiają! Kordian chwycił Lillę w pół i zatańczył kankana. Jej siostra Roza ścinała sierpem makówki. Jej, Lilli, różowe usta w ogniu namiętności... Każda chwila ich tańca to pieszczoty. Profesor dyżurny na przerwie, przerywa zabawę i wpycha niesforną parę do książki. Nie udaje mu się i za karę musi sam się skryć w tej książce. Rozpoczęły się poszukiwania nauczyciela. Uczestniczą w tym Lilla, Roza  i Kordian. – Oszaleć można – woła Gordian. Nigdzie nikogo nie ma. Nauczyciele w dalszym ciągu nie chcą wiedzieć, co się dzieje. Chcą, ale nie mogą. Mogą i chcą. Nie, niby chcą, ale nie wiedzą... Twierdzą, że nic takiego, co zakrawałoby na skandal. Ale to też nie jest prawdą. Może jednak skandal. Przecież na przerwach zaczynają prowadzić ostre dyskusje o aktualnej sytuacji nie tylko w tepepe, ale w ogóle  w szkołach średnich we Włocławku!
   – Jako zespół klasowy jesteście do niczego, jako jednostki ludzkie nie potraficie stworzyć zespołu, na którego można by liczyć. Jesteście rozbrykani i nie służycie ludzkości – oznajmił pedagog szkolny Damian. – Nazywam się Dąbrowski, ale co ja mogę zrobić? Muszę was przystosować do rzeczywistości. „Ale jak – zastanawiał się pedagog. – Sam wpadłem w pułapkę i nie wiem, na jakie tory skierować sytuację, a tymczasem dyrektor Jan oczekuje ode mnie, że uczynię cud... Co ja mówię. Na jutro muszę coś wymyślić.”
      – Nie jest chyba za wcześnie na Franca Kafkę, Bruno Schulza    czy Stanisława Ignacego Witkiewicza; macie już w sobie coś z tych dzieł. Uciekacie przed tłumem? – pytał profesor Bolesław. – Cieszcie się, że nie jesteście sami. – W waszym wieku nie tylko każdy człowiek, ale każde drzewo, każde zwierzę jest waszym przyjacielem. 
      – Wiecie co – mówiła inna pani profesorka geografii w liceum pedagogicznym – dzisiaj weszłam do mojej klasy przez drzwi auli waszego słynnego tepepe! Mało tego, kiedy opuszczałam salę lekcyjną, przede mną otwarły się wielkie wrota do zamku i nimi dostałam się do skarbu Witolda Gombrowicza. Boże kochany, przecież ja go nie znam! – mówiła głośno do siebie. I wiecie co – zwróciła się do uczniów – jednym z zadziwiających skarbów nie była tajemnica skarbu hrabiego M. Ch., lecz szkolny globus, po którym wędrujemy i oglądamy świat. Pani profesor Irena z Bodziem są może już na Alasce... – powiedziała nieco ironicznie.
       To pani ich zna zdziwiła się Aniela. – To oni już tacy są sławni. Ja cię kręcę.  
     – Anielciu, co z tobą – powiedziała pani.
     Młodzież nie dziwiła się zwierzeniom pani profesor.
 Na przykład Alina z IIIc tepepe opowiadała w liceum pedagogicznym (nie demagogicznym) na lekcji fizyki, że wczoraj wróciła do domu przez okno w kuchni profesora Andrzeja. Nikt jakoś nie zauważył, że takie wydarzenie powinno natychmiast zostać zaliczone do podejrzanych, nie wiadomo, czy nie godzące w dobro moralne szkoły. I zapytała profesora, czy istnieje takie prawo, które mogłoby potwierdzić, czy może wyjaśnić logikę absurdu. Bo profesor Andrzej wszystko potrafi wyjaśnić.
     – To prawo wyobraźni – rzekł profesor. – Każdy ma do niej prawo. Alina uśmiechnęła się do pana Andrzeja.
     – Cieszę się, myślałam, że zwariowałam.
Profesor Andrzej zwrócił się do ucznia Henia:
     – Proszę odprowadzić koleżankę do wyjścia, musi wrócić do swojej szkoły. Heniu ociągał się i zaskoczony, zakłopotany tym, że Alina musi wyjść, że tak łatwo zostali zdemaskowani, zapytał, czy on może też wyjść za drzwi?
