Lata
dziewięćdziesiąte XX w. i już można. Tak po prostu.
Zorganizowano
wycieczkę do Londynu. Ale trud organizacyjny nie był taki sobie, wsiąść do
tramwaju i zajechać…
Może
być Londyn – cieszyliśmy się. Na razie nikt jeszcze nie zdawał sobie z tego
sprawy, że jest to już realne.
Gdy
zaczęły otwierać się możliwości, już kilka lat potem, jak Joanna Szczepkowska
powiedziała w telewizji: – „Proszę państwa, czwartego czerwca 1989 roku
skończył się w Polsce komunizm”, i jak zdumieliśmy się jej komunikatem, bo nie
wiedzieliśmy, że w Polsce był już komunizm,
a wtedy mieliśmy jeszcze inne myśli, bardziej rozczochrane, nadymane wiatrem
sprzecznych ideologii, a tu nagle świat poza granicami stał otworem i wabił nas
swoją wielkością i dobrobytem. I nagle ktoś chciał zorganizować wycieczkę do Londynu.
Poczuliśmy w sobie sporo entuzjazmu. Inflacja szalała, ale w wyniku tego
szaleństwa ochota rosła jeszcze bardziej, taka ochota niezdyscyplinowana,
wysoka, spontaniczna. Podjąć decyzję. Podjęliśmy bez namysłu.
Co wiemy o Londynie? Nie to, co powinniśmy.
Przeczytaliśmy, że Londyn położony jest w
południowo wschodniej Anglii nad dolną Tamizą, w odległości około 75 km od jej
ujścia do Morza Północnego, na pagórkowatej nizinie do 186 m n.p.m. Basenu Londyńskiego,
między pasmami wzgórz Chiltern na północ i Nort Downs na południu. Żona czytała
głośno i pytała, czy już wiem. Poszukaliśmy na mapie i stwierdziliśmy, że się
zgadza. Odpowiedziałem, że wiem, ale nie mam pojęcia jak to miasto wygląda. Najstarszą
częścią Londynu jest City o powierzchni 2,7 km. W 1888 roku utworzono County of London,
które podzielono w 1899 na 28 dzielnic o łącznej powierzchni 505 km. – Słuchaj, to ważne.
Tym się zachwyciliśmy. Zostaniemy ze dwa
miesiące i zwiedzimy wszystkie dzielnice. Tak zwany Wielki Londyn o powierzchni
około 1800 km kwadratowych w pierwszej kolejności. – Ojciec mi mówił, że to
najbardziej płaskie miasto na świecie. Łakomstwo narastało. Już wiedzieliśmy,
że do 1965 roku był trzecim pod względem
wielkości zespołem miejskim na świecie – po Nowym
Jorku i Tokio. – Jakie miasto chciałoby się zmierzyć z Nowym Jorkiem.
Ciasna
zabudowa Wielkiego Londynu rozkwita na obszarze ponad 1600 km kwadratowych. Do
zdziwienia pół kroku. Dla nas jasna strona medalu. Pewnie dlatego mój ojciec
mówił, że to miasto jest najbardziej rozlazłe i przysadziste na świecie –
powtórzyłem, aby żona była pewna, że tak jest. Ciemna strona medalu. Nie ma co go
porównywać z Nowym Jorkiem, gdzie widać na każdym kroku chęć wznoszenia się do
nieba, bo N.Y. postawiony jest na opokowych skałach i można wysoko, a w Londynie
wygodniej rozrastać się w poziomie, i dla tego miasta wystarczy tyle, ile jest.
Jest największym ośrodkiem przemysłowym Wielkiej Brytanii, o, tu nie będziemy
wątpić, największym portem, na pewno, największym ośrodkiem naukowym i
kulturalnym Królestwa, dobrze; posiada stare tradycje teatralne, dlatego pewnie
już pomarszczone, zobaczymy. Najsłynniejszy teatr czasów elżbietańskich: Globe
Theatre. – Sam jesteś Globe Teatre – usłyszałem.
Zaraz też poszukaliśmy miejsca i obiekty
godne naszych oczu i trudu łazikowania, by zobaczyć, doznać uczuciowego
wstrząsu, załadować przeżycia do mózgowej kasety i przemycić przez wszystkie
granice do Polski. Weźmy na przykład przeszłość. Muzea spełniają pożyteczną
rolę. Należy jednak bliżej określić jaką.Bo wielu nie ma zamiaru oglądać
staroci, widać w dzieciństwie bawili się tylko nowizną, a pewnie zapomnieli, że
ta nowizna się zestarzała, a inni je podziwiają i zachwycają się wprost
proporcjonalnie do entuzjazmu, zaraz przypominają sobie, co najlepsze było w
historii danego kraju i w czym jest be. Berberys. Dziwne skojarzenie. Znamy u
nas zwyczajny, może być ozdobny, oczywiście berberys, a muzea to nie tylko
wiedza, również ozdoba, a tu pełno nadzwyczajnych…
Zatem należało załatwić formalności, z
których kilka było najeżonych jak kolczatka. Paszport to podstawa wyjazdu. Jak
tory kolejowe albo przewody trakcyjne.
Rozpoczęliśmy nowy tydzień w dobrych
humorach i z tego powodu zapomniałem się ogolić; żona zapytała, czy przypadkiem
nie używałem jej szczoteczki do zębów jako pędzla. Ujawnianie się, że jesteśmy
ci i ci małżeństwami, a tamci nie, nie miało sensu, ale ktoś to podkreślił, że
nie znamy się i nie wiadomo czy się poznamy. Józef Toczek utrzymujący kontakty
z organizatorami słowackimi, sporo się nagimnastykował, zanim mu wyszło, że
wycieczka się odbędzie. Słowacy już posiadali względnie wygodne, dalekobieżne
autokary. U nas autokary jeszcze się nie zadomowiły.
Opowiadałem
sobie w śnie, że koszt na jedną osobę dla członka związku wynosił 4 miliony 800
tysięcy starych złotych. Dowiedzieliśmy się, że razem z dwoma kierowcami
słowackimi i przewodniczką panią Małgorzatą, w eskapadzie uczestniczyły 44
osoby (A imię jego jest 44 – nie mogłem się odpędzić od tej myśli: Jezus
Chrystus, Adam Mickiewicz, Napoleon Bonaparte), a wśród nich pani Bronka –
nauczycielka wychowania fizycznego, pan Jan – znakomity matematyk, przed laty
wychowawca świetnej klasy uczniów w Słowaku – Liceum, do którego uczęszczał
Robert, i Karolina – absolwentka chorzowskiej Szkoły Muzycznej. Bardzo miastu
potrzebna.
O czternastej wyjechaliśmy z Chorzowa
Batorego do Cieszyna, gdzie przesiedliśmy się do słowackiego autokaru JUNS i
pojechaliśmy do Piesztian w Słowacji. Panie z tyłu za nami powiedziały, że
jedziemy do Lwowa przez Rzym. Byłem
nawet gotów uwierzyć, ale to dlatego, że w pewnym momencie ogarnęła mnie
przemożna senność, że tylko częściowo byłem czynny.
Dojechaliśmy do Piesztian.
Tam przenocowaliśmy w hotelu ODE-
VAK,
a na drugi dzień o szóstej rano ruszyliśmy w dalszą drogę – przez Bratysławę i
Wiedeń, przez Niemcy od południa na północ i dalej – przez Belgię do Calais we
Francji, skąd promem przez kanał La Manche do Dover w Anglii. Wyokrętowanie,
zaautobusowanie i jazda do Canterbury.
Tak więc w pierwszych dniach maja 1996
roku po przejechaniu wielkiej liczby kilometrów, które nas zmęczyły,
dojechaliśmy ze sporą grupą chorzowskich nauczycieli do Londynu. W sumie ponad
dwa tysiące kilometrów w jedną stronę, co uznaliśmy za wyczyn stulecia. Podróż
weszła nam w kręgi szyjne, kość ogonową i kolana, spuchły nogi. Jechaliśmy do
piątej z minutami następnego dnia pierwszego maja. Nieco wracając myślami
wstecz, w drodze kilkakrotnie zatrzymywaliśmy się na parkingach żeby zostawić
niepotrzebne płyny, wydzielone do pojemnika zgodnie z przeznaczeniem. Po
przejechaniu granicy czesko-austriackiej, następna kontrola paszportowa była
dopiero w Dover. Wydawało się, że autostrady nie mają końca i są jak taśma
rozwijana przed nami i zwijana za nami. Tacy byliśmy ważni. Dzień i noc, słońce
i chmury, ciepło i chłód, osady i miasta, zielone równiny i
wzgórza, kępy drzew i nieduże tereny leśne...
Najpierw Canterbury w hrabstwie Kent.
Siedziba arcybiskupstwa anglikanizmu i prymasa Anglii. Jeszcze spała. Prymas
też.
Nie
było zimno. Wczesny, zmoczony na chodnikach ranek uśmiechał się chwilami
pogodniejącym niebem. Czynny jakiś szynk... Wydać pierwszy funt czy go tylko
obejrzeć? Przedsmak. Zanim zwiedziliśmy katedrę, przeszliśmy się po zaspanym
jeszcze mieście starych, ale zadbanych piętrowych domów i zamkniętych sklepów.
Kto by w niezbyt dużym mieście tak wcześnie otwierał sklep. Co innego zarobić
na piwie… Monotonia i znużenie ustępowały. Zużycie. W katedrze wgapialiśmy się
w grobowce arcybiskupów, oglądaliśmy piękny gotycki styl architektoniczny.
