piątek, 31 sierpnia 2018

Feniks i pustak

Feniks


     Odrodził się z popiołów i dostał do mojej szafy, spodziewając się, że przechowuję tam razem ze Słońcem, świętego ptaka Benu – ptaka Słońca. Jego starszego brata, ukrytego w legendzie egipskiej. Umiera by się odrodzić po wiekach. Mnie to uwiera. Przyleciał, by się przekonać. Jak lepiej, odrodzić się z popiołu, czy ze zwłok starego Feniksa? Co jest genialne? Może być czaplą, orłem, pawiem na tle tarczy Słońca, duszą. Niektórzy z nas mają duszę smutku, niektórzy duszę w żelazku albo tylko namiętności, tylko ducha miłości albo duszę wielobarwną, kryształową, niestety łatwo pękającą. Jeżeli Feniks uosabia bezciało, to jest  ona lazurowym niebem, które zdarza się, że się zaciemni, może wówczas padać grad, można też odlecieć do nieba na łuku tęczy, jeżeli jest po burzy. Za dusze zmarłych. Dusza wyrwana z kontekstu. Można też zachwycać się pomrukiem zbliżającej się awantury i innymi jej symptomami, jak bliskie błyskawice spojrzeń i chmurzyska zagradzające dostęp do jasności myślenia. Albo przyciemnione sumienia, jak okulary przeciwsłoneczne. Zburzona wrażliwość, jak skóra krokodyla. A także można wsiąkać w ciszę przed burzą, tę wokół nas i nasłuchiwać. Ale czy mamy wtedy na myśli Feniksa?
      Do mojej szafy bibliotecznej Feniks zagląda podczas mojego snu i rozmawia z książkami. Jest wścibski. Żadna z nich nie kryje tajemnicy, o którą mu chodzi. Czy jest rozczarowany? Nigdy tego nie powiedział, ale się domyślam, że boleje nad domami bez książek. Czy jest jeszcze coś ponadto? Jestem pewien, że tak. Feniks, odradza się w moich myślach, czyta je i kombinuje, z czego jeszcze mógłby powstać kolejny raz. Z czego jeszcze mógłby się odrodzić?
     A co na to Paweł z Tarsu?         


                                                    
  Pustak


     Proszę wstać przy zadawaniu pytania. Proszę pytać. Dlaczego nie zadajesz pytań?
Daleko jesteś od siebie? Odległość nie ma znaczenia.
Kto zadał to pytanie? Nie słyszę.
Proszę o następne... Dlaczego pytasz? – pytamy. Głupie pytanie.
     Pytania są jak przedmioty. Nie prawda. Są jak świat żywy. Jedne puste jak balon, inne ciężkie, jak ołów, są pytania jak kwiaty, jak osty. Motyle. Pasikoniki. Jętki. Są takie, które denerwują, doprowadzają do wściekłości. Przypominają niektóre gatunki zwierząt... Budzą niedźwiedzie. Przygnębiają. Wprawiają nas w zakłopotanie. Wywołują spokój albo spontaniczną radość. Są zarzewiem emocji. Naprowadzają na właściwy tor, po którym mamy się poruszać. Ale tor jest do nikąd. Brak światła. Komplikują sprawy proste. Pomagają rozwiązywać zagadki. Są bronią w ustach mądrych ludzi. Ułatwiają życie. Podwyższają ciśnienie.

Rozpalają dyskusję. Rozzuchwalają zarozumiałych. Podcinają pewność siebie. Niepokoją zachłannych pazerantów u władzy. Zamiast wieść do prawdy, prowadzą do paszczy rekina. Skracają czas oczekiwania na odpowiedź, której nie będzie. Wprowadzają zamęt w logicznym myśleniu. Są nieodzowne w poszukiwaniu nowych praw i idei. Nie pomagają, jeśli nie mamy czasu. Doprowadzają człowieka do zagubienia.
     Mogą nas zgubić i odnaleźć, ale nie powinny zniechęcać.
     Ludzie nieświadomi nie mają problemu z zadawaniem pytań. Nie zadają ich, nie zastanawiają się nad biegiem dnia i rzeki. Jeśli nie ma wiedzy, nie ma pytań.
     A jesteśmy czasem jak świat roślinny. Inni ludzie są jednak nam potrzebni. Jak doker przy rozładunku statku.
     Nie ma nic w moich annałach o Stanisławie ze Szczepanowa.   


                                                                                                                     2006


niedziela, 12 sierpnia 2018

Wycieczka do Londynu



     Lata dziewięćdziesiąte XX w. i już można. Tak po prostu.
Zorganizowano wycieczkę do Londynu. Ale trud organizacyjny nie był taki sobie, wsiąść do tramwaju i zajechać…
Może być Londyn – cieszyliśmy się. Na razie nikt jeszcze nie zdawał sobie z tego sprawy, że jest to już realne. 
     Gdy zaczęły otwierać się możliwości, już kilka lat potem, jak Joanna Szczepkowska powiedziała w telewizji: – „Proszę państwa, czwartego czerwca 1989 roku skończył się w Polsce komunizm”,      i jak zdumieliśmy się jej komunikatem, bo nie wiedzieliśmy, że w  Polsce był już komunizm, a wtedy mieliśmy jeszcze inne myśli, bardziej rozczochrane, nadymane wiatrem sprzecznych ideologii, a tu nagle świat poza granicami stał otworem i wabił nas swoją wielkością i dobrobytem. I nagle ktoś chciał zorganizować wycieczkę do Londynu. Poczuliśmy w sobie sporo entuzjazmu. Inflacja szalała, ale w wyniku tego szaleństwa ochota rosła jeszcze bardziej, taka ochota niezdyscyplinowana, wysoka, spontaniczna. Podjąć decyzję. Podjęliśmy bez namysłu.    
     Co wiemy o Londynie? Nie to, co powinniśmy.
     Przeczytaliśmy, że Londyn położony jest w południowo wschodniej Anglii nad dolną Tamizą, w odległości około 75 km od jej ujścia do Morza Północnego, na pagórkowatej nizinie do 186 m n.p.m. Basenu Londyńskiego, między pasmami wzgórz Chiltern na północ i Nort Downs na południu. Żona czytała głośno i pytała, czy już wiem. Poszukaliśmy na mapie i stwierdziliśmy, że się zgadza. Odpowiedziałem, że wiem, ale nie mam pojęcia jak to miasto wygląda. Najstarszą częścią Londynu jest City o powierzchni 2,7 km. W 1888 roku utworzono County of London, które podzielono w 1899 na 28 dzielnic o łącznej powierzchni 505 km. – Słuchaj, to ważne. Tym się zachwyciliśmy. Zostaniemy ze dwa miesiące i zwiedzimy wszystkie dzielnice. Tak zwany Wielki Londyn o powierzchni około 1800 km kwadratowych w pierwszej kolejności. – Ojciec mi mówił, że to najbardziej płaskie miasto na świecie. Łakomstwo narastało. Już wiedzieliśmy, że do 1965 roku był trzecim pod względem
 wielkości zespołem miejskim na świecie – po Nowym Jorku i Tokio. – Jakie  miasto  chciałoby się zmierzyć z Nowym Jorkiem.

Ciasna zabudowa Wielkiego Londynu rozkwita na obszarze ponad 1600 km kwadratowych. Do zdziwienia pół kroku. Dla nas jasna strona medalu. Pewnie dlatego mój ojciec mówił, że to miasto jest najbardziej rozlazłe i przysadziste na świecie – powtórzyłem, aby żona była pewna, że tak jest. Ciemna strona medalu. Nie ma co go porównywać z Nowym Jorkiem, gdzie widać na każdym kroku chęć wznoszenia się do nieba, bo N.Y. postawiony jest na opokowych skałach i można wysoko, a w Londynie wygodniej rozrastać się w poziomie, i dla tego miasta wystarczy tyle, ile jest. Jest największym ośrodkiem przemysłowym Wielkiej Brytanii, o, tu nie będziemy wątpić, największym portem, na pewno, największym ośrodkiem naukowym i kulturalnym Królestwa, dobrze; posiada stare tradycje teatralne, dlatego pewnie już pomarszczone, zobaczymy. Najsłynniejszy teatr czasów elżbietańskich: Globe Theatre. – Sam jesteś Globe Teatre – usłyszałem.
     Zaraz też poszukaliśmy miejsca i obiekty godne naszych oczu i trudu łazikowania, by zobaczyć, doznać uczuciowego wstrząsu, załadować przeżycia do mózgowej kasety i przemycić przez wszystkie granice do Polski. Weźmy na przykład przeszłość. Muzea spełniają pożyteczną rolę. Należy jednak bliżej określić jaką.Bo wielu nie ma zamiaru oglądać staroci, widać w dzieciństwie bawili się tylko nowizną, a pewnie zapomnieli, że ta nowizna się zestarzała, a inni je podziwiają i zachwycają się wprost proporcjonalnie do entuzjazmu, zaraz przypominają sobie, co najlepsze było w historii danego kraju i w czym jest be. Berberys. Dziwne skojarzenie. Znamy u nas zwyczajny, może być ozdobny, oczywiście berberys, a muzea to nie tylko wiedza, również ozdoba, a tu pełno nadzwyczajnych…  
   Zatem należało załatwić formalności, z których kilka było najeżonych jak kolczatka. Paszport to podstawa wyjazdu. Jak tory kolejowe albo przewody trakcyjne.
   Rozpoczęliśmy nowy tydzień w dobrych humorach i z tego powodu zapomniałem się ogolić; żona zapytała, czy przypadkiem nie używałem jej szczoteczki do zębów jako pędzla. Ujawnianie się, że jesteśmy ci i ci małżeństwami, a tamci nie, nie miało sensu, ale ktoś to podkreślił, że nie znamy się i nie wiadomo czy się poznamy. Józef Toczek utrzymujący kontakty z organizatorami słowackimi, sporo się nagimnastykował, zanim mu wyszło, że wycieczka się odbędzie. Słowacy już posiadali względnie wygodne, dalekobieżne autokary. U nas autokary jeszcze się nie zadomowiły.