     – Możesz… – powiedział nauczyciel i wtedy natychmiast Alina z Heniem wstali i nie słuchając, co jeszcze profesor ma do powiedzenia,   a więc co chce powiedzieć w drugiej części zdania, a tego nie chcieli usłyszeć, opuścili salę. A profesor chciał jeszcze dopowiedzieć: ...ale w czasie przerwy międzylekcyjnej. Uczniowie drgnęli obawiając się, że pan się zdenerwuje. Nawet Bolesław Bierut na portrecie się skrzywił i chciał krzyknąć, ale bał się upadku... A może tylko kichnąć, bo ktoś kichał żeby zagłuszyć atmosferę i towarzysz Bierut mógł się zarazić katarem. Nie wiadomo, co się stanie, gdy pojedzie do przyjaciół i się będzie spowiadał. Może dostać przeciągu iii...
     Pewnego dnia Lilla z Kordianem usiedli na samym końcu klasy, przy wolnym akurat, dwuosobowym stoliku. Chcieli być sami. Profesorka od organizacji fabryk nie zwracała na nich uwagi. Tak było najbezpieczniej. Bo dziesięć metrów od nauczycielki, za wysokimi plecami kolegów. Dobrze, że nie za wysokim parkanem, a do tego jeszcze nieprzemakalnym, to znaczy takim, przez który nic nie widać. Dla nich ścianą byli uczniowie siedzący przed nimi. Szeptali sobie do ucha, powstrzymywali śmiech, robili słodkie miny, a koledzy wszystko słyszeli i jakby to czuli. Byli jak podminowani materiałem wybuchowym.
       Co to za lekcja? pytał któryś z nich.
     – Co to za para za moimi plecami?
 Klasa była rozdrażniona, chociaż skupiona na słowach nauczycielki, jednak jakby nękana przez dziwne zjawisko niedorzeczności. Jakaś niewinna niemoralność się wkradała.
    Zenek wodził oczami za panią profesor Zofią i co chwilę podnosił rękę w górę, a pani profesor udawała, że nie widzi tej ręki. Chciał się o coś zapytać albo coś dodać od siebie, a pani nie chciała lub obawiała się tego, co może powiedzieć, a może nie miała czasu, tyle jeszcze materiału nauczania do realizacji... 
    Wysoce skolektywizowani uczniowie potrafili znieść dawkowane im cierpienie. (Jakie cierpienie? Nowe Wiadomości to cierpienie? Nie przesadzajmy). Każdy z nich już kochał i szanował dziewczyny, więc starali się wytrzymać. (Ach, o to chodzi, no tak...). Ich koleżanki z tej samej klasy były mniej odporne. Zgrabna figura, miła twarz, błękitne oczy, oczy piwne, zielone... te usta w nowiu...
  Gdy nie potrafili sobie poradzić z własnymi uczuciami, to normalnie się zakochiwali, bez zbędnych ceregieli. 
     Profesorka mówiła:
    – Lenin powiedział, że „system Taylora jest naukowym systemem wyciskania potu z robotnika”. Kordian przybliżył swoją twarz do twarzy Lilli i dotknął swoimi ustami jej różowych ust, i zapomniał, że jest na lekcji. Pewnie Lenin jeszcze żywy... Obudził ich śmiech kolegów i profesorki, która dała się unieść sytuacji, czy też nie zdzierżyła tego, co się wokół działo. Widziała. Jednak powiedziała:
     – Przecież ich nie ma, z czego się śmiejecie?
Wtedy zespół klasowy spojrzał na Zenka i już wszystko było wiadomo. On to zachowywał się, jakby siedział w ławce z panią Zofią.
     W innej klasopracowni działo się podobnie.
   – Co ja mam z wami zrobić? Idźcie do parku – powiedział profesor z psychologii. – Nie możemy bawić się w seksuologię, ponieważ mamy ważniejsze sprawy do omówienia.  
    Liliana zapytała:
     – Czy są ważniejsze? To idźmy do parku.