Katedra jest cudowna. Ktoś nie był dowcipny i powiedział, że nie nadaje się na
mieszkania. Budowana w latach 1070-1503! Łapaliśmy powietrze i się za głowy, i
tak chodziliśmy po tym chyba czterdziestotysięcznym mieście. Nie doszliśmy do
pałacu Tudorów i to był nasz pierwszy zawód.
Po wczesnym i mokrym ranku, po zwiedzeniu
miasta i katedry z podnieceniem zaczęliśmy zbliżać się do Londynu.
Chcieliśmy by Canterbury było wspaniałym
wstępem i tak było.
I
wreszcie przedmieścia stolicy Wielkiej Brytanii, liczącej dwa tysiące lat. W
miarę zbliżania się do centrum Londynu, miasto rosło i piękniało; powoli
zapomnieliśmy o zmęczeniu i prawie bezsennej nocy w autokarze. Coraz bardziej
wzrastało nasze zainteresowanie obiektami, które mijaliśmy po drodze. Nasza
wiedza o Londynie może nie była imponująca, ale pomogła nam w rozpoznaniu niektórych
historycznych budowli. Dojechaliśmy do dzielnicy hoteli, niedaleko Hyde Parku,
pod numer 47/48 Leinster Gardens, Heritage House Hotel, Londyn W2. Otrzymaliśmy
oboje z żoną pokój numer 2 na parterze. Na zewnątrz hotel był odnowiony i nie
różnił się wiele od innych, natomiast wewnątrz – stary i zużyty, żeby nie powiedzieć zardzewiały. Okno
naszego pokoju wychodziło do „komina" powstałego ze ścian hotelu;
wyposażenie pokoju to stary stolik o powierzchni ćwierć metra kwadratowego,
stara szafa, chyba jednak nie z czasów królowej Wiktorii, szerokie łoże,
zaścielone ciemnoniebieską bielizną pościelową, na bieliźnie koc przykryty kapą
i wszystkie te części pościeli wciśnięte
były pod materac w tyle łoża, a przód ułożony na dwóch
poduszkach. Prysznic i ubikacja wbudowane zostały w pokój w postaci oddzielnych
kabin. Gniazdo elektryczne wtykowe różniło się od gniazd wtykowych stosowanych
u nas i należało pobrać w recepcji tak zwany adapter za trzy funty kaucji,
który dopasowywał naszą wtyczkę do angielskiego gniazda wtykowego.
To
umożliwiło korzystanie z prądu za pomocą naszych urządzeń. Jakich? Rozglądam
się. A, tak, jest grzałka elektryczna, którą można włożyć do szklanki i
zagotować wodę. Krany w umywalce zainstalowano w jej narożnikach, co
uniemożliwiało jednoczesne korzystanie z bieżącej zimnej i gorącej wody, chyba
że nalaliśmy wody do umywalki, która przecież służy do mycia i pozwala na
oszczędne korzystanie z życiodajnej cieczy, wtedy po napełnieniu zakręcaliśmy…
Po częściowym rozpakowaniu bagażu,
kąpieli, spożyciu posiłku i krótkim wypoczynku wyszliśmy
całą grupą na zwiedzanie miasta. Karolina Kozubska, Bronka Janiszewska i Jan
Swadźba – również nazywany przez uczniów Jasiem oraz Józef Toczek oraz Danusia
ze mną trzymaliśmy się razem. Weszliśmy do Hyde Parku, którego obszar jest
prawdopodobnie mniejszy od Parku Kultury w Chorzowie. Zauważyliśmy przede
wszystkim wielkie trawniki, równe prawie jak stół, trawa krótka i na bieżąco
strzyżona. Wokół nich zieleń drzew, kwietniki, na ścieżkach ciężkie stylizowane
ławki. W tym okresie kwitły też drzewa pewnego, nieznanego mi gatunku, rosnące
pojedynczo nie tylko w parku, ale także w różnych miejscach na ulicach, także w
Canterbury. Wszystkie gałązki tych drzew były gęsto obwieszone pękami różowych
kwiatów, które przyciągały wzrok i bardzo zdobiły otoczenie. Widok poetycki.
Trawniki wykorzystywano do różnych zabaw i gier, a po wyznaczonych bieżniach
jeżdżono konno. W parku odbywały się też ćwiczenia gwardii królewskiej.
Po kilkudziesięciu minutach doszliśmy do
Opactwa Westminster, zobaczyliśmy Parlament i usłyszeliśmy Big Ben. Ale z
wielkim zainteresowaniem zwiedziliśmy przede wszystkim Opactwo. Edward Wyznawca,
natchniony widokiem normandzkich kościołów, wzniósł na terenie moczarów
świątynię, której konsekracja odbyła się w 1065 roku. Po tygodniu od tej
uroczystości król zmarł, a jego nagrobek znajduje się w głównej części Opactwa
Westminster, wzniesiony przez Henryka
III w XIII w. Pierwszym koronowanym królem w Opactwie, w Boże Narodzenie w 1066
roku, był Wilhelm Zdobywca i od tego czasu odbywają się tam wszystkie
koronacje. Pochowana jest też w Opactwie większość monarchów, aż do początków
XIX stulecia. Oglądaliśmy również grobowiec Marii Stuart oraz inne grobowce i
pomniki sławnych i zasłużonych, również wspaniałą kaplicę Henryka VII z XVI
wieku... Ostatnia koronacja odbyła się tu w 1953 roku, gdy królową została Elżbieta
II
Windsor. W Opactwie pochowanych jest aż 3300
zmarłych, wśród nich królowa Elżbieta I, pisarz Karol Dickens, wspaniały muzyk kompozytor Georg Friedrich Haendel,
uczony Isaak Newton… Jest tu też tablica pamiątkowa Williama Sheakespeare’a.
Nie obeszło się bez zdjęcia.
Wielka świątynia, rozpychająca naszą
wyobraźnię. Ale czy święta? Tej świętości nie było widać. Zbyt sensacyjna,
budząca emocje i kryminalne historie.
Chwilami
świeciło słońce. Po wyjściu z Opactwa spacerowaliśmy po mieście, oglądaliśmy z
zewnątrz Parlament i Opactwo, słuchaliśmy objaśnień przewodniczki: – Patrzymy
na Houses of parlament czyli The Palace of Westminster. Nad Tamizą. To
neogotycki gmach, długi jak jamnik z głową podniesioną wysoko. Główny budynek
posiada 280 metrową fasadę. Żeby zobaczyć całość, trzeba nieco kręcić głową. Jest to patrzenie na wielką
historię, przeżywanie jej w okamgnieniu. Czujecie to państwo? Widzicie?
Największy parlament świata. Wewnątrz znajduje się 1200 izb. Doprawdy, można
stracić wiarę. Pani przewodniczka nie wyjaśniła, dlaczego można by stracić
wiarę.
Przewodniczka mówiła dalej: – Na północy
gmachu znajduje się to, co nas wprawia w bimbanie, wielki Big Ben. Bądźmy
pogodni. Słuchamy, fotografujemy, żeby zajechał z
nami do domu. Niechby stanął gdzieś w okolicy Miechowickiej. – Turyści zegar na
wieży nazywają Big Benem. Pokazuje czas, od tego jest, ale Big Ben to olbrzymi
dzwon z 1858 roku, ważący 14 ton i wybija godziny.
Gapimy się wdrapując na wieżę, patrzymy
pochłaniająco, ale nie znika, chcieliśmy, aby zadzwonił na nasze życzenie, ale
on pewnie nawet o tym nie wiedział.
Zmieszani z tłumem przechodniów,
zagłuszani hałasem przerywanej fali pojazdów, wśród których było bardzo wiele
czarnych taksówek o
nadwoziach z lat zaraz powojennych, ale nowych i czerwonych piętrowych
autobusów miejskich, nie czuliśmy się zagubieni. Szliśmy główną ulicą Oxford
Street, zadarci i zadziwieni, i zadowoleni, że jesteśmy w tym miejscu i może
niektórzy z nas poczuli się jak król lub królowa na tronie koronacyjnym, ozdobionym
szlachetnymi kamieniami, które oglądaliśmy w Opactwie Westminster.
Był już wieczór, miasto rozbłysło milionem
świateł i zmieniło swój wygląd, stało się bardziej tajemnicze i jakby
zaczarowane, ale przechodniów i pojazdów nie ubywało; ktoś z nas widział
Dickensa, w ja widziałem Conan Doyle’a; mieszkańcy Londynu i turyści mieli
wciąż wiele spraw do załatwienia, więc jechali, szli,
czynili zakupy, siedzieli przy biurkach i stolikach restauracyjnych, jedli lunch i pili herbatę,
spieszyli się i bezmyślnie wpatrywali w wystawy zwykłych i eleganckich sklepów.
Na kilka chwil staliśmy się londyńczykami i to nas fascynowało i satysfakcjonowało.
W pewnym momencie pani Małgorzata powiedziała,
że zostawia nas na Oxford Street. Spojrzała na mapę, odwrotnie trzymaną w ręce
i wskazała kierunek – prosto i na końcu ulicy w lewo do Hyde Parku, a tam jest
zaraz nasza ulica. I poszliśmy... w odwrotnym kierunku. Gdy zorientowaliśmy
się, a w tym czasie rozbici byliśmy na kilka grupek, znacznie oddaliliśmy się
od naszego hotelu. Dopiero po kilku analizach mapy i zasięgnięciu łamanym angielskim informacji
od życzliwego przechodnia, o dwudziestej drugiej dotarliśmy do naszej siedziby.