Opowiadałem sobie w śnie, że koszt na jedną osobę dla członka związku wynosił 4 miliony 800 tysięcy starych złotych. Dowiedzieliśmy się, że razem z dwoma kierowcami słowackimi i przewodniczką panią Małgorzatą, w eskapadzie uczestniczyły 44 osoby (A imię jego jest 44 – nie mogłem się odpędzić od tej myśli: Jezus Chrystus, Adam Mickiewicz, Napoleon Bonaparte), a wśród nich pani Bronka – nauczycielka wychowania fizycznego, pan Jan – znakomity matematyk, przed laty wychowawca świetnej klasy uczniów w Słowaku – Liceum, do którego uczęszczał Robert, i Karolina – absolwentka chorzowskiej Szkoły Muzycznej. Bardzo miastu potrzebna.
     O czternastej wyjechaliśmy z Chorzowa Batorego do Cieszyna, gdzie przesiedliśmy się do słowackiego autokaru JUNS i pojechaliśmy do Piesztian w Słowacji. Panie z tyłu za nami powiedziały, że jedziemy do Lwowa przez  Rzym. Byłem nawet gotów uwierzyć, ale to dlatego, że                w pewnym momencie ogarnęła mnie przemożna senność, że tylko częściowo byłem czynny.
     Dojechaliśmy  do  Piesztian. Tam  przenocowaliśmy w hotelu ODE-
VAK, a na drugi dzień o szóstej rano ruszyliśmy w dalszą drogę – przez Bratysławę i Wiedeń, przez Niemcy od południa na północ i dalej – przez Belgię do Calais we Francji, skąd promem przez kanał La Manche do Dover w Anglii. Wyokrętowanie, zaautobusowanie i jazda do Canterbury.   
     Tak więc w pierwszych dniach maja 1996 roku po przejechaniu wielkiej liczby kilometrów, które nas zmęczyły, dojechaliśmy ze sporą grupą chorzowskich nauczycieli do Londynu. W sumie ponad dwa tysiące kilometrów w jedną stronę, co uznaliśmy za wyczyn stulecia. Podróż weszła nam w kręgi szyjne, kość ogonową i kolana, spuchły nogi. Jechaliśmy do piątej z minutami następnego dnia pierwszego maja. Nieco wracając myślami wstecz, w drodze kilkakrotnie zatrzymywaliśmy się na parkingach żeby zostawić niepotrzebne płyny, wydzielone do pojemnika zgodnie z przeznaczeniem. Po przejechaniu granicy czesko-austriackiej, następna kontrola paszportowa była dopiero w Dover. Wydawało się, że autostrady nie mają końca i są jak taśma rozwijana przed nami i zwijana za nami. Tacy byliśmy ważni. Dzień i noc, słońce i chmury, ciepło i chłód, osady i miasta, zielone równiny i wzgórza, kępy drzew i nieduże tereny leśne...
    Najpierw Canterbury w hrabstwie Kent. Siedziba arcybiskupstwa anglikanizmu i prymasa Anglii. Jeszcze spała. Prymas też.

Nie było zimno. Wczesny, zmoczony na chodnikach ranek uśmiechał się chwilami pogodniejącym niebem. Czynny jakiś szynk... Wydać pierwszy funt czy go tylko obejrzeć? Przedsmak. Zanim zwiedziliśmy katedrę, przeszliśmy się po zaspanym jeszcze mieście starych, ale zadbanych piętrowych domów i zamkniętych sklepów. Kto by w niezbyt dużym mieście tak wcześnie otwierał sklep. Co innego zarobić na piwie… Monotonia i znużenie ustępowały. Zużycie. W katedrze wgapialiśmy się w grobowce arcybiskupów, oglądaliśmy piękny gotycki styl architektoniczny. Katedra jest cudowna. Ktoś nie był dowcipny i powiedział, że nie nadaje się na mieszkania. Budowana w latach 1070-1503! Łapaliśmy powietrze i się za głowy, i tak chodziliśmy po tym chyba czterdziestotysięcznym mieście. Nie doszliśmy do pałacu Tudorów i to był nasz pierwszy zawód. 
     Po wczesnym i mokrym ranku, po zwiedzeniu miasta i katedry z podnieceniem zaczęliśmy zbliżać się do Londynu.
     Chcieliśmy by Canterbury było wspaniałym wstępem i tak było.
I wreszcie przedmieścia stolicy Wielkiej Brytanii, liczącej dwa tysiące lat. W miarę zbliżania się do centrum Londynu, miasto rosło i piękniało; powoli zapomnieliśmy o zmęczeniu i prawie bezsennej nocy w autokarze. Coraz bardziej wzrastało nasze zainteresowanie obiektami, które mijaliśmy po drodze. Nasza wiedza o Londynie może nie była imponująca, ale pomogła nam w rozpoznaniu niektórych historycznych budowli. Dojechaliśmy do dzielnicy hoteli, niedaleko Hyde Parku, pod numer 47/48 Leinster Gardens, Heritage House Hotel, Londyn W2. Otrzymaliśmy oboje z żoną pokój numer 2 na parterze. Na zewnątrz hotel był odnowiony i nie różnił się wiele od innych, natomiast wewnątrz – stary i zużyty, żeby nie powiedzieć zardzewiały. Okno naszego pokoju wychodziło do „komina" powstałego ze ścian hotelu; wyposażenie pokoju to stary stolik o powierzchni ćwierć metra kwadratowego, stara szafa, chyba jednak nie z czasów królowej Wiktorii, szerokie łoże, zaścielone ciemnoniebieską bielizną pościelową, na bieliźnie koc przykryty kapą i wszystkie te części pościeli wciśnięte były pod materac w tyle łoża, a przód ułożony na dwóch poduszkach. Prysznic i ubikacja wbudowane zostały w pokój w postaci oddzielnych kabin. Gniazdo elektryczne wtykowe różniło się od gniazd wtykowych stosowanych u nas i należało pobrać w recepcji tak zwany adapter za trzy funty kaucji, który dopasowywał naszą wtyczkę do angielskiego gniazda wtykowego.

To umożliwiło korzystanie z prądu za pomocą naszych urządzeń. Jakich? Rozglądam się. A, tak, jest grzałka elektryczna, którą można włożyć do szklanki i zagotować wodę. Krany w umywalce zainstalowano w jej narożnikach, co uniemożliwiało jednoczesne korzystanie z bieżącej zimnej i gorącej wody, chyba że nalaliśmy wody do umywalki, która przecież służy do mycia i pozwala na oszczędne korzystanie z życiodajnej cieczy, wtedy po napełnieniu zakręcaliśmy…
     Po częściowym rozpakowaniu bagażu, kąpieli, spożyciu posiłku i krótkim wypoczynku wyszliśmy całą grupą na zwiedzanie miasta. Karolina Kozubska, Bronka Janiszewska i Jan Swadźba – również nazywany przez uczniów Jasiem oraz Józef Toczek oraz Danusia ze mną trzymaliśmy się razem. Weszliśmy do Hyde Parku, którego obszar jest prawdopodobnie mniejszy od Parku Kultury w Chorzowie. Zauważyliśmy przede wszystkim wielkie trawniki, równe prawie jak stół, trawa krótka i na bieżąco strzyżona. Wokół nich zieleń drzew, kwietniki, na ścieżkach ciężkie stylizowane ławki. W tym okresie kwitły też drzewa pewnego, nieznanego mi gatunku, rosnące pojedynczo nie tylko w parku, ale także w różnych miejscach na ulicach, także w Canterbury. Wszystkie gałązki tych drzew były gęsto obwieszone pękami różowych kwiatów, które przyciągały wzrok i bardzo zdobiły otoczenie. Widok poetycki. Trawniki wykorzystywano do różnych zabaw i gier, a po wyznaczonych bieżniach jeżdżono konno. W parku odbywały się też ćwiczenia gwardii królewskiej.
   Po kilkudziesięciu minutach doszliśmy do Opactwa Westminster, zobaczyliśmy Parlament i usłyszeliśmy Big Ben. Ale z wielkim zainteresowaniem zwiedziliśmy przede wszystkim Opactwo. Edward Wyznawca, natchniony widokiem normandzkich kościołów, wzniósł na terenie moczarów świątynię, której konsekracja odbyła się w 1065 roku. Po tygodniu od tej uroczystości król zmarł, a jego nagrobek znajduje się w głównej części Opactwa Westminster, wzniesiony  przez Henryka III w XIII w. Pierwszym koronowanym królem w Opactwie, w Boże Narodzenie w 1066 roku, był Wilhelm Zdobywca i od tego czasu odbywają się tam wszystkie koronacje. Pochowana jest też w Opactwie większość monarchów, aż do początków XIX stulecia. Oglądaliśmy również grobowiec Marii Stuart oraz inne grobowce i pomniki sławnych i zasłużonych, również wspaniałą kaplicę Henryka VII z XVI wieku... Ostatnia koronacja odbyła się tu w 1953 roku, gdy królową została Elżbieta II