     – Bez dwóch zdań – odpowiedział. – I jeszcze jedno: wypraszam sobie robienie z moich zajęć erotycznego klubu. 
  Klasowa para z wyobraźni zespołu klasowego, Roman i Beata, wyszła... Oni to, także, przytulali się do siebie, bo uważali, że psychologia jest takim przedmiotem, który się nadaje do opisywania miłości. Po ich wyjściu profesor przemówił do obecnych:
     – Wy jesteście w porządku. Ale co ja mam zrobić z pozostałymi uczniami? Są jeszcze ze trzy pary... Tak, nasza psychika to efekt właściwości mózgu. Na organizm wywierają, jak wiecie, wpływ gruczoły o wydzielaniu dokrewnym. Musiało się ostatnio nawydzielać w was różnych substancji czynnych, które spowodowały wielkie zamieszanie w waszej psychice. Nie sądzę jednak, że wasze organizmy źle funkcjonują. To jest chwilowe. Wasze procesy uczuciowe, jak radość, smutek, żal, tęsknota, miłość... – profesor popatrzył uważnie na twarze uczniów – lęk, nienawiść, zazdrość, wstyd nie wykazują odchyleń, jak sądzę z obserwacji, a to, że tak postępujecie, jak postępujecie, obecnie, to tylko chwilowy wyraz stanu waszego ducha. Jak mówię, dużo do powiedzenia mają gruczoły. 
    Maryla z trzeciej ławki jakby nie słyszała, co profesor powiedział. Zdobyła się na kontrowersyjną, czy może niegrzeczną uwagę:
  – W panu profesorze też kochają się dziewczyny, jest taka Dorota...
     Profesor poczuł się jak niedźwiedź na gorącym blacie. Tyle słów wypowiedział i co? Podskoczyć czy wytrzymać? Nie jest misiem i nie ćwiczy odruchów warunkowych albo... bezwarunkowych. W sali zapanowała cisza, chociaż profesor spodziewał się rechotu. „Widać, że oni nie są za bardzo dojrzali emocjonalnie” – myślał.
     – Tak... – zaczął – przyznam się, że ogarnęła mnie bezradność. Potraficie postawić człowieka w trudnej sytuacji. Cóż, czuję się zaszczycony, chociaż może nie powinienem... Ponadto... uważam to za żart, który wybaczam. Maryli zrobiło się głupio i przeprosiła, ale potwierdziła, że to prawda.
     – Wiecie co, ja chyba pójdę na urlop dla poratowania zdrowia - nagle profesor zmienił ton. – To, co słyszę od paru dni może człowieka doprowadzić do wariactwa. Już nawet rada pedagogiczna jest bezsilna. Co chcecie przez to osiągnąć?
   Walek, drużynowy ZHP wstał i zapewnił nauczyciela, że nikt z młodzieży nie ma złych intencji, że są to młodzieńcze oczarowania wiosną... przez płeć przeciwną... Zamieszanie minie jak nadejdą klasówki. Usiadł.
   Profesor podchwycił jego myśl i rzekł:
     – O, widzisz, doskonały pomysł. Trzeba od tego zacząć.
    Walek zerwał się z miejsca i niemal przerwał nauczycielowi.       Tylko nie to. Boże, co ja narobiłem. Przepraszam, tak mi się powiedziało. Bardzo proszę nie wykorzystywać mojego idiotycznego pomysłu. Musiałbym zmienić szkołę, panie profesorze... Proszę nie rozmawiać z nikim na ten temat, proszę...
     Nauczyciel zamilkł, niczego nie obiecywał, ale też dalej na ten temat nie rozmawiał z młodzieżą. Zostawił ich w niepewności. W czasie przerwy Walenty nie mógł się obronić od ataków słownych koleżanek i kolegów. Dopiero po matematyce trochę ucichło. Na szczęście nikt z uczniów nie rozgłaszał niebacznej wypowiedzi kolegi nieco za szybkiego.