W czwartek wstaliśmy o ósmej. Odnowieni,
wzmocnieni snem czuliśmy się dziarsko i młodo. Ciekawi byliśmy śniadania – co
też nam podadzą. Spodziewaliśmy się, że będą jajka na boczku i grzanki, a były
grzanki, masło, dwa rodzaje dżemu. Do wyboru – herbata z mlekiem lub kawa.
Wybraliśmy pachnącą, gorącą, bardzo smaczną kawę z mlekiem; wypiliśmy po trzy
filiżanki. Nie byliśmy rozczarowani. Zjadłem dwanaście trójkątnych grzanek,
Danusia znacznie mniej. O dziesiątej poszliśmy przez Hyde Park pod pałac
królewski Buckingham. Przy drodze dojazdowej i głównej bramie, ozdobionej
złotem w górnej części, a także wzdłuż parkanu oddzielającego Pałac i
dziedziniec od terenów przypałacowych, zgromadziły się tłumy turystów, którzy
przyszli oglądać uroczystą zmianę warty; wszystkie miejsca przy parkanie były
już zajęte, a rosły, a więc
słusznego wzrostu policjant w czarnym mundurze i czarnym, znanym nam z filmów,
hełmie, odsuwał gapiów od bramy. Drugi dżentelmen podobnej postury działał po
lewej stronie bramy. Turyści wykorzystywali ich obu, stając przy każdym z nich
to z lewej, to z prawej strony i wykonując zdjęcia. Obaj nie protestowali, nie
stali też sztywno na baczność i przez to zdjęcia mogły być ciekawe. Po obu stronach
głównego wejścia do Pałacu, a więc już za ogrodzeniem, a także przy wejściach
bocznych stali wartownicy, za których plecami znajdowały się budki wartownicze.
Gdy udało się nam obojgu powoli dopchać do płotu, po lewej stronie głównego
wejścia do Pałacu stał już oddział gwardii królewskiej. Dowódca wydawał jakieś
komendy, a potem maszerował kilkakrotnie wzdłuż szeregu gwardzistów i
wymachiwał szablą, natomiast inni stali nieruchomo. Pokazywali nam kim są i co
robią dla nas.
Była 10:50, gdy usłyszeliśmy zespół kobziarzy, jakby grających coraz głośniej,
a tymczasem oni szli z zewnątrz i zbliżali
się do głównej bramy, prowadzili następny oddział gwardii. Po
kilkunastu minutach usłyszeliśmy, gdzieś tam za pomnikiem Wiktorii, orkiestrę.
Znowu muzyka narastała, stawała się coraz głośniejsza, aż ujrzeliśmy „dęciaków",
którzy prowadzili następny, większy oddział. Zaczęły się przepychanki, a w
międzyczasie do pałacu przyjechał powóz zaprzężony w cztery konie, z asystą
konną na przedzie i z tyłu. Książę? – zastanawiali się ludzie. Karoca zniknęła
w pałacowej bramie, uspokoiło się, tymczasem orkiestra ustawiła stojaki nutowe
w półkole i zaczęła grać marsze, a dowódcy wydawali komendy, rozprowadzali
gwardzistów i kontrolowali strażnice. Każdy przemarsz oddziału lub pojedynczego
gwardzisty kończył się krokiem, polegającym na podniesieniu do poziomu zgiętej
w kolanie kolejno lewej i prawej nogi, a następnie wykonaniu przytupu, co było
jakby zaakcentowaniem zakończenia marszu i dawało odpowiedni efekt. Zastanawialiśmy
się, jak oni mogą się poruszać w tych zsuniętych na oczy, ciężkich, dużych i
puszystych, czarnych czapach – przecież nic nie widzą. Ktoś żartobliwie zauważył,
że oni nie muszą widzieć, bo mają jaskrawo czerwone mundury, widoczne z daleka
i nikt na nich nie wejdzie i nie wjedzie, nie ma więc obawy o rozdeptanie.
Piękna fanfa. Co się nie robi… Chcieliśmy zobaczyć, bo to dla nas i zobaczyliśmy.
Co jeszcze dla nas? – ktoś krzyczał wewnętrznie.
Dziesiątki turystów wykonywało zdjęcia,
kamerowało przebieg zmiany warty. Danusia wsunęła prawą rękę za kraty, wzięła
aparat fotograficzny z lewej ręki i wykonała prawą kilka zdjęć. Widząc kolorowe
oddziały gwardii królewskiej trudno było się powstrzymać, bo w tej wyjątkowej
dla nas chwili, to co widzieliśmy wydawało się szalenie ważne: Popatrz! Tam
byliśmy. Myśleliśmy, że tak właśnie powiemy. Popatrz! Pomnik Wiktorii. A to
Pałac Buckingham. Popatrz. Dlaczego nie patrzysz? Już widziałem.
Gra orkiestra dęta. Słyszysz? Słyszę. Jacy
oni bajkowi! Na zdjęciu też gra? Jakby wyszli z jakiejś książki. Jakiej? No
właśnie. A oni robili rzeczy nieważne, byle zadowolić turystów i podtrzymać
tradycję, i dostać pewną kwotę funtów na to, żeby znowu mogli… Zabawnie to
wyglądało, nie będę przemądrzały, byłem zachwycony, gdy dowódca sprawdzał ze
wszystkich stron jednoosobową strażnicę. Są to jednak normalne czynności kontrolne
i nie ma się czemu dziwić, i ja wcale się nie dziwię, ja to aprobuję, a poza
tym przed każdym pałacem prezydenckim jest jakaś straż
i wcale nie chodzi o tradycję. – Już więcej nie jadę z tobą na wycieczkę. A do
Londynu na pewno. Zagapiliśmy się, że
słuch nam zaginął;
wzrok trzymał kierunek, a za terrorystami jeszcze za bardzo się nie rozglądano.
Kiedy nagapiliśmy się, a była już godzina
dwunasta z minutami, przewodniczka zwołała swoją owczarnię, policzyła nas i
powiedziała krótko: – Idziemy do Galerii Narodowej. – Po ile bilety? – ktoś zapytał.
– Zobaczymy – odparła pani Małgorzata. Okazało się, że wpuszczają wszystkich
bez biletów. Czwartek to dobry dzień tygodnia.
Doszliśmy do słynnego placu Trafalgar
Square, gdzie odbywają się demonstracje społeczne i polityczne, a także
uroczystości – zabawy noworoczne. To wielki plac uznawany za centrum
Londynu.
– Proszę pani, kiedy zbudowany?
– Jak to kiedy, w pierwszej połowie XIX
wieku, a nazwę przyjęto od słynnego admirała Viscounta Nelsona. Centralnym
punktem jest kolumna Nelsona, wysoka na 170 stóp, to jest ponad 50 metrowa,
bądźmy szczegółowi: w czterech narożnikach kwadratowej podstawy cztery wielkie,
brązowe lwy odlane z brązu z przetopionych francuskich dział, to stróże i
obrońcy placu i kolumny. – A lwy pilnujące szkoły muzycznej w Chorzowie gdzieś
zaginęły. Były betonowe, ale zabytkowe i szkoda lwów. – Miejmy nadzieję, że nie
uciekły. A jeśli chodzi o Nelsona, to pokonał on francuską flotę w bitwie
morskiej niedaleko hiszpańskiego przylądka Trafalgar w 1805 roku. Podziwiamy
też pomniki króla Wielkiej Brytanii Jerzego IV z 1840 roku, proszę spojrzeć, generała
Charlesa Gordona i amerykańskiego generała Georgia Washingtona i sir Charlesa
Napiera z 1855 roku. Natomiast pod ziemią przecina się pod placem pięć linii
metra, a także tu dojeżdża wiele autobusów kilkunastu linii.Czy państwo
oczekują jeszcze szczegółowszych informacji?
– Co Nelson lubił najbardziej? Chodzi mi o
potrawy.
– Ale pan ma strzały. Zrazy Nelsona? Nie
mam w tej chwili menu Nelsona i trudno mi powiedzieć. Ale to nazwisko dużo nam
mówi, prawda? Dodam jeszcze, że w latach sześćdziesiątych (XX w.) Trafalgar
Square był miejscem spotkań buntowników artystycznych i politycznych, takich
sobie i hipisowych futurystów beznadziejności, przeciwników wojny w Wietnamie,
wśród których była i Vanessa Redgrave i Tarik Ali. Gdy trwała przerwa w wielkim
koncercie rozrywkowym, w czasie którego można było popalić haszysz i powrzeszczeć,
ale nie tylko w tym czasie życie
manifestacyjne nabierało czerwonych barw.
Oni
wtedy tacy byli. Rozłazili się na cztery strony świata, myśleli, że uda się im
strącić Słońce z piedestału, ale oni buntowali się nic z siebie nie dając. Taka
lekka szczegółowszczyzna.
Ciekawe,
co by zrobili, gdyby zabrakło trawki? Może by się udali razem z baranami na
pastwiska… Wtedy Lenin też dobrze się czuł na Placu Czerwonym. Teraz już mniej
dobrze. To w tamtych latach wynaleziono sposób na nudę, uważano bowiem, że wszystko,
co robiły starsze pokolenia jest beznadziejne.
–
Czy dzisiaj jest inaczej, proszę pani? Pani kontynuowała:
– Wtedy
młodzi najlepiej czuli się w pubach i modnych dyskotekach, na stałe
puszczających korzenie na całym świecie. Ten styl istnienia i zaspokajania potrzeb
haszyszowo – seksualnych, za sprawą spaczonych handlarzy i wyzyskiwaczy
ludzkiej naiwności i zaściankowej zachciankowości, tudzież zaciekawienia
wynikającego z niewiedzy i głupoty, ogarnął dość szerokie rzesze młodzieży, narzucając
im styl życia w niszach ściekowych, które podniecały i wyniszczały, a „tamtym”
naganiały pieniądze do banków i portfeli.