 Windsor. W Opactwie pochowanych jest aż 3300 zmarłych, wśród nich królowa Elżbieta I, pisarz Karol Dickens, wspaniały  muzyk kompozytor Georg Friedrich Haendel, uczony Isaak Newton… Jest tu też tablica pamiątkowa Williama Sheakespeare’a. Nie obeszło się bez zdjęcia.
    Wielka świątynia, rozpychająca naszą wyobraźnię. Ale czy święta? Tej świętości nie było widać. Zbyt sensacyjna, budząca emocje i kryminalne historie.  
   Chwilami świeciło słońce. Po wyjściu z Opactwa spacerowaliśmy po mieście, oglądaliśmy z zewnątrz Parlament i Opactwo, słuchaliśmy objaśnień przewodniczki: – Patrzymy na Houses of parlament czyli The Palace of Westminster. Nad Tamizą. To neogotycki gmach, długi jak jamnik z głową podniesioną wysoko. Główny budynek posiada 280 metrową fasadę. Żeby zobaczyć całość, trzeba  nieco kręcić głową. Jest to patrzenie na wielką historię, przeżywanie jej w okamgnieniu. Czujecie to państwo? Widzicie? Największy parlament świata. Wewnątrz znajduje się 1200 izb. Doprawdy, można stracić wiarę. Pani przewodniczka nie wyjaśniła, dlaczego można by stracić wiarę.
     Przewodniczka mówiła dalej: – Na północy gmachu znajduje się to, co nas wprawia w bimbanie, wielki Big Ben. Bądźmy pogodni.      Słuchamy, fotografujemy, żeby zajechał z nami do domu. Niechby stanął gdzieś w okolicy Miechowickiej. – Turyści zegar na wieży nazywają Big Benem. Pokazuje czas, od tego jest, ale Big Ben to olbrzymi dzwon z 1858 roku, ważący 14 ton i wybija godziny.     
     Gapimy się wdrapując na wieżę, patrzymy pochłaniająco, ale nie znika, chcieliśmy, aby zadzwonił na nasze życzenie, ale on pewnie nawet o tym nie wiedział.   
  Zmieszani z tłumem przechodniów, zagłuszani hałasem przerywanej fali pojazdów, wśród których było bardzo wiele czarnych taksówek o nadwoziach z lat zaraz powojennych, ale nowych i czerwonych piętrowych autobusów miejskich, nie czuliśmy się zagubieni. Szliśmy główną ulicą Oxford Street, zadarci i zadziwieni, i zadowoleni, że jesteśmy w tym miejscu i może niektórzy z nas poczuli się jak król lub królowa na tronie koronacyjnym, ozdobionym szlachetnymi kamieniami, które oglądaliśmy w Opactwie Westminster.
    Był już wieczór, miasto rozbłysło milionem świateł i zmieniło swój wygląd, stało się bardziej tajemnicze i jakby zaczarowane, ale przechodniów i pojazdów nie ubywało; ktoś z nas widział Dickensa, w ja widziałem Conan Doyle’a; mieszkańcy Londynu i turyści mieli wciąż wiele  spraw do załatwienia, więc jechali, szli, czynili zakupy, siedzieli przy biurkach i stolikach  restauracyjnych, jedli lunch i pili herbatę, spieszyli się i bezmyślnie wpatrywali w wystawy zwykłych i eleganckich sklepów. Na kilka chwil staliśmy się londyńczykami i to nas fascynowało i satysfakcjonowało.
     W pewnym momencie pani Małgorzata powiedziała, że zostawia nas na Oxford Street. Spojrzała na mapę, odwrotnie trzymaną w ręce i wskazała kierunek – prosto i na końcu ulicy w lewo do Hyde Parku, a tam jest zaraz nasza ulica. I poszliśmy... w odwrotnym kierunku. Gdy zorientowaliśmy się, a w tym czasie rozbici byliśmy na kilka grupek, znacznie oddaliliśmy się od naszego hotelu. Dopiero po kilku analizach mapy i zasięgnięciu łamanym angielskim informacji od życzliwego przechodnia, o dwudziestej drugiej dotarliśmy do naszej siedziby.
     W czwartek wstaliśmy o ósmej. Odnowieni, wzmocnieni snem czuliśmy się dziarsko i młodo. Ciekawi byliśmy śniadania – co też nam podadzą. Spodziewaliśmy się, że będą jajka na boczku i grzanki, a były grzanki, masło, dwa rodzaje dżemu. Do wyboru – herbata z mlekiem lub kawa. Wybraliśmy pachnącą, gorącą, bardzo smaczną kawę z mlekiem; wypiliśmy po trzy filiżanki. Nie byliśmy rozczarowani. Zjadłem dwanaście trójkątnych grzanek, Danusia znacznie mniej. O dziesiątej poszliśmy przez Hyde Park pod pałac królewski Buckingham. Przy drodze dojazdowej i głównej bramie, ozdobionej złotem w górnej części, a także wzdłuż parkanu oddzielającego Pałac i dziedziniec od terenów przypałacowych, zgromadziły się tłumy turystów, którzy przyszli oglądać uroczystą zmianę warty; wszystkie miejsca przy parkanie były już zajęte, a rosły, a więc słusznego wzrostu policjant w czarnym mundurze i czarnym, znanym nam z filmów, hełmie, odsuwał gapiów od bramy. Drugi dżentelmen podobnej postury działał po lewej stronie bramy. Turyści wykorzystywali ich obu, stając przy każdym z nich to z lewej, to z prawej strony i wykonując zdjęcia. Obaj nie protestowali, nie stali też sztywno na baczność i przez to zdjęcia mogły być ciekawe. Po obu stronach głównego wejścia do Pałacu, a więc już za ogrodzeniem, a także przy wejściach bocznych stali wartownicy, za których plecami znajdowały się budki wartownicze. Gdy udało się nam obojgu powoli dopchać do płotu, po lewej stronie głównego wejścia do Pałacu stał już oddział gwardii królewskiej. Dowódca wydawał jakieś komendy, a potem maszerował kilkakrotnie wzdłuż szeregu gwardzistów i wymachiwał szablą, natomiast inni stali nieruchomo. Pokazywali nam kim są i co robią dla nas. Była 10:50, gdy usłyszeliśmy zespół kobziarzy, jakby grających coraz głośniej, a tymczasem oni  szli z zewnątrz i zbliżali się do głównej bramy, prowadzili następny oddział gwardii. Po kilkunastu minutach usłyszeliśmy, gdzieś tam za pomnikiem Wiktorii, orkiestrę. Znowu muzyka narastała, stawała się coraz głośniejsza, aż ujrzeliśmy „dęciaków", którzy prowadzili następny, większy oddział. Zaczęły się przepychanki, a w międzyczasie do pałacu przyjechał powóz zaprzężony w cztery konie, z asystą konną na przedzie i z tyłu. Książę? – zastanawiali się ludzie. Karoca zniknęła w pałacowej bramie, uspokoiło się, tymczasem orkiestra ustawiła stojaki nutowe w półkole i zaczęła grać marsze, a dowódcy wydawali komendy, rozprowadzali gwardzistów i kontrolowali strażnice. Każdy przemarsz oddziału lub pojedynczego gwardzisty kończył się krokiem, polegającym na podniesieniu do poziomu zgiętej w kolanie kolejno lewej i prawej nogi, a następnie wykonaniu przytupu, co było jakby zaakcentowaniem zakończenia marszu i dawało odpowiedni efekt. Zastanawialiśmy się, jak oni mogą się poruszać w tych zsuniętych na oczy, ciężkich, dużych i puszystych, czarnych czapach – przecież nic nie widzą. Ktoś żartobliwie zauważył, że oni nie muszą widzieć, bo mają jaskrawo czerwone mundury, widoczne z daleka i nikt na nich nie wejdzie i nie wjedzie, nie ma więc obawy o rozdeptanie. Piękna fanfa. Co się nie robi… Chcieliśmy zobaczyć, bo to dla nas i zobaczyliśmy. Co jeszcze dla nas? – ktoś krzyczał wewnętrznie.
     Dziesiątki turystów wykonywało zdjęcia, kamerowało przebieg zmiany warty. Danusia wsunęła prawą rękę za kraty, wzięła aparat fotograficzny z lewej ręki i wykonała prawą kilka zdjęć. Widząc kolorowe oddziały gwardii królewskiej trudno było się powstrzymać, bo w tej wyjątkowej dla nas chwili, to co widzieliśmy wydawało się szalenie ważne: Popatrz! Tam byliśmy. Myśleliśmy, że tak właśnie powiemy. Popatrz! Pomnik Wiktorii. A to Pałac Buckingham. Popatrz. Dlaczego nie patrzysz? Już widziałem.
   Gra orkiestra dęta. Słyszysz? Słyszę. Jacy oni bajkowi! Na zdjęciu też gra? Jakby wyszli z jakiejś książki. Jakiej? No właśnie. A oni robili rzeczy nieważne, byle zadowolić turystów i podtrzymać tradycję, i dostać pewną kwotę funtów na to, żeby znowu mogli… Zabawnie to wyglądało, nie będę przemądrzały, byłem zachwycony, gdy dowódca sprawdzał ze wszystkich stron jednoosobową strażnicę. Są to jednak normalne czynności kontrolne i nie ma się czemu dziwić, i ja wcale się nie dziwię, ja to aprobuję, a poza tym przed każdym pałacem prezydenckim jest jakaś straż i wcale nie chodzi o tradycję. – Już więcej nie jadę z tobą na wycieczkę. A do Londynu  na  pewno. Zagapiliśmy  się,  że  słuch  nam zaginął; wzrok trzymał kierunek, a za terrorystami jeszcze za bardzo się nie rozglądano.
     Kiedy nagapiliśmy się, a była już godzina dwunasta z minutami, przewodniczka zwołała swoją owczarnię, policzyła nas i powiedziała krótko: – Idziemy do Galerii Narodowej. – Po ile bilety? – ktoś zapytał. – Zobaczymy – odparła pani Małgorzata. Okazało się, że wpuszczają wszystkich bez biletów. Czwartek to dobry dzień tygodnia.
     Doszliśmy do słynnego placu Trafalgar Square, gdzie odbywają się demonstracje społeczne i polityczne, a także uroczystości – zabawy noworoczne. To wielki plac uznawany za centrum Londynu.    
     –  Proszę pani, kiedy zbudowany?
    – Jak to kiedy, w pierwszej połowie XIX wieku, a nazwę przyjęto od słynnego admirała Viscounta Nelsona. Centralnym punktem jest kolumna Nelsona, wysoka na 170 stóp, to jest ponad 50 metrowa, bądźmy szczegółowi: w czterech narożnikach kwadratowej podstawy cztery wielkie, brązowe lwy odlane z brązu z przetopionych francuskich dział, to stróże i obrońcy placu i kolumny. – A lwy pilnujące szkoły muzycznej w Chorzowie gdzieś zaginęły. Były betonowe, ale zabytkowe i szkoda lwów. – Miejmy nadzieję, że nie uciekły. A jeśli chodzi o Nelsona, to pokonał on francuską flotę w bitwie morskiej niedaleko hiszpańskiego przylądka Trafalgar w 1805 roku. Podziwiamy też pomniki króla Wielkiej Brytanii Jerzego IV z 1840 roku, proszę spojrzeć, generała Charlesa Gordona i amerykańskiego generała Georgia Washingtona i sir Charlesa Napiera z 1855 roku. Natomiast pod ziemią przecina się pod placem pięć linii metra, a także tu dojeżdża wiele autobusów kilkunastu linii.Czy państwo oczekują jeszcze szczegółowszych informacji?
    – Co Nelson lubił najbardziej? Chodzi mi o potrawy.
    – Ale pan ma strzały. Zrazy Nelsona? Nie mam w tej chwili menu Nelsona i trudno mi powiedzieć. Ale to nazwisko dużo nam mówi, prawda? Dodam jeszcze, że w latach sześćdziesiątych (XX w.) Trafalgar Square był miejscem spotkań buntowników artystycznych i politycznych, takich sobie i hipisowych futurystów beznadziejności, przeciwników wojny w Wietnamie, wśród których była i Vanessa Redgrave i Tarik Ali. Gdy trwała przerwa w wielkim koncercie rozrywkowym, w czasie którego można było popalić haszysz i powrzeszczeć, ale nie tylko w tym czasie życie manifestacyjne nabierało czerwonych barw.