     Profesor Julian uczył podstaw elektrotechniki. Ten przystojny i niestety, już żonaty mężczyzna, lubił uczennice. Mawiał, że gdy jest ich dużo w klasie, czuje się jak w ogrodzie. Gorzej, gdy chce rozmawiać  z kwiatami, wtedy okazuje się czasem, że one są nie tylko piękne, nie tylko pachnące, a zdarza się, że kłują. Z takim kłopotem lekcje wyglądają różnie. Na ogół jednak nikt nie narzekał. Chłopcy lubili profesora za męskość i wiedzę, dziewczęta też za wiedzę, chociaż bardziej za jego aparycję, ale znalazła się jedna, Renata, która swoją więcej niż sympatię, okazywała w dziwny sposób: przez kilka dni jakby siedział w niej „figlik” i on namawiał ją, aby profesorowi przeszkadzać. Stroiła omdlewające miny, każdą część garderoby profesora oglądała osobno, uśmiechała się tajemniczo, mrużyła oczy, gdy na nią spojrzał, pokazywała pół kolana lewej nogi, sama na ochotnika ścierała tablicę, żeby być bliżej nauczyciela i żeby go dotknąć... Profesor Julian zauważył dziwne zachowanie uczennicy już na drugi dzień, jednak zlekceważył jej sposób bycia, aż nagle i on poczuł się dziwnie inaczej i kiedy to już się stało, gdy ona zaczynała swoją grę, on peszył się i był strasznie skrępowany. Zamiast zwrócić jej uwagę na niestosowność takiego zachowania, powstrzymywał się od reprymendy, czy jakiegokolwiek reagowania. Wówczas Renata dochodziła do optymistycznego wniosku, że oto i pan profesor wpadł.
     W rozmowie z koleżankami i kolegami w pokoju nauczycielskim usłyszał, że ten „proces chorobowy” trwa już od jakiegoś czasu. Zdziwił się, zwłaszcza, że u niego na zajęciach frekwencja wynosiła ponad 90 procent.
   – Mogłeś nie wiedzieć – powiedziała koleżanka Tamara, bo ty masz lekcje w drugiej klasie, a tam może jeszcze dojrzewają.           Nie sądzę. Niektórzy są nad wyraz... może nie umysłowo, ale fizycznie  na  pewno. Kiedy  mówię  o  liczbach  zespolonych,  głupio  się uśmiechają. Najbardziej, gdy w zadaniach mamy do czynienia z liczbami urojonymi, wtedy się zaczyna...
 Gdy zjawił się na lekcji swojego przedmiotu w następnym tygodniu, był zaskoczony, że już po wszystkim. Renata siedziała w środkowym rzędzie i pilnie notowała, i w ogóle cały zespół jakby przeszedł jakąś kurację. Profesor Julian w wolnej chwili popatrzył w okno na ścianę Liceum Ogólnokształcącego im. Marii Konopnickiej i rzekł:
   – Zdaje się, że wiosenne nieporządki w naszych sercach i duszach już mamy z głowy, co?
    Starosta klasy chciał wstać i coś powiedzieć, jednak profesor go powstrzymał:
     – Nie musisz, ja tylko tak...
   Ponieważ u starszej młodzieży jeszcze nie było klarowności, wciąż zdarzały się drastyczne, czy też zabawne albo denerwujące sytuacje, zebrała się rada pedagogiczna, by porozmawiać. Najpierw obradowali tylko nauczyciele, a później zaproszono młodzież.
   Dyrektor Jan powitał wybrane grupy młodzieży, głównie tej, która była zamieszana w wydarzenia mające czasem posmak perwersji, i spytał, czy wiedzą, dlaczego zostali zaproszeni?
Oczywiście, że wiedzą. Wobec tego, co mają do powiedzenia? Nikt się nie odezwał. Trudno tu cokolwiek powiedzieć, jeżeli oni nie odczuwali potrzeby dzielenia się publicznie swoimi uczuciami. Przecież to są ich przeżycia, osobiste i klasowe, a nie publiczne i dlatego nie będą mówić na ten temat wobec wszystkich. Waldek, jako rzecznik tej młodzieży, zaczął właśnie w taki sposób przedstawiać ów problem zaburzeń w szkołach.
    – No i co dalej? Czy mamy podjąć jakąś decyzję? Nie można dopuścić do dezorganizacji pracy szkół – mówił dyrektor Jan, a grono słuchało i nie zamierzało podejmować żadnej decyzji.