To było mrożące. Rozumieliśmy, co pani przewodniczka
miała na myśli. U nas też zaczyna się
dziać.
Wstąpiliśmy do toalety i baru. Och,
zrobiło się lżej.
W pobliżu monumentalny gmach, to Galeria
Narodowa, na deser wykwintny jak legumina z sosem z marcepana. Nie ma takiego.
Bogactwo nie tylko artystycznej przeszłości. Gołębie nas nie interesują. Mamy w
Chorzowie. Być może pigeons się obraziły, bo nie siadały w pobliżu, omijając
wycieczkę, nie tak jak w Paryżu na placu przed Ratuszem, gdzie obdziobują uszy.
Weszliśmy, a potem poszliśmy
zgodnie z kierunkiem zwiedzania, ale wielka liczba obrazów wielkich malarzy
zamąciła nam porządnie w głowach. Obrazy to dusze czasów, których już nie ma.
Muszę ich wszystkich, których zapamiętałem, wymienić. Czuję to. Chcę zapamiętać,
żeby móc się wymądrzać: Holbein – ojciec i syn, Cranach, Giotto, Leonardo da
Vinci, Botticelli, Rafael, Tintoretto, El Greco, Bruegel, Van Dyck, Tycjan,
Caravaggio, Michał Anioł, Jordanes, Rembrandt, Rubens, Velazquez, Picasso, van
Gogh, Cezanne, David, Goya, Delacroix, Canaletto... Nadmiar, można zemdleć albo
zapomnieć gdzie się jest. Rozkosz. Poruszaliśmy się nieco osłupiali, chociaż
nie jak słupy, chociaż nie pierwszą galerię zwiedzaliśmy, byliśmy przecież w
Ermitażu, w Wersalu i w Luwrze, rozmawialiśmy z czasami Napoleona, a jednak...
Za mało czasu.
Za
mało. Jak strawić to, co w oczach? Mało, mało… Co nam stało? Niemożliwe, pani
przewodniczka mówi, że policzyła, jest ponad 2300 obrazów. Policzyła?
Uśmiechamy się i rozumiemy panią przewodniczkę.
Najstarszy
obiekt malarski w tej Galerii pochodzi z 1250 roku. Nas na początku ucieszyło
to, że Galerię można zwiedzać bezpłatnie, ale już w środku natychmiast zapomnieliśmy,
że nie wydaliśmy kilku funtów.
Z
wrażenia, czy też z urzeczenia usiedliśmy parę razy w miękkich fotelach. A może
to było zmęczenie? Do tego się nie przyznawaliśmy. Czuliśmy się tak, też nie
pierwszy raz, jakby ktoś kazał nam wypić w krótkim czasie wiadro znakomitych
trunków. Należało pić z sensem, delektując się, oglądając to i owo, smakując i przeżywając.
Zdzierżyliśmy jakoś ten natłok wrażeń, z których sporo pewnie się rozlało. Po zakończeniu
zwiedzania i wyjściu na zewnątrz Galerii Narodowej – otoczenie, w którym się
znaleźliśmy drażniło nas swoją szarością i hałasem.
W pobliżu Galerii znajduje się kościół św.
Marcina. Kiedyś? bezdomni znajdowali tu schronienie, a biedni otrzymywali
pożywienie.
W
czasach współczesnych kościół znany jest z Koncertów muzyki poważnej, nie tylko
klasycznej. Przy kościele działa, znana w świecie Akademicka Orkiestra
Kameralna, na której „wzorował się" nasz dyrygent Maksymiuk i również
podobną orkiestrę założył. Nie znaliśmy tej orkiestry. Nie wiemy więc w jakim
świecie, a może w którym? Czy jest kilka światów? To zależy. W programie z 2
maja: Bach: Koncert Brandenburski nr 4 i 5; Vivaldi: Guitar Concerto in D
major; natomiast 3 maja o 19.50
w programie Mozart: Symfonia nr 1 „London", Violin Concerto in A major,
Eine Kleine Nachtmusik, Symfonia nr 29. Ceny biletów: £15, £12, £9, £6 (funtów).
Oto
czego nie zobaczymy i nie usłyszymy. W czasie naszego pobytu w kościele orkiestra miała
akurat próbę. Nie wiedzieliśmy wtedy, że 15 maja wystąpi na Festiwalu w
Łańcucie. Oboje z żoną słuchaliśmy i oglądaliśmy jej występ w telewizji
Katowice, co było dla nas iskrzące i miłe.
Radośnie
kumkam. Z ulotki: CONCERTS at St MARTIN-IN-THE-FIELDS Join our monthly Mailing
LIST... Ale o co chodzi – szepcze wiatr
do ucha. Proszę państwa, muzyka jedwabiem pociągnięta.
Kościół posiada piękny portyk koryncki i
elegancką wieżę iglicę. W
krypcie mieszczą się między innymi księgarnia i restauracja. Nie wejdziemy. Nie
mamy za dużo funtów i brak czasu. Są w kościele ważne portrety... Proszę
powiedzieć, jakie? Jakie.
Jakie,
ważnych osób z przeszłości. Jeszcze zapiszcie adres: ST MARTIN-IN-THE-FIELDS,
TRAFALGAR SQUARE LONDON WC2N 4 J .
W
Muzeum Brytyjskim tłumy zwiedzających. Być może dlatego, że to czwartek? Znowu
czwartek? Cały czas. Jak na Londyn przystało.
Nie
trzeba płacić wstępu. Nie. W wielkim holu ruch jak wśród pszczół. Ktoś stał z
ulem i tłumaczył się przed strażnikiem, że to nie z muzeum. Że to jego prywatny
ul. Pszczół na razie nie ma, bo poleciały na zbiór nektaru. A jak się pan nie
odczepi, a one przybędą, to może odbyć się żądlenie. Strażnik zrezygnował. Dał
wiarę w prawdziwość słów turysty. Obok nas pełno ludzkich istot, których nie
znamy. Ul się wyniósł. Ludzkość miała swoje bieżące interesy.
– Czy tych ludzi też mamy oglądać? –
zapytałem pani przewodniczki.
– Zobaczycie państwo, ile można było
zdobyć zabytkowych przedmiotów, gdy było się kolonizatorem. Ktoś: – Wszyscy
grabili. Wszyscy to z pewnością wszystkie ludy na przestrzeni wieków. Pani Małgorzata
nie wdawała się w dyskusję. Największe zainteresowanie wzbudzały mumie egipskie i posągi cesarzy
rzymskich. Koniecznie należało wykonać kilka zdjęć. Ustawiałem się do foto z
Neronem i Kaligulą… No właśnie. Nie było? Kto powiedział? Nasza grupa
rozpierzchła się po całym muzeum; zostaliśmy z żoną porwani przez nurt zwiedzających
i płynęliśmy wokół drogocennych wysp ze starożytnej biżuterii, złotych naczyń,
nieznanych nam przedmiotów codziennego użytku, narzędzi... aż do posągów
rzymskich cesarzy i mumii egipskich – cmentarza za szkłem i otwartych trumien z ludzkimi szczątkami w
zwojach tkaniny. Szukałem Totmesa III – najbardziej wojowniczego faraona, który
był królem Egiptu od około 1502 roku p.n.e. To przecież nie Dolina Królów. Tak,
Totmes zadziwił mnie siedemnastoma zwycięskimi wyprawami, dzięki którym
rozszerzył terytorium kraju jak żaden z faraonów. Odniósł zwycięstwo pod
Megiddo, dotarł do Eufratu, zatem Egipt sięgał aż do tej rzeki na zachodzie; w
wyniku podbojów w Nubii dotarł aż do IV katarakty. Nałupił ze swoim wojskiem
różnych skarbów i zawsze wracał cało i zdrowo. Po nim rządził
jego syn Amenemhotep III. Już jako dziecko został namaszczony do rządzenia, ale
odsunęła go macocha Hatszepsut. Gdy zmarła, a może z polecenia Totmesa została
otruta, przejął rządy. Na starość kazał zniszczyć płaskorzeźby Hatszepsut, a
jej grób, być może polecił również zniweczyć, taki nienawistnik z niego. I
jeszcze mają o tym mówić turyści?
O czym rozmawiać… turyści…? To znaczy mają o czym. Już milej byłoby o Nefretete
i Echnatonie.
Ach
tak, to tyle wieków za nami. Czy coś się zmieniło? Przewodniczka ma rację.
Nałupił. Właśnie. Bandaże, mumie… zwoje… Totmes udoskonalił narzędzia wojny.
Wprowadził jako broń łuki, używał w walce rydwanów, zastosowano zbroje z brązu.
Brąz kojarzy mi się ze świecznikami.
–
Można obejrzeć, ale w Kairze – poinformowała. Rozczarowanie lekko pofałdowało czoła.
Resztki zapisane na murach, skałach, opisujące wojny Totmesa. W Muzeum
Brytyjskim ich nie ma.
– To gdzie można go spotkać?
– Nie uważał pan. Mówiłam.
Stanąłem przy posągu Hadriana, a Danusia
wycelowała we mnie i pstryknęła. Pewności nie było, ale powinno
się udać. Utrwaliliśmy siebie przy mumiach, gablotach, naczyniach, narzędziach
i przedmiotach ozdobnych. Ale po co? Nie wiemy, która mumia kim była za życia,
nie wykonywałem żadnych notatek, nie mieliśmy katalogu. Pośpiech jest stratą
czasu. Komu potrzebny jest ten starożytny świat? Wszystkim. Denerwujące
pytanie. Dziesiątki lat żmudnej pracy archeologów. Historia i legendy.