Oni wtedy tacy byli. Rozłazili się na cztery strony świata, myśleli, że uda się im strącić Słońce z piedestału, ale oni buntowali się nic z siebie nie dając. Taka lekka szczegółowszczyzna.
Ciekawe, co by zrobili, gdyby zabrakło trawki? Może by się udali razem z baranami na pastwiska… Wtedy Lenin też dobrze się czuł na Placu Czerwonym. Teraz już mniej dobrze. To w tamtych latach wynaleziono sposób na nudę, uważano bowiem, że wszystko, co robiły starsze pokolenia jest beznadziejne.
     – Czy dzisiaj jest inaczej, proszę pani? Pani kontynuowała:
  – Wtedy młodzi najlepiej czuli się w pubach i modnych dyskotekach, na stałe puszczających korzenie na całym świecie. Ten styl istnienia i zaspokajania potrzeb haszyszowo – seksualnych, za sprawą spaczonych handlarzy i wyzyskiwaczy ludzkiej naiwności i zaściankowej zachciankowości, tudzież zaciekawienia wynikającego z niewiedzy i głupoty, ogarnął dość szerokie rzesze młodzieży, narzucając im styl życia w niszach ściekowych, które podniecały i wyniszczały, a „tamtym” naganiały pieniądze do banków i portfeli.
     To było mrożące. Rozumieliśmy, co pani przewodniczka miała na  myśli. U nas też zaczyna się dziać.
     Wstąpiliśmy do toalety i baru. Och, zrobiło się lżej.
     W pobliżu monumentalny gmach, to Galeria Narodowa, na deser wykwintny jak legumina z sosem z marcepana. Nie ma takiego. Bogactwo nie tylko artystycznej przeszłości. Gołębie nas nie interesują. Mamy w Chorzowie. Być może pigeons się obraziły, bo nie siadały w pobliżu, omijając wycieczkę, nie tak jak w Paryżu na placu przed Ratuszem, gdzie obdziobują uszy. 
     Weszliśmy, a potem poszliśmy zgodnie z kierunkiem zwiedzania, ale wielka liczba obrazów wielkich malarzy zamąciła nam porządnie w głowach. Obrazy to dusze czasów, których już nie ma. Muszę ich wszystkich, których zapamiętałem, wymienić. Czuję to. Chcę zapamiętać, żeby móc się wymądrzać: Holbein – ojciec i syn, Cranach, Giotto, Leonardo da Vinci, Botticelli, Rafael, Tintoretto, El Greco, Bruegel, Van Dyck, Tycjan, Caravaggio, Michał Anioł, Jordanes, Rembrandt, Rubens, Velazquez, Picasso, van Gogh, Cezanne, David, Goya, Delacroix, Canaletto... Nadmiar, można zemdleć albo zapomnieć gdzie się jest. Rozkosz. Poruszaliśmy się nieco osłupiali, chociaż nie jak słupy, chociaż nie pierwszą galerię zwiedzaliśmy, byliśmy przecież w Ermitażu, w Wersalu i w Luwrze, rozmawialiśmy z czasami Napoleona, a jednak... Za mało czasu.

Za mało. Jak strawić to, co w oczach? Mało, mało… Co nam stało? Niemożliwe, pani przewodniczka mówi, że policzyła, jest ponad 2300 obrazów. Policzyła? Uśmiechamy się i rozumiemy panią przewodniczkę.
Najstarszy obiekt malarski w tej Galerii pochodzi z 1250 roku. Nas na początku ucieszyło to, że Galerię można zwiedzać bezpłatnie, ale już w środku natychmiast zapomnieliśmy, że nie wydaliśmy kilku funtów.
    Z wrażenia, czy też z urzeczenia usiedliśmy parę razy w miękkich fotelach. A może to było zmęczenie? Do tego się nie przyznawaliśmy. Czuliśmy się tak, też nie pierwszy raz, jakby ktoś kazał nam wypić w krótkim czasie wiadro znakomitych trunków. Należało pić z sensem, delektując się, oglądając to i owo, smakując i przeżywając. Zdzierżyliśmy jakoś ten natłok wrażeń, z których sporo pewnie się rozlało. Po zakończeniu zwiedzania i wyjściu na zewnątrz Galerii Narodowej – otoczenie, w którym się znaleźliśmy drażniło nas swoją szarością i hałasem.
   W pobliżu Galerii znajduje się kościół św. Marcina. Kiedyś? bezdomni znajdowali tu schronienie, a biedni otrzymywali pożywienie.
W czasach współczesnych kościół znany jest z Koncertów muzyki poważnej, nie tylko klasycznej. Przy kościele działa, znana w świecie Akademicka Orkiestra Kameralna, na której „wzorował się" nasz dyrygent Maksymiuk i również podobną orkiestrę założył. Nie znaliśmy tej orkiestry. Nie wiemy więc w jakim świecie, a może w którym? Czy jest kilka światów? To zależy. W programie z 2 maja: Bach: Koncert Brandenburski nr 4 i 5; Vivaldi: Guitar Concerto in D major; natomiast 3 maja o 19.50 w programie Mozart: Symfonia nr 1 „London", Violin Concerto in A major, Eine Kleine Nachtmusik, Symfonia nr 29. Ceny biletów: £15, £12, £9, £6 (funtów).
Oto czego nie zobaczymy i nie usłyszymy. W czasie naszego pobytu w kościele orkiestra miała akurat próbę. Nie wiedzieliśmy wtedy, że 15 maja wystąpi na Festiwalu w Łańcucie. Oboje z żoną słuchaliśmy i oglądaliśmy jej występ w telewizji Katowice, co było dla nas iskrzące i miłe.
     Radośnie kumkam. Z ulotki: CONCERTS at St MARTIN-IN-THE-FIELDS Join our monthly Mailing LIST... Ale o co chodzi – szepcze wiatr do ucha. Proszę państwa, muzyka jedwabiem pociągnięta.
     Kościół posiada piękny portyk koryncki i elegancką wieżę iglicę. W krypcie mieszczą się między innymi księgarnia i restauracja. Nie wejdziemy. Nie mamy za dużo funtów i brak czasu. Są w kościele ważne portrety... Proszę powiedzieć, jakie? Jakie.

Jakie, ważnych osób z przeszłości. Jeszcze zapiszcie adres: ST MARTIN-IN-THE-FIELDS, TRAFALGAR SQUARE LONDON WC2N 4 J .
     W Muzeum Brytyjskim tłumy zwiedzających. Być może dlatego, że to czwartek? Znowu czwartek? Cały czas. Jak na Londyn przystało.
Nie trzeba płacić wstępu. Nie. W wielkim holu ruch jak wśród pszczół. Ktoś stał z ulem i tłumaczył się przed strażnikiem, że to nie z muzeum. Że to jego prywatny ul. Pszczół na razie nie ma, bo poleciały na zbiór nektaru. A jak się pan nie odczepi, a one przybędą, to może odbyć się żądlenie. Strażnik zrezygnował. Dał wiarę w prawdziwość słów turysty. Obok nas pełno ludzkich istot, których nie znamy. Ul się wyniósł. Ludzkość miała swoje bieżące interesy.
   – Czy tych ludzi też mamy oglądać? – zapytałem pani przewodniczki.
    – Zobaczycie państwo, ile można było zdobyć zabytkowych przedmiotów, gdy było się kolonizatorem. Ktoś: – Wszyscy grabili. Wszyscy to z pewnością wszystkie ludy na przestrzeni wieków. Pani Małgorzata nie wdawała się w dyskusję. Największe zainteresowanie  wzbudzały mumie egipskie i posągi cesarzy rzymskich. Koniecznie należało wykonać kilka zdjęć. Ustawiałem się do foto z Neronem i Kaligulą… No właśnie. Nie było? Kto powiedział? Nasza grupa rozpierzchła się po całym muzeum; zostaliśmy z żoną porwani przez nurt zwiedzających i płynęliśmy wokół drogocennych wysp ze starożytnej biżuterii, złotych naczyń, nieznanych nam przedmiotów codziennego użytku, narzędzi... aż do posągów rzymskich cesarzy i mumii egipskich – cmentarza za szkłem i otwartych trumien z ludzkimi szczątkami w zwojach tkaniny. Szukałem Totmesa III – najbardziej wojowniczego faraona, który był królem Egiptu od około 1502 roku p.n.e. To przecież nie Dolina Królów. Tak, Totmes zadziwił mnie siedemnastoma zwycięskimi wyprawami, dzięki którym rozszerzył terytorium kraju jak żaden z faraonów. Odniósł zwycięstwo pod Megiddo, dotarł do Eufratu, zatem Egipt sięgał aż do tej rzeki na zachodzie; w wyniku podbojów w Nubii dotarł aż do IV katarakty. Nałupił ze swoim wojskiem różnych skarbów i zawsze wracał cało i zdrowo. Po nim rządził jego syn Amenemhotep III. Już jako dziecko został namaszczony do rządzenia, ale odsunęła go macocha Hatszepsut. Gdy zmarła, a może z polecenia Totmesa została otruta, przejął rządy. Na starość kazał zniszczyć płaskorzeźby Hatszepsut, a jej grób, być może polecił również zniweczyć, taki nienawistnik z niego. I jeszcze mają o tym mówić turyści? O czym rozmawiać… turyści…? To znaczy mają o czym. Już milej byłoby o Nefretete i Echnatonie.