    – Nie będzie dalszego ciągu – zapewnił rzecznik młodzieży. – Uzgodniliśmy, że w tym miejscu nasza przygoda wiosenna się kończy.
   I chociaż żal nam się rozstać z... no... wiecie państwo, to jednak rozum zwyciężył. Czy tak, koleżanki i koledzy? – zapytał rzecznik po harcersku. Nikt mu nie odpowiedział, że to koniec, święto rozumu. Żaden z uczniów nie chciał dopuścić do siebie takiej myśli, wiedząc jednak, że naprawdę... bez dwóch zdań, to koniec romantycznego wybuchu.

Skończył się okres kwitnięcia tulipanów. Nauczyciele byli urzeczeni młodzieżą i uśmiechali się, od czasu do czasu przekazując sobie jakieś uwagi.
    Ci, którzy spóźnili się ze swym wiosennym płomieniem, musieli teraz się powstrzymać, nie mogli przyłączyć  się do  ogółu, pozostał im tylko ten czas, który nie obejmował zajęć lekcyjnych. Gdyby się w nim nie zmieścili, mogłoby dojść do niebezpiecznej sytuacji. Oceny ze sprawowania poleciałyby w dół i może rodzice zostaliby poproszeni do szkoły.
     – Dlaczego wszystko, co wspaniałe, zawsze musi się tak szybko skończyć? – pytała rozczarowana Maryla. – Ja się nie zgadzam.
     – Ja też nie – przyłączył się Bogdan. – Ale chcę chodzić do tej budy. – Żal mi tylko profesorek...
     – Może ty myślisz, że one też były zakochane? – zapytał Józek z IIIc. – Są bardziej dojrzałe niż my. Nauczyciele się nie zakochują. Zważcie to, gdy się znów spotkamy na lekcjach. Ja osobiście widzę w tym rękę towarzysza Kupidyna, którego namalowała Malina i wywiesiła w auli szkolnej. Przecież to się zaczęło już w karnawale. Gdy tańczyłem z moją Julią, dowiedziałem się więcej, niż gdybym był w tę historię zamieszany. Mówię wam, miłość ma różne oblicza.
     – Masz szczęście – powiedziała Klaudia. – Nie zastanawialiśmy się nad tym.   
  Prądy błądzące znalazły wyjście z zagmatwanego obwodu                i rozpłynęły się po drogach, które im wyznaczono.
 Trzeba jednak sprawdzić, czy nie nadgryzają torów kolejowych i rurociągów stalowych.
   Gdzieś około lat dziewięćdziesiątych XX w. młodzież podobnie się zachowywała, ale bardziej odważnie i w sposób mniej tolerancyjny. Pewnego, innego wiosennego dnia, gdy tamta młodzież stała się nieco szpakowata, jak Waldek, Zenon, Lilla i cała grupa innych, poważnych osób, w tym nauczycieli, wpadła na pomysł, że wiosenne nastroje powinny ujść jednego dnia, żeby w ten sposób nie tracić więcej niż trzeba. Skorzystano z faktu datowanego w kalendarzu, a dotyczącego nadejścia wiosny i ogłoszono dzień wagarowicza.
     No i teraz, kto w tym dniu chce pójść na lekcje, i wejdzie do klasy nie zastaje w niej nieznanych uczniów, lecz pustą salę lekcyjną.