Zobaczyliśmy przeszłość, która wywarła na nas wielkie wrażenie. Ale nie tylko o
to chodzi. Oni byli przed nami, nie wypadliśmy sroce spod ogona.
Umówiliśmy się, że po zwiedzeniu Galerii
spotkamy się na schodach do tego kościoła, opiewanego muzyką. Tymczasem stało
się coś dziwnego, czego nikt nie zaplanował i nie przewidział.
Oto wyszli za nami dwaj Ambasadorzy Hansa
Holbeina młodszego – jeden z globusem, a drugi z cytrą, stanęli naprzeciw nas. Globus
i instrument leżały na stole, nie musieli daleko sięgać.
– Państwo są już tu, przy kościele –
odezwał się ten w krótkiej pelisie z białymi, puszystymi wyłogami i ze złotym
medalionem na złotym łańcuchu, zawieszonym na szyi. – Najważniejsze, że zdążyliśmy
– dodał, wykonując ręką ruch jakby chciał zdjąć z głowy płaskie (jak naleśnik)
nakrycie.
– Zmęczyliśmy się trochę, bo to pierwsze nasze
zejście z obrazu – powiedział ten drugi w brązowym, ze skóry okryciu, długim do
ziemi, podobnym do szlafroka i szarpnął palcami struny cytry.
– Przepraszam
– powiedziała wcale nie zmieszana przewodniczka. – Panowie przyszli do nas?
–
Nie spodziewaliśmy się i jesteśmy zaszczyceni – odezwała się moja żona.
–
Drobiazg – odparł ten ze złotym łańcuchem. I rzekł:
– Państwo
nas oglądali z takim zainteresowaniem i przejęciem, że postanowiliśmy
odwdzięczyć się jakoś. Ich łagodne oblicza jeszcze bardziej stały się
przyjazne.
–
Zwłaszcza, że państwo, aby się z nami spotkać, przejechaliście ponad dwa
tysiące kilometrów – powiedział ambasador w pelisie z wyłogami i globusem w
dłoniach.
– Oto nasze podarki – rzekł ambasador w
skórzanym, długim okryciu – globus i instrument szarpany.
–
Panowie są bardzo szczodrzy – zauważyła pani Karolina.
– Doprawdy – powiedział pan Jan – jest to
cudowne i nieprawdopodobne. Czy wolno nam przyjąć takie podarki? Sprawdzę równaniem z trzema niewiadomymi.
– Aż tyle niewiadomych? – zdziwił się
Holbein.
– Pani Danuto, oto instrument – zwrócił się do
żony ambasador w długim okryciu.
– Uprzejmie dziękuję, jestem zaszczycona –
odparła moja małżonka. – Jeżeli przyjmę ten prezent w imieniu naszej grupy, to
co będzie z obrazem ? Przecież nie wstawimy tam gitary.
–
Proszę się nie martwić, poprosimy Hansa żeby domalował te dwie rzeczy –
pocieszył ją ambasador z globusem.
–
Obawiam się, że jest to niemożliwe – powątpiewała moja żona.
– Szanowna pani, jeżeli my tu jesteśmy, to i
uzupełnienie obrazu przez Hansa jest możliwe.
– Macie panowie rację – zgodziła się – ale
nasza radość nie miałaby końca, gdybyście panowie położyli te przedmioty w tych
samych miejscach, które przeznaczył dla nich Holbein młodszy.
– Czy pani mówi w imieniu całej wycieczki? –
zapytał któryś z panów ambasadorów.
– Tak – potwierdziła pani Bronisława.
– Jestem tego samego zdania – dodała pani
Małgorzata.
Pan
Jan zażartował:
– Ja też, ale ja nie uczę ani muzyki, ani
geografii. Jestem matematykiem. Moi absolwenci…
–
Panie Janie, wiemy, wiemy, są znakomici, tak jak pan. Mamy też instrumenty
przydatne w matematyce – powiedział ambasador ze złotym łańcuchem. – Niestety,
dzisiaj już nie zdążymy ich państwu przynieść, ale
zapraszamy za rok, dokładnie 2 maja 1997 roku. Przyjedziecie państwo? Odpowiedzieliśmy
wszyscy zgodnie i z entuzjazmem:
–
Tak! Uprzejmie dziękujemy za zaproszenie.
Pan
ambasador w długim, brązowym okryciu powiedział na koniec:
– Najwygodniej będzie przylecieć samolotem.
A na lotnisko poślemy po państwa powozy.
– Bardzo dziękujemy – odparliśmy chórem.
Po
tym wydarzeniu, gdy panowie ambasadorzy już się oddalili, zapanowała
konsternacja. Cisza. Nikt nie potrafił sobie uświadomić, co się stało i czy w
ogóle coś się stało? Zaproponowałem, abyśmy obejrzeli jeszcze raz obraz Hansa
Holbeina, ale nikt na to się nie zgodził i postanowiliśmy zwiedzić kościół
świętego Marcina.
Umówiliśmy
się, że spotkamy się na schodach do świątyni. Tymczasem wybiegli za nami dwaj
Ambasadorowie Hansa Holbeina, jakby nie chcieli się z nami rozstać. Pan Jan
powiedział do pana Eustachego: – Jak pan to zrobił? Ten obraz należy szybko
odnieść do muzeum, bo nigdy stąd nie wyjedziemy.
Eustachy
śmiał się jakby usłyszał niesłychanie śmieszny dowcip. A to dlatego, że
Eustachy kupił sobie kserokopię obrazu! Dziesięć funtów. Tanio. Bardzo drogo
jak na naszą kieszeń. Obaj panowie podpisali kopię w imieniu Holbeina.
Widocznie byli uprawnieni.
Kiedy zakończyliśmy zwiedzanie, usiedliśmy
w holu, aby zjeść kanapki i napić się soku owocowego, który nosiliśmy ze sobą.
Podszedł
do nas strażnik ze srogą miną i zaczął coś mówić. Zrozumieliśmy, że nie wolno w
tym miejscu niczego konsumować. Pewnie miał rację. Wyszliśmy przed zaśmiecony
gmach i usiedliśmy na ławce między kolumnami. Strażnicy zaczęli wypraszać
turystów z gmachu i dziedzińca Muzeum. Godzina zakończenia zwiedzania tuż.
Zebraliśmy się przed główną bramą i po
sprawdzeniu obecności poszliśmy do Soho Square. Tu na kilku uliczkach skupione
są sklepy pornograficzne, bary i restauracje oraz „punkty uciech
erotycznych"? Na co tu się gapić? Nie było nam ani porno ani duszno.
Byliśmy głodni. Gdzie się podziali seksualiści?
Znaleźliśmy
nieduży bar, do którego wcisnęła się spora grupa
osób z naszej wycieczki. Zamówiliśmy rybę z frytkami i sałatką jarzynową. Na to
było nas stać. Oboje zapłaciliśmy 8,5 funta, inni nieco więcej. Kelnerką była
polska dziewczyna. Zapytałem:
– Od dawna pani tu pracuje? – Od dziesięciu minut – odparła.
Zaraz
przypomniał mi się kawał. W tramwaju pewna dziewczyna powiedziała głośno do
swej koleżanki:
–
Jestem w ciąży!
Koleżanka
zdumiona popatrzyła na nią i na faceta, na którego kolanach tamta siedziała i
nie zauważyła nic szczególnego. Wydawało się jej, że to niemożliwe. Zapytała:
– Od
kiedy?
– Od pięciu minut!
A koleżanka pomyślała: „Jak on to zrobił?”
Chyba zbieg okoliczności. Zabieg. By się
przydał. Dziewczyna szukała pracy i weszła do tego właśnie baru. Ponieważ bar
był pełen Polaków, a ona była Polką szukającą zajęcia – szef zatrudnił ją,
potrafiła przecież mówić po polsku i znała język angielski. Była studentką.
Mogła podawać rybę smażoną z frytkami i sałatką jarzynową. Do tego piwo albo
woda mineralna.
Kilka razy przechodzili obok nas inni
Polacy i wtedy poczuliśmy się bardziej swojsko i raźniej w tym egzotycznym,
ludzkim gąszczu, ale nie próbowaliśmy z nimi rozmawiać. Najważniejsze, że byli.
Rodaków spotkaliśmy również w Galerii Narodowej, w barze przy naszym stoliku.
Ostatnim punktem programu dnia było
oglądanie Londynu wieczorem. Tysiące latarni ulicznych, kolorowe reklamy,
oświetlone słynne budowle i ciekawsze inne obiekty, tysiące świateł samochodowych i świateł na
skrzyżowaniach, atrakcyjnie oświetlone wystawy sklepowe – wszystko to razem
spowodowało, że centrum Londynu wyglądało niezwykle, nie chcę powiedzieć, że
bardzo romantycznie, bo to zbyt zwykłe i oklepane.
Jeszcze raz oglądaliśmy Parlament,
Opactwo, Trafalgar Square, Picadilly Cirkus ze statuą Erosa, Buckingham i
pierwszy raz – Tower i Tower Bridge, na który patrzyliśmy z niedowierzaniem, bo
może to nieprawda, że go widzieliśmy?
Po
przejechaniu Tower Bridge znaleźliśmy się jakby w innym mieście – ciemniejszym,
spokojnym, o małym ruchu ulicznym. Nie ten Londyn.
W
dzielnicach, w których są fabryki i warsztaty, wieczorem jest dość ciemno,
mniejszy ruch i mniej bezpiecznie. W dzielnicach biurowych ruch przypada na
godziny urzędowania – do siedemnastej, osiemnastej, dziewiętnastej; nieduży
ruch panuje w dzielnicach mieszkaniowych.