Ach tak, to tyle wieków za nami. Czy coś się zmieniło? Przewodniczka ma rację. Nałupił. Właśnie. Bandaże, mumie… zwoje… Totmes udoskonalił narzędzia wojny. Wprowadził jako broń łuki, używał w walce rydwanów, zastosowano zbroje z brązu. Brąz kojarzy mi się ze świecznikami.
   – Można obejrzeć, ale w Kairze – poinformowała. Rozczarowanie lekko pofałdowało czoła. Resztki zapisane na murach, skałach, opisujące wojny Totmesa. W Muzeum Brytyjskim ich nie ma. 
     – To gdzie można go spotkać?  
     – Nie uważał pan. Mówiłam.
     Stanąłem przy posągu Hadriana, a Danusia wycelowała we mnie i pstryknęła. Pewności nie było, ale powinno się udać. Utrwaliliśmy siebie przy mumiach, gablotach, naczyniach, narzędziach i przedmiotach ozdobnych. Ale po co? Nie wiemy, która mumia kim była za życia, nie wykonywałem żadnych notatek, nie mieliśmy katalogu. Pośpiech jest stratą czasu. Komu potrzebny jest ten starożytny świat? Wszystkim. Denerwujące pytanie. Dziesiątki lat żmudnej pracy archeologów. Historia i legendy. Zobaczyliśmy przeszłość, która wywarła na nas wielkie wrażenie. Ale nie tylko o to chodzi. Oni byli przed nami, nie wypadliśmy sroce spod ogona.
   Umówiliśmy się, że po zwiedzeniu Galerii spotkamy się na schodach do tego kościoła, opiewanego muzyką. Tymczasem stało się coś dziwnego, czego nikt nie zaplanował i nie przewidział.
   Oto wyszli za nami dwaj Ambasadorzy Hansa Holbeina młodszego – jeden z globusem, a drugi z cytrą, stanęli naprzeciw nas. Globus i instrument leżały na stole, nie musieli daleko sięgać.
     – Państwo są już tu, przy kościele – odezwał się ten w krótkiej pelisie z białymi, puszystymi wyłogami i ze złotym medalionem na złotym łańcuchu, zawieszonym na szyi. – Najważniejsze, że zdążyliśmy – dodał, wykonując ręką ruch jakby chciał zdjąć z głowy płaskie (jak naleśnik) nakrycie.
     – Zmęczyliśmy się trochę, bo to pierwsze nasze zejście z obrazu – powiedział ten drugi w brązowym, ze skóry okryciu, długim do ziemi, podobnym do szlafroka i szarpnął palcami struny cytry.
   – Przepraszam – powiedziała wcale nie zmieszana przewodniczka. – Panowie przyszli do nas? 
     – Nie spodziewaliśmy się i jesteśmy zaszczyceni – odezwała się moja żona.
      – Drobiazg – odparł ten ze złotym łańcuchem. I rzekł:
     – Państwo nas oglądali z takim zainteresowaniem i przejęciem, że postanowiliśmy odwdzięczyć się jakoś. Ich łagodne oblicza jeszcze bardziej stały się przyjazne.  
     – Zwłaszcza, że państwo, aby się z nami spotkać, przejechaliście ponad dwa tysiące kilometrów – powiedział ambasador w pelisie z wyłogami i globusem w dłoniach.
     – Oto nasze podarki – rzekł ambasador w skórzanym, długim okryciu – globus i instrument szarpany.
     – Panowie są bardzo szczodrzy – zauważyła pani Karolina.
     – Doprawdy – powiedział pan Jan – jest to cudowne i nieprawdopodobne. Czy wolno nam przyjąć takie podarki? Sprawdzę równaniem z trzema niewiadomymi.
     – Aż tyle niewiadomych? – zdziwił się Holbein.
  – Pani Danuto, oto instrument – zwrócił się do żony ambasador       w długim okryciu.
   – Uprzejmie dziękuję, jestem zaszczycona – odparła moja małżonka. – Jeżeli przyjmę ten prezent w imieniu naszej grupy, to co będzie z obrazem ? Przecież nie wstawimy tam gitary.
     – Proszę się nie martwić, poprosimy Hansa żeby domalował te dwie rzeczy – pocieszył ją ambasador z globusem.
     – Obawiam się, że jest to niemożliwe – powątpiewała moja żona.
     – Szanowna pani, jeżeli my tu jesteśmy, to i uzupełnienie obrazu przez Hansa jest możliwe.
     – Macie panowie rację – zgodziła się – ale nasza radość nie miałaby końca, gdybyście panowie położyli te przedmioty w tych samych miejscach, które przeznaczył dla nich Holbein młodszy.
     – Czy pani mówi w imieniu całej wycieczki? – zapytał któryś z panów ambasadorów.
     – Tak – potwierdziła pani Bronisława.
     – Jestem tego samego zdania – dodała pani Małgorzata.
Pan Jan zażartował:
     – Ja też, ale ja nie uczę ani muzyki, ani geografii. Jestem matematykiem. Moi absolwenci…
     – Panie Janie, wiemy, wiemy, są znakomici, tak jak pan. Mamy też instrumenty przydatne w matematyce – powiedział ambasador ze złotym łańcuchem. – Niestety, dzisiaj już nie zdążymy ich państwu przynieść, ale zapraszamy za rok, dokładnie 2 maja 1997 roku. Przyjedziecie państwo? Odpowiedzieliśmy wszyscy zgodnie i z entuzjazmem:   
     – Tak! Uprzejmie dziękujemy za zaproszenie.
Pan ambasador w długim, brązowym okryciu powiedział na koniec: 
     – Najwygodniej będzie przylecieć samolotem. A na lotnisko poślemy po państwa powozy.
     – Bardzo dziękujemy – odparliśmy chórem.
     Po tym wydarzeniu, gdy panowie ambasadorzy już się oddalili, zapanowała konsternacja. Cisza. Nikt nie potrafił sobie uświadomić, co się stało i czy w ogóle coś się stało? Zaproponowałem, abyśmy obejrzeli jeszcze raz obraz Hansa Holbeina, ale nikt na to się nie zgodził i postanowiliśmy zwiedzić kościół świętego Marcina.
Umówiliśmy się, że spotkamy się na schodach do świątyni. Tymczasem wybiegli za nami dwaj Ambasadorowie Hansa Holbeina, jakby nie chcieli się z nami rozstać. Pan Jan powiedział do pana Eustachego: – Jak pan to zrobił? Ten obraz należy szybko odnieść do muzeum, bo nigdy stąd nie wyjedziemy.
Eustachy śmiał się jakby usłyszał niesłychanie śmieszny dowcip. A to dlatego, że Eustachy kupił sobie kserokopię obrazu! Dziesięć funtów. Tanio. Bardzo drogo jak na naszą kieszeń. Obaj panowie podpisali kopię w imieniu Holbeina. Widocznie byli uprawnieni.
     Kiedy zakończyliśmy zwiedzanie, usiedliśmy w holu, aby zjeść kanapki i napić się soku owocowego, który nosiliśmy ze sobą.
Podszedł do nas strażnik ze srogą miną i zaczął coś mówić. Zrozumieliśmy, że nie wolno w tym miejscu niczego konsumować. Pewnie miał rację. Wyszliśmy przed zaśmiecony gmach i usiedliśmy na ławce między kolumnami. Strażnicy zaczęli wypraszać turystów z gmachu i dziedzińca Muzeum. Godzina zakończenia zwiedzania tuż. 
     Zebraliśmy się przed główną bramą i po sprawdzeniu obecności poszliśmy do Soho Square. Tu na kilku uliczkach skupione są sklepy pornograficzne, bary i restauracje oraz „punkty uciech erotycznych"? Na co tu się gapić? Nie było nam ani porno ani duszno. Byliśmy głodni. Gdzie się podziali seksualiści?
Znaleźliśmy nieduży bar, do którego wcisnęła się spora grupa
osób z naszej wycieczki. Zamówiliśmy rybę z frytkami i sałatką jarzynową. Na to było nas stać. Oboje zapłaciliśmy 8,5 funta, inni nieco więcej. Kelnerką była polska dziewczyna. Zapytałem:
     – Od dawna pani tu pracuje?   – Od dziesięciu minut – odparła.

Zaraz przypomniał mi się kawał. W tramwaju pewna dziewczyna powiedziała głośno do swej koleżanki:
     – Jestem w ciąży!
     Koleżanka zdumiona popatrzyła na nią i na faceta, na którego kolanach tamta siedziała i nie zauważyła nic szczególnego. Wydawało się jej, że to niemożliwe. Zapytała:
     – Od kiedy?
     – Od pięciu minut!
     A koleżanka pomyślała: „Jak on to zrobił?”
     Chyba zbieg okoliczności. Zabieg. By się przydał. Dziewczyna szukała pracy i weszła do tego właśnie baru. Ponieważ bar był pełen Polaków, a ona była Polką szukającą zajęcia – szef zatrudnił ją, potrafiła przecież mówić po polsku i znała język angielski. Była studentką. Mogła podawać rybę smażoną z frytkami i sałatką jarzynową. Do tego piwo albo woda mineralna.
     Kilka razy przechodzili obok nas inni Polacy i wtedy poczuliśmy się bardziej swojsko i raźniej w tym egzotycznym, ludzkim gąszczu, ale nie próbowaliśmy z nimi rozmawiać. Najważniejsze, że byli. Rodaków spotkaliśmy również w Galerii Narodowej, w barze przy naszym stoliku.
   Ostatnim punktem programu dnia było oglądanie Londynu wieczorem. Tysiące latarni ulicznych, kolorowe reklamy, oświetlone słynne budowle i ciekawsze inne obiekty, tysiące świateł samochodowych i świateł na skrzyżowaniach, atrakcyjnie oświetlone wystawy sklepowe – wszystko to razem spowodowało, że centrum Londynu wyglądało niezwykle, nie chcę powiedzieć, że bardzo romantycznie, bo to zbyt zwykłe i oklepane.  
     Jeszcze raz oglądaliśmy Parlament, Opactwo, Trafalgar Square, Picadilly Cirkus ze statuą Erosa, Buckingham i pierwszy raz – Tower i Tower Bridge, na który patrzyliśmy z niedowierzaniem, bo może to nieprawda, że go widzieliśmy?
Po przejechaniu Tower Bridge znaleźliśmy się jakby w innym mieście – ciemniejszym, spokojnym, o małym ruchu ulicznym. Nie ten Londyn.
W dzielnicach, w których są fabryki i warsztaty, wieczorem jest dość ciemno, mniejszy ruch i mniej bezpiecznie. W dzielnicach biurowych ruch przypada na godziny urzędowania – do siedemnastej, osiemnastej, dziewiętnastej; nieduży ruch panuje w dzielnicach mieszkaniowych.
Tłoczno jest na głównych ulicach wzdłuż i wszerz miasta.
  
Była może 21.50, gdy przejechaliśmy znów przez Tower Brigde na Tamizie i pojechaliśmy na parking.
     W piątek nasze Święto Narodowe 3 Maja.
Nie myślimy o tym, że święto. Zabraliśmy z hotelu bagaże, Danusia przygotowała stos kanapek na drogę. Zanim jednak opuścimy Londyn, jeszcze wiele zobaczymy, mamy czas do późnych godzin popołudniowych.
   Zaczęliśmy zwiedzanie od długiej jazdy przez zatłoczone centrum. Na każdym skrzyżowaniu postój. Pojazdy smrodzą i czekają na zielone światło. Czasem wydaje się nam, że już nie ruszymy z miejsca. Że Londyn to same skrzyżowania – czerwone i zielone światła. Poruszamy się  z prędkością żółwia, który ogląda wystawy sklepowe. Przydałby się ekspresowy wiatr. W pewnej chwili, dość niespodziewanie, przewodniczka mówi przez mikrofon: – Widzicie państwo te kolejki? Przejeżdżamy obok Gabinetu Figur Woskowych Madame Tussaud’s. Wszyscy        z naszego autokaru rozglądają się, szukają tego słynnego budynku, co ich bardziej interesuje, niż kolejki, którymi pani Małgorzata chce nas przestraszyć i zniechęcić.
    – I co, nadal macie państwo ochotę zwiedzać Gabinet Figur Woskowych? – mówi po kilku sekundach. Minęliśmy budynek Gabinetu, autokar jechał dalej, nie wiadomo gdzie. Zapanowała cisza, potem były szmery, a za chwilę mały rwetes. Pierwsze odezwały się niezadowolone dwie panie, siedzące za nami, do nich dołączyliśmy i my z naszej podgrupy. Rzeczywiście, patrząc na dwie około pięćdziesięciometrowe, potrójne kolejki – jedna dla turystów indywidualnych, a druga dla wycieczek – można się pokryć lękiem i zwątpić, ale być w Londynie i nie zobaczyć Madame Tussaud’s, to byłoby nie do wybaczenia.
   Po naradzie z panem Józefem Toczkiem, kierowcami i niektórymi turystami, przewodniczka przedstawiła plan:
     – Proszę państwa, jedziemy przez Tower Bridge za Tamizę, tam na parkingu zostawimy autokar i zrobimy spacer po Tower Bridge. Dojdziemy do Tower of London, jeśli będziecie chcieli zwiedzić to słynne królewskie więzienie i przechowalnię klejnotów, jest tam królewskie berło z największym 530 karatowym brylantem, nazywanym Gwiazdą Afryki, to proszę bardzo. Więzienie to zamek z kamienia, słynna twierdza. Do XVI wieku mieszkali tu królowie, potem przenieśli się do Westminster Palace. Więziono tu Elżbietę I, na dziedzińcu stracono Annę Boleyn i Katarzynę Howard. Najstarsza w twierdzy jest Biała Wieża.