                                                   przed 2000

                                   

sobota, 6 października 2018

Pan Kanapa

  Pan Kanapa

     Pan Kanapa zmęczony robotą położył się po obiedzie na Leżance i zasnął. Sen pochłonął go jak gąbka wodę. W takiej sytuacji z łatwością mogły się zdarzać w nim najwspanialsze, ale i przykre przygody. Już na początku snu przyszła do niego Wersalka i łamiąc się wpół, popiskując w zawiasach, zaproponowała, by się z nią połączył w trwałym związku małżeńskim i żeby w wyniku tego związku mieli małe Foteliki, które by wyrosły na Amerykanki i jeszcze Tapczaniki i inne cudeńka. Była tak nastawiona seksownie, że zobaczyła umeblowany cały pokój jadalny, sypialnię, pokój dziecięcy, a nawet przedpokój i ganek, a do tego jeszcze mebelki ogrodowe. „Moje łono jest przepastne i gdy się w nie zanurzysz, doznasz rozkoszy jakich jeszcze nie znasz i nie poznasz, jeśli ze mną nie wejdziesz w bezpośredni kontakt. Oprócz dzieci, które już wymieniłam, moglibyśmy mieć jeszcze miękkie Taboreciki na kółkach i mebelki gięte z bambusa, także Krzesła wyścielane gąbką i Kozetki z napędem na prąd elektryczny... Czy mam wymieniać dalej?” Pan Kanapa, który wysłuchał jej namiętności wyrażonych na razie w słowach, poruszył się gwałtownie i przerażony propozycją nie do przyjęcia, bo przecież on tak się tylko nazywa, próbował się przebudzić, by uwolnić się od tej natrętnej kandydatki na rodzicielkę. Szarpał się więc ze snem i trzymał spodu Leżanki. Próbował nawet mówić. Bełkotał: „O czym ty mówisz? Na pewno chodzi ci o Leżankę. Ja się tylko tak nazywam i nie potrafię z... Wersalką. Daj mi spać, odwal się albo się przebudzę i... pożałujesz”.
„No dobrze, dobrze, nie oburzaj się tak zaraz – przestraszyła się Wersalka. - Przecież to przyjemne zajęcie spać i mieć erotyczne sny - przekonywała. - Spróbuję z Leżanką, jak ty nie chcesz.”
I nagle Wersalka zaczęła podskakiwać, wykonywać dziwne, podejrzane ruchy, a Leżanka widząc, co się dzieje, zaczęła skrzypieć, trzeszczeć, piszczeć, wrzeszczeć, miauczeć, stukać, szczękać, gdakać, kwakać, gulgotać i jęczeć, co Wersalkę najpierw wprowadziło   w stan ekstazy, ale kiedy przekonała się, że Leżanka broni się przed Wersalką, wpadła we wściekłość i zaczęła obłapywać Leżankę i niemal gwałcić! „Co ty sobie wyobrażasz, że jesteś może jakąś pięknością? Albo dziewicą? Może jeszcze nikt na tobie nie leżał, może powiesz? Zaraz się przekonamy” - krzyczała Wersalka i starała się robić swoje. Pan Kanapa dopóki miał dosyć miejsca na Leżance, gdy się uspokoił, jak mu się zdawało we śnie, równo oddychał i obserwował, co te dwa meble wyprawiają. Nawet go to bawiło i zaczął się śmiać przez sen, a żona obserwując męża, śmiała się z nim, nie wiedząc z czego. Gdy jednak Wersalka stała się natarczywa i zaczęła przygniatać Leżankę, próbując ją objąć w miłosnym uścisku, pan Kanapa zaczął się dusić i już sobie wyobrażał, że zostanie spłaszczony przez te dwa głupie meble, w tym przez jeden zbyt namiętny, który zabierał się bezpardonowo do jego Leżanki! Tego było już za wiele. Postanowił wstać i oddzielić Wersalkę od Leżanki. Zerwał się z całej siły z miejsca i... zaledwie uniósł głowę. Zaklął siarczyście, co mu się udało i rzekł do mebli: „Jak zaraz nie przestaniecie się... (tu padło odpowiednie słowo), to słowo honoru, obie was wy... (znowu udało mu się wyrzec odpowiednie słowo) i... będziecie wrzeszczeć, dlaczego to tak... długo trwało”. Po tych słowach zauważył, że meble się uspokoiły, natomiast jemu robiło się jakoś coraz bardziej błogo. Cały, w każdym miejscu ciała, był dziwnie naprężony i rozochocony. I czuł, że z wielką namiętnością wbijany jest na pal! Co się dzieje? – pytał niespodziewanie we śnie i chcąc sprawdzić, po prostu otwarł oczy i zobaczył nad sobą swoją żonę, całą w ogniu palących się zmysłów, która mu pomagała w pewnych czynnościach manualnych, aż Leżanka znowu podskakiwała, krzyczała, trzeszczała i skrzypiała... 
                                                                                      1988