Tłoczno
jest na głównych ulicach wzdłuż i wszerz miasta.
Była
może 21.50, gdy przejechaliśmy znów przez Tower Brigde na Tamizie i
pojechaliśmy na parking.
W piątek nasze Święto Narodowe 3 Maja.
Nie
myślimy o tym, że święto. Zabraliśmy z hotelu bagaże, Danusia przygotowała stos
kanapek na drogę. Zanim jednak opuścimy Londyn, jeszcze wiele zobaczymy, mamy
czas do późnych godzin popołudniowych.
Zaczęliśmy
zwiedzanie od długiej jazdy przez zatłoczone centrum. Na każdym skrzyżowaniu
postój. Pojazdy smrodzą i czekają na zielone światło. Czasem wydaje się nam, że
już nie ruszymy z miejsca. Że Londyn to same skrzyżowania – czerwone i zielone
światła. Poruszamy się z
prędkością żółwia, który ogląda wystawy sklepowe. Przydałby się ekspresowy
wiatr. W pewnej chwili, dość niespodziewanie, przewodniczka mówi przez
mikrofon: – Widzicie państwo te kolejki? Przejeżdżamy obok Gabinetu Figur Woskowych
Madame Tussaud’s. Wszyscy z naszego autokaru rozglądają się, szukają
tego słynnego budynku, co ich bardziej interesuje, niż kolejki, którymi pani
Małgorzata chce nas przestraszyć i zniechęcić.
– I co, nadal macie państwo ochotę zwiedzać
Gabinet Figur Woskowych? – mówi po kilku sekundach. Minęliśmy budynek Gabinetu,
autokar jechał dalej, nie wiadomo gdzie. Zapanowała cisza, potem były szmery, a
za chwilę mały rwetes. Pierwsze odezwały się niezadowolone dwie panie, siedzące
za nami, do nich dołączyliśmy i my z naszej podgrupy. Rzeczywiście, patrząc na
dwie około pięćdziesięciometrowe, potrójne kolejki – jedna dla turystów
indywidualnych, a druga dla wycieczek – można się pokryć lękiem i zwątpić, ale
być w Londynie i nie zobaczyć Madame Tussaud’s, to byłoby nie do wybaczenia.
Po naradzie z panem Józefem Toczkiem,
kierowcami i niektórymi turystami, przewodniczka przedstawiła plan:
– Proszę państwa, jedziemy przez Tower
Bridge za Tamizę, tam na parkingu zostawimy autokar i zrobimy spacer po Tower
Bridge. Dojdziemy do Tower of London, jeśli będziecie chcieli zwiedzić to słynne
królewskie więzienie i przechowalnię klejnotów, jest tam królewskie berło z
największym 530 karatowym brylantem, nazywanym Gwiazdą Afryki, to proszę
bardzo. Więzienie to zamek z kamienia, słynna twierdza. Do XVI wieku mieszkali
tu królowie, potem przenieśli się do Westminster Palace. Więziono tu Elżbietę
I, na dziedzińcu stracono Annę Boleyn i Katarzynę Howard. Najstarsza w twierdzy
jest Biała Wieża.
A
potem kto z państwa będzie chciał w nim zostać to proszę bardzo… przepraszam,
pojechać ze mną metrem do
Madame Tussauds po bilety,
to
też proszę bardzo, a reszta państwa przyjedzie pod Gabinet autokarem. Czy
odpowiada państwu ten plan?
– Tak – zaśpiewał chór..
Idąc
zza Tamizy przez most wykonywaliśmy utrwalanie obiektu na kliszy fotograficznej
i oglądaliśmy jego niespotykaną konstrukcję.
W
wieżach umieszczone są urządzenia do podnoszenia środkowej części mostu, gdy
między nimi ma przepłynąć żaglowiec albo duży statek. Była taka nimfa, która
między nogami przepuszczała żaglowce z postawionymi masztami… W tym czasie na drugą
stronę mostu można przejść wchodząc schodami na wieże i po pomostach – na lewy
lub prawy brzeg Tamizy. Most nas prawie oczarował, jak dziecko duża zabawka,
też mostowa, którą nasze wnuki trzymają na półce w swoim pokoju.
–
Czy możemy go zabrać do domu? – zapytałem panią Małgorzatę. – Oczywiście, nie
wiem tylko czy zmieści się w autokarze.
–
Ale zmieści się na kliszy fotograficznej – powiedziałem. – Właśnie. Dobry
pomysł. Zabierajcie państwo, ile chcecie.
Dla
seniorów wstęp do Tower po 5,5 funta. Z dużego dziedzińca weszliśmy do budynku,
gdzie przechowywane są klejnoty koronne. Przedtem jednak szliśmy w półmroku
zygzakiem między barierkami, w tłumie zwiedzających i oglądaliśmy na trzech
ekranach koronację Elżbiety II, dwór królewski i klejnoty. Zanim przeszliśmy
przez komnatę film się skończył. Odnotowuję: Widzieliśmy klejnoty koronne
królów i królowych Wielkiej Brytanii. Szlachetne kamienie oprawione w złoto.
Kunszt jubilerski. Dzieła artystów. Sztuka pierwszej klasy. I dalekie od codziennej
szarości, przeplatanej drobnymi radościami... Jak się nazywały?
Wśród
grubych murów i baszt, wokół miejsca straceń na placu – starsi i dzieci białe i czarne... i my jak dzieci.
Żona stanęła za grupką tych uroczych stworzeń, którym opiekunka coś opowiadała,
może właśnie o tragicznych scenach sprzed setek lat, a ja uchwyciłem ten moment
i władowałem do pudełka przez obiektyw. Poczułem, że zadrżałem. Jakbym na
drewnianym pniu zobaczył zakrwawioną głowę, która akurat rozstała się z resztą
ciała i straciła życie spadając do kosza. Zobaczyłem jeszcze inny obraz: Stoję
przy zakrwawionym pniu. Widzę jak któreś z rodziców odcina łeb kurze albo
kaczce. Nie było innej możliwości żeby ugotować rosół, albo czerninę. Doznałem
małego dreszczu. Nie powinienem chyba takich
rzeczy oglądać. Danusia po wykonaniu fotografii szybko odeszła od miejsca,
gdzie żywi tracili nadzieję i życie.
Od tamtych wydarzeń dzieliła nas gruba
warstwa czasu, a jednak spotkanie ze śladami dość dalekiej przeszłości,
specjalnie spreparowanymi, żeby wywoływać dreszczyk, zrobiło na nas duże
wrażenie i zgasiło uśmiechy. Dla tych, którzy tam tracili głowy, to miejsce
było wyróżnieniem, ponieważ odchodzili z tego świata w obecności tylko kilku
osób i ciszy, bez udziału hałaśliwej gawiedzi, traktującej ścięcie jako
widowisko. Kiedy wyszliśmy za mury Tower poczułem ulgę. Podświadomie uważaliśmy
pewnie, że nasz świat jest lepszy.
Zło,
które dzieje się daleko od nas, wydaje się abstrakcją i chociaż często nas
przeraża, nie odczuwamy zagrożenia, chyba, że zbliża się do nas. Potrafimy
współczuć w nieszczęściu, zadowoleni, że to nas nie dotyczy. Potrafimy się
oburzać i wstawiać za kimś, jeżeli mamy w tym swój interes. Nasz świat nie jest
lepszy.
Spotkaliśmy się nad Tamizą niedaleko Tower
Bridge, gdzie znowu pani Małgorzata sprawdziła, ilu nas jest. Rozdzieliliśmy
się na dwie grupy. Większość wolała jechać autokarem do Madam Tussaud’s i nie wydawać
funtów na podróż metrem. Wracając za Tamizę na parking, bo metro nie jest znowu
taką atrakcją, chyba żeby jechał nim Winston Churchill albo spotkalibyśmy w nim
Charlesa Dickensa, jeszcze raz obejrzeliśmy most (w tym samym dniu jeszcze dwa
razy autokarem przejeżdżaliśmy przez Tower Bridge), upewniliśmy się, że nikt go
nie rozmontował, nie wysadził z siodła, nie ukradł, nie wysadził w powietrze.
Szedł chłop bez Tower Bridge przez czapki i zaszedł do Hożofa.
Akurat pan Jan wykonywał nam zdjęcie na
tle wieży mostu, gdy w niedalekiej odległości zauważyliśmy znaną,
słynną postać książkową i filmową, mianowicie Sherlocka Holmesa. Już z
daleka uśmiechnął się do nas troje. Powiedział:
– Pani Danuto, panie Eugeniuszu, panie
Janie – witam państwa w
Londynie na słynnym moście. Cieszę się ze spotkania. Tyle o państwie słyszałem,
że postanowiłem spotkać się z miłymi gośćmi w tym nietuzinkowym miejscu.
Wprawdzie mój ojciec Artur Conan Doyle o tym nie wie, ale w tym wieku
rodzic nie interesuje się, co jego „rodzony” syn wyprawia. I nie czekając na
to, co powiemy, kontynuował:
–
Zapewne jesteście państwo zaskoczeni i zdumieni. Otóż nic w tym nadzwyczajnego.
Od mojego przyjaciela doktora dowiedziałem się, że jesteście państwo w Londynie. Reszta to sprawa
dedukcji.