A potem kto z państwa będzie chciał w nim zostać to proszę bardzo… przepraszam, pojechać  ze mną  metrem  do Madame Tussauds po bilety,
to też proszę bardzo, a reszta państwa przyjedzie pod Gabinet autokarem. Czy odpowiada państwu ten plan?
     – Tak – zaśpiewał chór..
     Idąc zza Tamizy przez most wykonywaliśmy utrwalanie obiektu na kliszy fotograficznej i oglądaliśmy jego niespotykaną konstrukcję.
W wieżach umieszczone są urządzenia do podnoszenia środkowej części mostu, gdy między nimi ma przepłynąć żaglowiec albo duży statek. Była taka nimfa, która między nogami przepuszczała żaglowce z postawionymi masztami… W tym czasie na drugą stronę mostu można przejść wchodząc schodami na wieże i po pomostach – na lewy lub prawy brzeg Tamizy. Most nas prawie oczarował, jak dziecko duża zabawka, też mostowa, którą nasze wnuki trzymają na półce w swoim pokoju.
  – Czy możemy go zabrać do domu? – zapytałem panią Małgorzatę.   – Oczywiście, nie wiem tylko czy zmieści się w autokarze.
   – Ale zmieści się na kliszy fotograficznej – powiedziałem. – Właśnie. Dobry pomysł. Zabierajcie państwo, ile chcecie.
Dla seniorów wstęp do Tower po 5,5 funta. Z dużego dziedzińca weszliśmy do budynku, gdzie przechowywane są klejnoty koronne. Przedtem jednak szliśmy w półmroku zygzakiem między barierkami, w tłumie zwiedzających i oglądaliśmy na trzech ekranach koronację Elżbiety II, dwór królewski i klejnoty. Zanim przeszliśmy przez komnatę film się skończył. Odnotowuję: Widzieliśmy klejnoty koronne królów i królowych Wielkiej Brytanii. Szlachetne kamienie oprawione w złoto. Kunszt jubilerski. Dzieła artystów. Sztuka pierwszej klasy. I dalekie od codziennej szarości, przeplatanej drobnymi radościami... Jak się nazywały?
Wśród grubych murów i baszt, wokół miejsca straceń na placu – starsi i dzieci białe i czarne... i my jak dzieci. Żona stanęła za grupką tych uroczych stworzeń, którym opiekunka coś opowiadała, może właśnie o tragicznych scenach sprzed setek lat, a ja uchwyciłem ten moment i władowałem do pudełka przez obiektyw. Poczułem, że zadrżałem. Jakbym na drewnianym pniu zobaczył zakrwawioną głowę, która akurat rozstała się z resztą ciała i straciła życie spadając do kosza. Zobaczyłem jeszcze inny obraz: Stoję przy zakrwawionym pniu. Widzę jak któreś z rodziców odcina łeb kurze albo kaczce. Nie było innej możliwości żeby ugotować rosół, albo czerninę. Doznałem małego dreszczu. Nie powinienem chyba takich rzeczy oglądać. Danusia po wykonaniu fotografii szybko odeszła od miejsca, gdzie żywi tracili nadzieję i życie.
     Od tamtych wydarzeń dzieliła nas gruba warstwa czasu, a jednak spotkanie ze śladami dość dalekiej przeszłości, specjalnie spreparowanymi, żeby wywoływać dreszczyk, zrobiło na nas duże wrażenie i zgasiło uśmiechy. Dla tych, którzy tam tracili głowy, to miejsce było wyróżnieniem, ponieważ odchodzili z tego świata w obecności tylko kilku osób i ciszy, bez udziału hałaśliwej gawiedzi, traktującej ścięcie jako widowisko. Kiedy wyszliśmy za mury Tower poczułem ulgę. Podświadomie uważaliśmy pewnie, że nasz świat jest lepszy.
    Zło, które dzieje się daleko od nas, wydaje się abstrakcją i chociaż często nas przeraża, nie odczuwamy zagrożenia, chyba, że zbliża się do nas. Potrafimy współczuć w nieszczęściu, zadowoleni, że to nas nie dotyczy. Potrafimy się oburzać i wstawiać za kimś, jeżeli mamy w tym swój interes. Nasz świat nie jest lepszy.
    Spotkaliśmy się nad Tamizą niedaleko Tower Bridge, gdzie znowu pani Małgorzata sprawdziła, ilu nas jest. Rozdzieliliśmy się na dwie grupy. Większość wolała jechać autokarem do Madam Tussaud’s i nie wydawać funtów na podróż metrem. Wracając za Tamizę na parking, bo metro nie jest znowu taką atrakcją, chyba żeby jechał nim Winston Churchill albo spotkalibyśmy w nim Charlesa Dickensa, jeszcze raz obejrzeliśmy most (w tym samym dniu jeszcze dwa razy autokarem przejeżdżaliśmy przez Tower Bridge), upewniliśmy się, że nikt go nie rozmontował, nie wysadził z siodła, nie ukradł, nie wysadził w powietrze. Szedł chłop bez Tower Bridge przez czapki i zaszedł do Hożofa.
     Akurat pan Jan wykonywał nam zdjęcie na tle wieży mostu, gdy w niedalekiej odległości zauważyliśmy znaną, słynną postać książkową i filmową, mianowicie Sherlocka Holmesa. Już z daleka uśmiechnął się do nas troje. Powiedział:
     – Pani Danuto, panie Eugeniuszu, panie Janie – witam państwa w Londynie na słynnym moście. Cieszę się ze spotkania. Tyle o państwie słyszałem, że postanowiłem spotkać się z miłymi gośćmi w tym nietuzinkowym miejscu. Wprawdzie mój ojciec Artur Conan Doyle o tym nie wie, ale w tym wieku rodzic nie interesuje się, co jego „rodzony” syn wyprawia. I nie czekając na to, co powiemy, kontynuował:
     – Zapewne jesteście państwo zaskoczeni i zdumieni. Otóż nic w tym nadzwyczajnego. Od mojego przyjaciela doktora dowiedziałem się, że jesteście państwo w Londynie. Reszta to sprawa dedukcji.
Ale opowiadajcie, co  nowego w  Polsce? Nie  byłem nigdy w tym kraju, to prawda, wiem jednak, że dokonano u was historycznego zwrotu. Zawsze byliśmy zarozumiali i najważniejsza na świecie była nasza wyspa. Ten pan Lech Wałęsa, co skakał przez płot, przeskoczył historię. Tak można powiedzieć. Wałęsa jest symbolem przemian w Europie. To jest genialne. On się z wami dzisiaj spotka. Nie jestem zadowolony tylko z tego, że zachodni politycy i dziennikarze więcej piszą i krzyczą o obaleniu muru berlińskiego niż o Solidarności. Wiadomo, że gdyby nie było Solidarności, Mur Berliński – że wypowiem te słowa zaczynając od dużych liter – miałby się dobrze. No i enerdowcy, którzy najpierw uciekali do zachodnich Niemiec, teraz by nie musieli narzekać, że są dyskryminowani po zjednoczeniu kraju. I tu znowu Pan Wałęsa…
Właśnie chciałem zaproponować spacer po gabinecie Madame Tussaud’s. Wiem, chcecie jechać autokarem. A może dorożką? Nie chcecie. Czy widzieliście Winstona? On też się wyraża chęć spotkania z wami zobaczyć. Jakie to niespotykane, prawda? Może mniej się będziecie dziwić, gdy powiem, że lubię egzotykę? Już dawno tylu Polaków tu nie bywało, co obecnie. Dawno, to znaczy od czasów II wojny światowej, bo jak zapewne wiecie, taka wojna była i Polacy walczyli o swoją wolność razem z Brytyjczykami. Pan premier Churchill będzie tu za chwilę. On wie swoje o tej wojnie i Polską za bardzo się nie przejmuje, ale jak mi wiadomo zauważył, że taki kraj w Europie istnieje. Na razie nie wyjaśni wam sprawy rozszyfrowania maszyny szyfrującej Enigmy, bo to byłaby kompromitacja dla Brytyjczyków, ale z czasem będziecie tymi, którzy tego dokonali.   
Potem powiedział: – Chce wam wyjaśnić, dlaczego zaraz nie było demokracji w waszym kraju. On czuje się odpowiedzialny za powojenny porządek świata. Ale to polityka, a ja się do polityki nie mieszam. Tak więc po dwóch włosach w klapie marynarki i wschodnim wietrze rozpoznałem przybyszów z Europy środkowej, a po tym, jak państwo oglądaliście muzea i budowle Londynu, że to piękne... przepraszam. Podjechał powóz i pan Holmes tak szybko wsiadł do niego i tak gwałtownie odjechał, że nie zdążył dokończyć zdania.
 Żona powiedziała do pana Jana:
     – Co on właściwie chciał?
   – Gdyby powiedział nam, kto zabił... – Nie zabił – przerwałem żonie – on dzisiaj chciał być kimś innym. – Nie sądzę, on już zawsze będzie detektywem – deduktorem – wtrącił pan Jan.
     – Deduktorem? – zdziwiłem się. – Nie ma takiego słowa.
     – Nie było – powiedziała żona – teraz już jest.
Pan Jan nawet nie mrugnął, nie poprawił się, tak miało być dla żartu, a ja wziąłem nowe słowo na poważnie.
     – Najwspanialsze jest to, że zamieniliśmy z nim kilka zdań – powiedziałem.
     – Myślę, że niczego nie zamienialiśmy – poprawił mnie pan Jan.
     – Ważne, że nas rozpoznał – powiedziałem. I zastanawiałem się, co było rzeczywistością, a co produktem odpadowym złego samopoczucia, jakby to była sprawa honoru.
     No i doczekaliśmy się. Pan premier nadszedł od strony, gdzie stał nasz autokar. W ustach cygaro, w ręce parasol, powolny krok, zdecydowany wyraz twarzy. Zatrzymał się kilka metrów przed nami i zaczekał aż się zbliżymy. Nie mieliśmy odwagi przejść obok niego, ale również uznaliśmy, że nie wypada się zatrzymywać i patrzeć mu w twarz, nie chcieliśmy bowiem uchodzić za niewychowanych. Pan premier doskonale wiedział, że jesteśmy w kłopotliwej sytuacji i nie czekał aż popełnimy jakąś gafę.
     – Dzień dobry państwu w Londynie na Tower Bridge.
     – Dzień dobry – odpowiedzieliśmy chórkiem po angielsku.
Pan Winston lekko się uśmiechnął.  
     – Idziemy w przeciwnych kierunkach, ale spotkamy się wkrótce. Na pewno nie potrwa to tak długo, jak wasza podróż do demokracji. Dzisiaj widzę wszystko inaczej, ale wtedy, w czasie wojny i po zwycięstwie, najważniejsze było odgrodzenie się od komunizmu. Musieliśmy chronić zachód, wierząc jednocześnie, że mamy rację. Dużo tu do mówienia. – Pan – zwrócił się do mnie – czytał moje pamiętniki... – Przepraszam – przerwała mu moja żona – nagrodzone Noblem. – Rzeczywiście. Zatem zna pan moje stanowisko w różnych kwestiach politycznych. Krótko mówiąc: Nigdy nie przepraszam, ale pragnę zrozumienia, dlatego tu jestem.
  – Cieszymy się ze spotkania – powiedział pan Jan. – W matematyce taką sytuację nazwałbym algebraiczną.
  – Ja również. życzę państwu wielu miłych wrażeń. Ponad algebraicznych. Zanim się spotkamy ponownie, będę rozmawiał jeszcze z kilku waszymi rodakami. Właśnie nadchodzą. Obejrzeliśmy się. Byli to nasi znajomi z autokaru, a wśród nich panie Bronia i Karolina.
     – Z kim rozmawiacie? – zapytała Bronia.
     – Jakby ci to powiedzieć – Danusia na to.
     – Big Ben – powiedział gość i odszedł chowając się w dźwięku dzwonu słynnego zegara.
     – Nieobecni mogą odejść – powiedziałem.
     – Czy mieliśmy może przywidzenie? – zapytała Danusia. – Nieobecni mogą nadejść.
     – Nie sądzę – odpowiedział pan Jan. – To nasza wyobraźnia.
W matematyce niezbędna, inaczej uczeń nie zrozumie nauczyciela.
   – Albo inaczej my nie zrozumiemy Churchilla – dodałem uzupełniająco.
    – Dlaczego on chce się jeszcze raz z nami spotkać – zastanawiała się żona. – Nie lubię polityki.
   Po kilkudziesięciu minutach autokar nareszcie dojechał do Madame Tussaud’s. Na widok dwudziestometrowej, poczwórnej kolejki uszy nam oklapły i zwątpiliśmy, czy uda się nam zwiedzić Gabinet, możemy nie zdążyć. Pani Małgorzata nie miała jeszcze dla nas biletów. Zajęliśmy miejsca, przewodniczka policzyła, ile i po jakiej cenie musi kupić bilety.
     – Proszę się nie denerwować, zdążymy – powiedziała i odeszła.
     Po około czterdziestu pięciu minutach byliśmy z biletami przy
wejściu do Gabinetu. Na biletach mały obrazek profilu kobiecej twarzy z czerwoną wstążką w żółtych włosach, namalowany drukiem. Fri 03/05/96 WELCOME TO MADAME TUSSAUD “Where the people meet The people". GR SENIOR MT... Ta sama twarz była też tłem dla tych informacji. Przy wejściu kupony od biletów oddzierały żywe kontrolerki, czego jesteśmy pewni, chociaż nie sprawdzaliśmy. Weszliśmy w schodowy tunel, prowadzący chyba na drugie piętro, gdzie trafiliśmy na pierwszą figurę woskową, obleganą przez zwiedzających. Rozpoznaliśmy w niej znanego aktora, grającego silnych mężczyzn, walczących ze złem – Szwarcenegera. Nie zrobiłem jednak zdjęcia, bo jakaś kobieta z aparatem fotograficznym uzurpowała sobie wyłączność do tego supermana i nie pozwalała się z nim fotografować. Pomyślałem sobie: Gdzie jest Churchill? Miał tu być. Mógłby mi pomóc. Do licha, przecież to moja wyobraźnia, nic nie zrobię. Przyjrzeliśmy się figurze. Podobny, ale na filmach jest jakby potężniejszy. Pan Winston Churchill bardzo mocno zadomowił się w mojej głowie. Czułem się jakby pisklę chciało przebić 
skorupkę jajka i wydostać się na zewnątrz. Przecież nie jest to żywa postać historyczna, którą widziałbym na czele orszaku Wielkich. Jeżeli przy następnych figurach będzie podobnie, to pozwolimy Winstonowi przebić skorupkę. To może  oznaczać, że będę bezczelny i mimo zakazu, będę fotografował niektórych. Jesteśmy w kraju, gdzie ludzie mają poczucie humoru, które nam odpowiada.
   Pierwsza następna figura to znana murzyńska dziennikarka, prowadząca dziwne programy w telewizji.
     – Zrób sobie z nią zdjęcie – zaproponowała żona. – A kto to jest? Było napisane, ale okazałem się ignorantem. Danusia wykonała zdjęcie. Niech będzie. Z Borysem Beckerem, słynnym tenisistą – też, dla Roberta. Becker nie był za bardzo podobny do siebie prawdziwego, co również Robert stwierdził i zdjęcia mu nie daliśmy. Kolejni znajomi z gazet, ekranów kin i telewizorów oraz z historii pojawiali się to tu, to tam, na tej samej posadzce, co my, również na podestach, zmieszani z tłumem zwiedzających. Łatwo można było się pomylić, zwłaszcza, że oświetlenie wykonano tak, by tworzyło odpowiedni nastrój. Dlatego niektóre figury ludzi nam obcych, ustawione wśród zwiedzających, wydawały się być osobami zwiedzającymi to osobliwe muzeum. Żona lekko potrącając jedną z figur powiedziała „przepraszam". Niektóre wyglądały jak oryginał i o pomyłkę nie było trudno, ale kilka znanych i słynnych postaci nie podobało się nam. Papież Jan Paweł II miał za szczupłą twarz i za bardzo nasuniętą na czoło tiarę. Kanclerz Niemiec Helmut Kohl również nie przystaje do obrazów swojej osoby z ekranu telewizyjnego, jest szczuplejszy. Niektórzy mają pustkę w oczach. Wszyscy patrzą w przestrzeń, jakby gdzieś tam było prawdziwe, wspaniałe życie. Gdyby stało się tak, że wszyscy tam zebrani nagle zaczęliby wykonywać swoje zawody      i pełnić odpowiedzialne funkcje... a ich słowa, lecące w przestrzeń, zostałyby zmaterializowane, wtedy my wszyscy zwiedzający bylibyśmy woskowymi figurami, których nikt nie zna.
Z wyjątkiem kilku osób. Czy pan, sir Winston Churchill chce przemówić? Na kanapie przy pewnej osobistości egzotycznej siedzi dziecko.
     – Popatrz, gdzie to dziecko usiadło – mówi Danusia.
     – To też figura – mówię, gdy przyjrzałem się dokładnie.
Gabinet zwiedzaliśmy wspólnie z panem Janem. Pan Jan uznał, że wiele z tych kukieł nie zasługuje, aby zrobić im zdjęcie w naszym towarzystwie! I miał rację. To my wybieramy i nie zależy nam na tanich zaszczytach? Odczuwaliśmy podniecenie, ogarnęły nas emocje.