Ale
opowiadajcie, co nowego w Polsce? Nie byłem nigdy w tym kraju, to prawda, wiem
jednak, że dokonano u was historycznego zwrotu. Zawsze byliśmy zarozumiali i
najważniejsza na świecie była nasza wyspa. Ten pan Lech Wałęsa, co skakał przez
płot, przeskoczył historię. Tak można powiedzieć. Wałęsa jest symbolem przemian
w Europie. To jest genialne. On się z wami dzisiaj spotka. Nie jestem zadowolony
tylko z tego, że zachodni politycy i dziennikarze
więcej piszą i krzyczą o obaleniu muru berlińskiego niż o Solidarności.
Wiadomo, że gdyby nie było Solidarności, Mur Berliński – że wypowiem te słowa
zaczynając od dużych liter – miałby się dobrze. No i enerdowcy, którzy najpierw
uciekali do zachodnich Niemiec, teraz by nie musieli narzekać, że są
dyskryminowani po zjednoczeniu kraju. I tu znowu Pan Wałęsa…
Właśnie
chciałem zaproponować spacer po gabinecie Madame Tussaud’s. Wiem, chcecie
jechać autokarem. A może dorożką? Nie chcecie. Czy widzieliście Winstona? On
też się wyraża chęć spotkania z wami zobaczyć. Jakie to niespotykane, prawda?
Może mniej się będziecie dziwić, gdy powiem, że lubię egzotykę? Już dawno tylu
Polaków tu nie bywało, co obecnie. Dawno, to znaczy od czasów II wojny światowej,
bo jak zapewne wiecie, taka wojna była i Polacy walczyli o swoją wolność razem z
Brytyjczykami. Pan premier Churchill będzie tu za chwilę. On wie swoje o tej
wojnie i Polską za bardzo się nie przejmuje, ale jak mi wiadomo zauważył, że
taki kraj w Europie istnieje. Na razie nie wyjaśni wam sprawy rozszyfrowania
maszyny szyfrującej Enigmy, bo to byłaby kompromitacja dla Brytyjczyków, ale z
czasem będziecie tymi, którzy tego dokonali.
Potem
powiedział: – Chce wam wyjaśnić, dlaczego zaraz nie było demokracji w waszym
kraju. On czuje się odpowiedzialny za powojenny porządek świata. Ale to
polityka, a ja się do polityki nie mieszam. Tak więc po dwóch włosach w klapie
marynarki i wschodnim wietrze rozpoznałem przybyszów z Europy środkowej, a po
tym, jak państwo oglądaliście muzea i budowle Londynu, że to piękne...
przepraszam. Podjechał powóz i pan Holmes tak szybko wsiadł do niego i tak
gwałtownie odjechał, że nie zdążył dokończyć zdania.
Żona powiedziała do pana Jana:
– Co on właściwie chciał?
– Gdyby
powiedział nam, kto zabił... – Nie zabił – przerwałem żonie – on dzisiaj chciał
być kimś innym. – Nie sądzę, on już zawsze będzie detektywem – deduktorem –
wtrącił pan Jan.
– Deduktorem? – zdziwiłem się. – Nie ma
takiego słowa.
– Nie było – powiedziała żona – teraz już
jest.
Pan
Jan nawet nie mrugnął, nie poprawił się, tak miało być dla żartu, a ja wziąłem nowe słowo na poważnie.
–
Najwspanialsze jest to, że zamieniliśmy z nim kilka zdań – powiedziałem.
– Myślę, że niczego nie zamienialiśmy –
poprawił mnie pan Jan.
– Ważne, że nas rozpoznał – powiedziałem.
I zastanawiałem się, co było rzeczywistością, a co produktem odpadowym złego
samopoczucia, jakby to była sprawa honoru.
No i doczekaliśmy się. Pan premier
nadszedł od strony, gdzie stał nasz autokar. W ustach cygaro, w ręce parasol,
powolny krok, zdecydowany wyraz twarzy. Zatrzymał się kilka metrów przed nami i
zaczekał aż się zbliżymy. Nie mieliśmy odwagi przejść obok niego, ale również
uznaliśmy, że nie wypada się zatrzymywać i patrzeć mu w twarz, nie chcieliśmy
bowiem uchodzić za niewychowanych. Pan premier doskonale wiedział, że jesteśmy
w kłopotliwej sytuacji i nie czekał aż popełnimy jakąś gafę.
–
Dzień dobry państwu w Londynie na Tower Bridge.
–
Dzień dobry – odpowiedzieliśmy chórkiem po angielsku.
Pan
Winston lekko się uśmiechnął.
– Idziemy w przeciwnych kierunkach, ale
spotkamy się wkrótce. Na pewno nie potrwa to tak długo, jak wasza podróż do demokracji.
Dzisiaj widzę wszystko inaczej, ale wtedy, w czasie wojny i po zwycięstwie,
najważniejsze było odgrodzenie się od komunizmu. Musieliśmy chronić zachód,
wierząc jednocześnie, że mamy rację. Dużo tu do mówienia. – Pan – zwrócił się
do mnie – czytał moje pamiętniki... – Przepraszam – przerwała mu moja żona –
nagrodzone Noblem. – Rzeczywiście. Zatem zna pan moje stanowisko w różnych
kwestiach politycznych. Krótko mówiąc: Nigdy nie przepraszam, ale pragnę
zrozumienia, dlatego tu jestem.
–
Cieszymy się ze spotkania – powiedział pan Jan. – W matematyce taką sytuację
nazwałbym algebraiczną.
– Ja również. życzę państwu wielu miłych
wrażeń. Ponad algebraicznych. Zanim się spotkamy ponownie, będę rozmawiał
jeszcze z kilku waszymi
rodakami. Właśnie nadchodzą. Obejrzeliśmy się. Byli to nasi znajomi z autokaru,
a wśród nich panie Bronia i Karolina.
– Z
kim rozmawiacie? – zapytała Bronia.
– Jakby ci to powiedzieć – Danusia na to.
– Big Ben – powiedział gość i odszedł chowając
się w dźwięku dzwonu słynnego zegara.
–
Nieobecni mogą odejść – powiedziałem.
– Czy mieliśmy może przywidzenie? – zapytała
Danusia. – Nieobecni mogą nadejść.
– Nie sądzę – odpowiedział pan Jan. – To
nasza wyobraźnia.
W
matematyce niezbędna, inaczej uczeń nie zrozumie nauczyciela.
–
Albo inaczej my nie zrozumiemy Churchilla – dodałem uzupełniająco.
– Dlaczego on chce się jeszcze raz z nami
spotkać – zastanawiała się żona. – Nie lubię polityki.
Po kilkudziesięciu minutach autokar
nareszcie dojechał do Madame Tussaud’s. Na widok dwudziestometrowej, poczwórnej
kolejki uszy nam oklapły i zwątpiliśmy, czy uda się nam zwiedzić Gabinet, możemy
nie zdążyć. Pani Małgorzata nie miała jeszcze dla nas biletów. Zajęliśmy
miejsca, przewodniczka policzyła, ile i po jakiej cenie musi kupić bilety.
–
Proszę się nie denerwować, zdążymy – powiedziała i odeszła.
Po około czterdziestu pięciu minutach
byliśmy z biletami przy
wejściu do Gabinetu. Na biletach mały obrazek profilu kobiecej twarzy z czerwoną wstążką w żółtych włosach,
namalowany drukiem. Fri 03/05/96 WELCOME TO MADAME
TUSSAUD “Where the people meet The people". GR SENIOR MT... Ta sama twarz była też tłem dla tych informacji. Przy
wejściu kupony od biletów oddzierały żywe kontrolerki, czego jesteśmy pewni,
chociaż nie sprawdzaliśmy. Weszliśmy w schodowy tunel, prowadzący chyba na
drugie piętro, gdzie trafiliśmy na pierwszą figurę woskową, obleganą przez
zwiedzających. Rozpoznaliśmy w niej znanego aktora, grającego silnych mężczyzn,
walczących ze złem – Szwarcenegera. Nie zrobiłem jednak zdjęcia, bo jakaś
kobieta z aparatem
fotograficznym uzurpowała sobie wyłączność do tego supermana i nie pozwalała
się z nim fotografować. Pomyślałem sobie: Gdzie jest Churchill? Miał tu być. Mógłby
mi pomóc. Do licha, przecież to moja wyobraźnia, nic nie zrobię. Przyjrzeliśmy
się figurze. Podobny, ale na filmach jest jakby potężniejszy. Pan Winston
Churchill bardzo mocno zadomowił się w mojej głowie. Czułem się jakby pisklę
chciało przebić skorupkę
jajka i wydostać się na zewnątrz. Przecież nie jest to żywa postać historyczna,
którą widziałbym na czele orszaku Wielkich. Jeżeli przy następnych figurach
będzie podobnie, to pozwolimy Winstonowi przebić skorupkę. To może oznaczać, że będę bezczelny i mimo zakazu,
będę fotografował niektórych. Jesteśmy w kraju, gdzie ludzie mają poczucie humoru,
które nam odpowiada.
Pierwsza następna figura to znana murzyńska
dziennikarka, prowadząca dziwne programy w telewizji.
–
Zrób sobie z nią zdjęcie – zaproponowała żona. – A kto to jest? Było napisane,
ale okazałem się ignorantem. Danusia wykonała zdjęcie. Niech będzie. Z Borysem
Beckerem, słynnym tenisistą – też, dla Roberta. Becker nie był za bardzo
podobny do siebie prawdziwego, co również Robert stwierdził i zdjęcia mu nie
daliśmy. Kolejni znajomi z gazet, ekranów kin i telewizorów oraz z historii pojawiali
się to tu, to tam, na tej samej posadzce, co my, również na podestach, zmieszani
z tłumem zwiedzających. Łatwo można było się pomylić, zwłaszcza, że oświetlenie
wykonano tak, by tworzyło odpowiedni nastrój. Dlatego niektóre figury ludzi nam
obcych, ustawione wśród zwiedzających, wydawały się być osobami zwiedzającymi
to osobliwe muzeum. Żona lekko potrącając jedną z figur powiedziała „przepraszam".