Unosiliśmy się nad tym zbiorowiskiem zwiedzających i zwiedzanych jak opary nad mokradłem. Czasem było śmiesznie, romantycznie, strasznie, ale też obojętnie. Madame Tussaud’s... założycielka... Winston Churchill.
Tu sir przebywa – odezwałem się półgłosem, a Winston dosłyszał moje słowa i powiedział:
   – Proszę powiedzieć, z kim? Kto to są ci panowie obok? – zapytał              i zaraz dodał: – Mogę nie wiedzieć. Nie było już mnie. A potem uzupełnił: – Nie będę na razie pana przewodnikiem, ponieważ nie ma mnie kto zastąpić. Ten Winston, którego widzieliście na moście nie zjawił się jeszcze, a może w ogóle go nie będzie...
   – Wtedy byliśmy w innej aurze. A może zdarzył się jakiś wypadek? – wymknęło mi się bezmyślnie.    
     – Wypadek ? – zdziwił się Noblista. – Sam pan w to nie wierzy.
     – Nie wierzę.
     – Może porozmawiamy o powojennej historii? – zaproponował premier.
     – Na amerykańskich filmach też wciąż chcą rozmawiać i jeden drugiego pyta, czy chce porozmawiać – powiedziała moja żona. Myślę, że sir się nie obrazi, przecież pan zna Amerykę.     
   Stanąłem obok a Danusia utrwaliła mnie razem z Winstonem Churchillem. Otoczyli nas zwiedzający. – Jestem jeszcze popularny – powiedział sir Winston.
     – Naprawdę – przytaknął pan Jan. – Ale to tylko złudzenie – dodał.  
     – Proszę zrobić mi zdjęcie z prezydentem Billem Clintonem – zwrócił się do mnie pan Jan.
     – Oczywiście – zgodziłem się. – Ja również chcę mieć zdjęcie z prezydentem Clintonem – powiedział Winston w taki sposób jakby był dzieckiem.
     – Nie wiemy jak to zrobić, chyba, że przeniesiemy pana do grona amerykańskich prezydentów – zastanawiał się pan Jan.
     – Zgadzam się, to tylko moment – usłyszeliśmy odpowiedź byłego brytyjskiego premiera. Danusia była znudzona tym fantazjowaniem:  – Niektórzy w tym miejscu dziecinnieją i wydaje im się, że wiele rzeczy, które ich otaczają ma cechy ludzkie, żyje i można z nimi pogadać. To animizm. Nie uważasz?
     – Wiem, nawet więcej – odparłem. – Prawie wszystko, co oglądaliśmy było martwe. Jak inaczej można pogadać z przeszłością?

Jeżeli mamy coś z tej wycieczki utrwalić w nas, to musimy skojarzyć z ruchem i słowem, a więc z życiem. Prawie z życiem.
     – Można na przykład przed katem czytać jego życiorys – żarto-
wał pan Jan.
     – Myślę też, że niektóre postaci współczesnych nam czasów powinno się ustawiać tu jako oryginały i w ten sposób izolować od reszty społeczeństw.
     – Od tego są więzienia – zauważyłem.
     – Proszę popatrzeć na tego – wskazał pan Jan – on nie powinien rządzić państwem, a rządzi, nie siedzi w więzieniu, a powinien, bo to terrorysta.
     – Utożsamiamy się z ludźmi, jeżeli mówią to, o czym myślimy, co  jest zgodne z naszymi poglądami, wyobrażeniami o świecie – mówiła żona – jeżeli potrafią działać dla naszego dobra i są szczerzy i oddani społeczeństwu... Będzie ich z dziesięciu?
     – Gdyby był chociaż jeden... – powiedział pan Jan.
     – Tak, jak tylko się ujawnią i pokażą kim są... Natychmiast do izolatki! – żartowałem.
   Nie ma co udawać, tyle znanych osobistości, w większości bardzo do siebie podobnych, robi wrażenie. Trudno wymienić wszystkie znane dawniej i obecnie postaci. Dawni monarchowie, obecny królewski dwór z królową Elżbietą II, premier Winston Churchill w otoczeniu znanych angielskich polityków, prezydent USA Bill Clinton w otoczeniu prezydentów Stanów, papież Jan Paweł II w otoczeniu kardynałów, kanclerz Helmut Kohl, prezydent Lech Wałęsa, William Szekspir czyli Sheakespeare, młody Mozart, aktor Mel Gibson, Charlie Chaplin, Marylin Monroe, Chichcock, zwariowany Jackson, Włodzimierz Lenin, Henryk VIII z żonami, którym ściął głowy, Kadafi, Husajn, dwa Hitlery (na korytarzu w gablotach)...
     – Zrobimy sobie zdjęcie z Henrykiem VIII ? – zapytałem.
    –  Z tym mordercą nie chcę mieć nic wspólnego – odparł pan Jan. – Również z terrorystami – dodał.
     Utrwaliłem pana Jana z Billem Clintonem. Danusia chciała mieć zdjęcie z Jacksonem, Chaplinem, papieżem, Wałęsą, Gibsonem, małym Mozartem, Beckerem... Ja z Beckerem, Kohlem, Wałęsą, Janem Pawłem II (wspólne z obu naszymi rodakami), Szekspirem, Monroe, Churchilem, Collins... Zdjęcie Hitlera wykonał młody Żyd, ubrany w płaski z dużym rondem kapelusz, z boku twarzy długie pejsy. Może ten, który przyjeżdżał do Auschwitz na marsz żywych, i rozrabiał w hotelu, bo Polacy to antysemici, jak niektórzy z nich uważają i trzeba ich nauczyć rozumu? Nie ważne. Gdy spojrzałem na niego ze szczerym i życzliwym uśmiechem  musiał  się  poczuć skrępowany, bo  przestał  mierzyć  w oprawcę,
 jednak po sekundowym namyśle pstryknął... Nie dla nas ta figura pacykarza – zbrodniarza. Odeszliśmy.
   Pewien Rosjanin, zanim zrobiono mu zdjęcie z Leninem, pogłaskał wodza po łysinie, co wszystkich wokół rozśmieszyło. Kilka osób przyglądało się nam, gdy wykonywaliśmy fotografie z Janem Pawłem II                   i Lechem Wałęsą. Wiedzieli, że to Polacy. Gdy czekałem czy jakiś obcokrajowiec zrobi sobie fotkę z Janem Pawłem, doczekałem się tylko faceta, który stanął przy Wałęsie.
     Zeszliśmy na niższą kondygnację. Ciemno, jęki, muzyka pełna grozy i ponurości, i wywołująca dreszcze. Z rozpalonej? zupy w kotle wystają ręce, trupy z odciętymi głowami, wózek pełen ciał bez głów, za kratami wisielec, jakiś bandzior, wielokrotni mordercy, gilotyna z ruchomym ostrzem na krótkim odcinku, kosz pełen odciętych głów... Wygląda to wszystko na makro makabrę. Do następnego „stanowiska” należało przejść pod gilotyną. Danusia zastanawia się, czy przejść. Biegnie do nas i w tej chwili gilotyna wykonuje ruch, lekko opada, a ona przekracza linię w tempie jakbyśmy byli daleko, a to tylko trzy kroki.
     Nie widzieliśmy innych ludzi, chociaż się o nas ocierali.
  Każdy przeżywał spotkanie z tym odtworzonym, martwym światem inaczej i nie był w tym miejscu obojętnym obserwatorem. Po tej wielkiej porcji wrażeń weszliśmy przez przypadek do baru, gdzie można zjeść nie tylko rybę z frytkami i wypić cocę. Nie mieliśmy już dużo czasu, powinniśmy zaraz wyjść do autokaru. Zjedliśmy jednak rybę z frytkami, pan Jan też coś skonsumował. Zaczęliśmy szukać drzwi wyjściowych, ale bezskutecznie. Przed nami pojawił się rząd czarnych taksówek, ciągnionych przez łańcuch. Próbowaliśmy się wycofać, ale mężczyzna z obsługi zagrodził nam drogę i wskazał na pojazdy. Doszliśmy do wniosku, że pewnie tylko w ten sposób można wydostać się na ulicę. Wsiedliśmy nieco ogłupiali i jazda... Taksa się zamknęła, przycisnął nas do siedzeń metalowy pałąk i naprzód... Obejrzeliśmy się czy jedzie z nami pan Jan. Był z tyłu kilka wózków dalej. Poruszaliśmy się pół obrotowo, aby widzieć co się wokół nas dzieje. To był Londyn rozrywkowy. Barwny, wesoły, pełen ruchomych manekinów, śpiewających i grających, skaczących i fikających koziołki. Półcienie i kolorowe światła...

Fantastyczne, ale czy zaczeka na nas autobus? Może za następnym zakrętem będziemy już wysiadać? Nie, jeszcze nie. Jeszcze jeden zakręt i przygody w dzielnicy rozrywki. Czy my cokolwiek widzimy? Migotliwy Londyn, lud bierze udział w igrzyskach.
     Wieki płyną a my w tej taksówce. To tu coś wrzeszczy, to tam zabawa i cyrkowe wygibasy. Jakaś głowa komuś spadła. Kto to był? A nasz autokar jedzie przez Londyn i płacze, bo nas w nim nie ma! Niedługo my zaczniemy ryczeć, jak ta podroż się nie skończy.
     – Ale ubaw – mówię do Danusi. Żona się śmieje.
  – Wpadliśmy, ale zobaczymy wszystko. Niektóre sceny zaskakują, coś się dzieje znienacka. Ale co? Już następna karuzela i orkiestra gra ścinanemu. Biegną konie, na Służewcu?
Matematyk Staszek kiedyś powiedział: – Trzy wydarzenia zaskakują nas znienacka: miłość, śmierć i sr…ka.  
  Nareszcie wyjeżdżamy. Wysiadamy nie narzekając, że już wyjechaliśmy z tunelu. Przy biurku siedzi woskowa pani i nam się przygląda. Już chciała coś powiedzieć, ale zastygła w postawie: „chciała”…
  – Może coś przemycamy? – mówi Danusia. – Wrażenia – odpowiada sobie.
     Przy drzwiach wyjściowych stoi facet i pilnuje porządku.
     – Ten jest prawdziwy – mówię do żony. – Właśnie, że nie, to też pan-figura.
     – Ten drugi, bo ten pierwszy... – dotykamy tego pierwszego, a on nagle zwraca twarz w moim kierunku i się uśmiecha.  
     – O, przepraszam – mówię. Nic nie zrozumiał, ale wiedział, o co chodzi.
   Już na ulicy znowu podszedł do nas Winston Churchill i powiedział: – Porozmawiamy następnym razem. Nie zdążyłem. Okazuje się, że obecnie mam więcej zajęć, niż gdy premierowałem. Poza tym mieliście państwo za dużo obrazów przed sobą, doznania zmysłowe wpijały się           w państwa z dużą chęcią. Naparstki do osłony palców nie były konieczne. Żeby mówić o wydarzeniach z historii, trzeba mieć spokój. Życzę szczęścia i zdrowia. Sto lat! Do zobaczenia za rok... dwa... dzieścia.
     – Ty pewnie myślisz, że jesteś na weselu – śmieje się żona.
I dodaje: – Teraz do domu. Jestem ciekawa zdjęcia z Beatlesami
i dworem królewskim.
     Kiedy przyszliśmy na miejsce odjazdu, zaraz obok Madame Tussaud’s, autokaru jeszcze nie było. Odetchnęliśmy z ulgą.
     Wyjechaliśmy z Londynu w sobotę około godziny 17.15. Zrobiło się słonecznie i ciepło. Jadąc autostradą, widzieliśmy na zielonych łąkach angielskie krowy, których około 120 tysięcy ma być w przyszłości wyrżniętych ze względu  na chorobę – gąbczastość  mózgu, która jest prawdopodobnie zaraźliwa dla ludzi. Pasły się również stada owiec. Z daleka wyglądały jak niewielkie kamienne głazy rozłożone na zielonym tle. Nie było jeszcze wśród nich tej jedynej, klonowanej.
     W Dover było po deszczu. O 21.00 mieliśmy prom.
Na promie w kawiarni wypiliśmy kawę wzdychając, bo to już i zrobiliśmy zakupy prezentowe w sklepie bezcłowym. Dla Joli wodę toaletową Nina Rici za 27,5 funta, dla Roberta litrową metaksę, dla nas Grants whysky, Gilberts, gin i herbatę angielską. Szpan jak pięciocalowy gwint. Dla miasta cały Londyn. Przyczepiły się też do nas hurtowo torby do pakowania. Na pamiątkę. Bardziej na pamiątkę. Było więcej ochoty niż pieniędzy, a nie dało się zamienić jednego na drugie. Wciąż łakomi na obce produkty...
   Droga powrotna nie była już tak nużąca i długa. Może się wstąpiła, specjalnie dla nas. W Piesztianach nocleg, a w niedzielę do południa – spacer i lody w kawiarni. Im bliżej domu byliśmy, tym bardziej czuliśmy się zniecierpliwieni. Londyn został na razie w tyle, gdzieś za wodą i mglistymi obrazami w wyobraźni.
     Z Chorzowa Batorego taksówką, płacąc za dużo, jak sądziliśmy.
   Zaraz po naszym powrocie zatelefonował syn z synową. Na nowo podekscytowani opowiadaliśmy zapominając o senności…
     Pierwsza noc po podróży wyszła z bajki.
   Otrzymaliśmy od Anglików wszystkie zabytki i ja je osobiście konwojowałem, martwiąc się, gdzie zostaną ustawione w Chorzowie, mniejszym nieco od Londynu. Odtąd cały świat stoi otworem, oprócz Władywostoku.

                                                                           2002