Niektóre wyglądały jak oryginał i o pomyłkę nie było trudno, ale kilka znanych
i słynnych postaci nie podobało się nam. Papież Jan Paweł II miał za szczupłą
twarz i za bardzo nasuniętą na czoło tiarę. Kanclerz Niemiec Helmut Kohl również
nie przystaje do obrazów swojej osoby z ekranu telewizyjnego, jest szczuplejszy.
Niektórzy mają pustkę w oczach. Wszyscy patrzą w przestrzeń, jakby gdzieś tam
było prawdziwe, wspaniałe życie. Gdyby stało się tak, że wszyscy tam zebrani
nagle zaczęliby wykonywać swoje zawody i pełnić odpowiedzialne
funkcje... a ich słowa, lecące w przestrzeń, zostałyby zmaterializowane, wtedy
my wszyscy zwiedzający bylibyśmy woskowymi figurami, których nikt nie zna.
Z
wyjątkiem kilku osób. Czy pan, sir Winston Churchill chce przemówić? Na kanapie
przy pewnej osobistości egzotycznej siedzi dziecko.
–
Popatrz, gdzie to dziecko usiadło – mówi Danusia.
– To też figura – mówię, gdy przyjrzałem się
dokładnie.
Gabinet
zwiedzaliśmy wspólnie z panem Janem. Pan Jan uznał, że wiele z tych kukieł nie
zasługuje, aby zrobić im zdjęcie w naszym towarzystwie! I miał rację. To my
wybieramy i nie zależy nam na tanich zaszczytach? Odczuwaliśmy podniecenie,
ogarnęły nas emocje.
Unosiliśmy
się nad tym zbiorowiskiem zwiedzających i zwiedzanych jak opary nad mokradłem.
Czasem było śmiesznie, romantycznie, strasznie, ale też obojętnie. Madame
Tussaud’s... założycielka... Winston Churchill.
Tu
sir przebywa – odezwałem się półgłosem, a Winston dosłyszał moje słowa i
powiedział:
– Proszę powiedzieć, z kim? Kto to są ci
panowie obok? – zapytał i
zaraz dodał: – Mogę nie wiedzieć. Nie było już mnie. A potem uzupełnił: – Nie
będę na razie pana przewodnikiem, ponieważ nie ma mnie kto zastąpić. Ten
Winston, którego widzieliście na moście nie zjawił się jeszcze, a może w ogóle
go nie będzie...
–
Wtedy byliśmy w innej aurze. A może zdarzył się jakiś wypadek? – wymknęło mi
się bezmyślnie.
–
Wypadek ? – zdziwił się Noblista. – Sam pan w to nie wierzy.
– Nie wierzę.
– Może porozmawiamy o powojennej historii? –
zaproponował premier.
– Na amerykańskich filmach też wciąż chcą
rozmawiać i jeden drugiego pyta, czy chce porozmawiać – powiedziała moja żona.
Myślę, że sir się nie obrazi, przecież pan zna Amerykę.
Stanąłem obok a Danusia utrwaliła mnie
razem z Winstonem Churchillem. Otoczyli nas zwiedzający. – Jestem jeszcze popularny
– powiedział sir Winston.
– Naprawdę – przytaknął pan Jan. – Ale to
tylko złudzenie – dodał.
– Proszę zrobić mi zdjęcie z prezydentem
Billem Clintonem – zwrócił się do mnie pan Jan.
– Oczywiście – zgodziłem się. – Ja również
chcę mieć zdjęcie z prezydentem Clintonem – powiedział Winston w taki sposób
jakby był dzieckiem.
–
Nie wiemy jak to zrobić, chyba, że przeniesiemy pana do grona amerykańskich
prezydentów – zastanawiał się pan Jan.
– Zgadzam się, to tylko moment –
usłyszeliśmy odpowiedź byłego brytyjskiego premiera. Danusia była znudzona tym
fantazjowaniem: – Niektórzy w tym
miejscu dziecinnieją i wydaje im się, że wiele rzeczy, które ich otaczają ma
cechy ludzkie, żyje i można z nimi pogadać. To animizm. Nie uważasz?
– Wiem, nawet więcej – odparłem. – Prawie
wszystko, co oglądaliśmy było martwe. Jak inaczej można pogadać z przeszłością?
Jeżeli
mamy coś z tej wycieczki utrwalić w nas, to musimy skojarzyć z ruchem i słowem, a więc z
życiem. Prawie z życiem.
– Można na przykład przed katem czytać
jego życiorys – żarto-
wał pan Jan.
–
Myślę też, że niektóre postaci współczesnych nam czasów powinno się ustawiać tu
jako oryginały i w ten sposób izolować od reszty społeczeństw.
– Od tego są więzienia – zauważyłem.
– Proszę popatrzeć na tego – wskazał pan
Jan – on nie powinien rządzić państwem, a rządzi, nie siedzi w więzieniu, a
powinien, bo to terrorysta.
–
Utożsamiamy się z ludźmi, jeżeli mówią to, o czym myślimy, co jest zgodne z naszymi poglądami, wyobrażeniami
o świecie – mówiła żona – jeżeli potrafią działać dla naszego dobra i są
szczerzy i oddani
społeczeństwu... Będzie ich z dziesięciu?
–
Gdyby był chociaż jeden... – powiedział pan Jan.
–
Tak, jak tylko się ujawnią i pokażą kim są... Natychmiast do izolatki! –
żartowałem.
Nie ma co udawać, tyle znanych
osobistości, w większości bardzo do siebie podobnych, robi wrażenie. Trudno
wymienić wszystkie znane dawniej i obecnie postaci. Dawni monarchowie, obecny
królewski dwór z królową Elżbietą II, premier Winston Churchill w otoczeniu znanych
angielskich polityków, prezydent USA Bill Clinton w otoczeniu prezydentów
Stanów, papież Jan Paweł II w otoczeniu kardynałów, kanclerz Helmut Kohl,
prezydent Lech Wałęsa, William Szekspir czyli Sheakespeare, młody Mozart, aktor
Mel Gibson, Charlie Chaplin, Marylin Monroe, Chichcock, zwariowany Jackson,
Włodzimierz Lenin, Henryk VIII z żonami, którym ściął głowy, Kadafi, Husajn,
dwa Hitlery (na korytarzu w gablotach)...
– Zrobimy
sobie zdjęcie z Henrykiem VIII ? – zapytałem.
– Z tym mordercą nie chcę mieć nic wspólnego –
odparł pan Jan. – Również z terrorystami – dodał.
Utrwaliłem pana Jana z Billem Clintonem.
Danusia chciała mieć zdjęcie z Jacksonem, Chaplinem, papieżem, Wałęsą,
Gibsonem, małym Mozartem, Beckerem... Ja z Beckerem, Kohlem, Wałęsą, Janem
Pawłem II (wspólne z obu naszymi rodakami), Szekspirem, Monroe, Churchilem,
Collins... Zdjęcie Hitlera wykonał młody Żyd, ubrany w płaski z dużym rondem
kapelusz, z boku twarzy długie pejsy. Może ten, który przyjeżdżał
do Auschwitz na marsz żywych, i rozrabiał w hotelu, bo Polacy to antysemici,
jak niektórzy z nich uważają i trzeba ich nauczyć rozumu? Nie ważne. Gdy
spojrzałem na niego ze szczerym i życzliwym uśmiechem musiał się poczuć skrępowany, bo przestał mierzyć w oprawcę,
jednak po sekundowym namyśle pstryknął... Nie
dla nas ta figura pacykarza – zbrodniarza. Odeszliśmy.
Pewien Rosjanin, zanim zrobiono mu zdjęcie
z Leninem, pogłaskał wodza po łysinie, co wszystkich wokół rozśmieszyło. Kilka
osób przyglądało się nam, gdy wykonywaliśmy fotografie z Janem Pawłem II i Lechem Wałęsą. Wiedzieli,
że to Polacy. Gdy czekałem czy jakiś obcokrajowiec zrobi sobie fotkę z Janem
Pawłem, doczekałem się tylko faceta, który stanął przy Wałęsie.
Zeszliśmy na niższą kondygnację. Ciemno,
jęki, muzyka pełna grozy i ponurości, i wywołująca dreszcze. Z rozpalonej? zupy
w kotle wystają ręce, trupy z odciętymi głowami, wózek pełen ciał bez głów, za
kratami wisielec, jakiś bandzior, wielokrotni mordercy, gilotyna z ruchomym
ostrzem na krótkim odcinku, kosz pełen odciętych głów... Wygląda to wszystko na
makro makabrę. Do następnego „stanowiska” należało przejść pod gilotyną.
Danusia zastanawia się, czy przejść. Biegnie do nas i w tej chwili gilotyna
wykonuje ruch, lekko opada, a ona przekracza linię w tempie jakbyśmy byli daleko,
a to tylko trzy kroki.
Nie widzieliśmy innych ludzi, chociaż się
o nas ocierali.
Każdy przeżywał spotkanie z tym
odtworzonym, martwym światem inaczej i nie był w tym miejscu obojętnym
obserwatorem. Po tej wielkiej porcji wrażeń weszliśmy przez przypadek do baru,
gdzie można zjeść nie tylko rybę z frytkami i wypić cocę. Nie mieliśmy już dużo
czasu, powinniśmy zaraz wyjść do autokaru. Zjedliśmy jednak rybę z frytkami,
pan Jan też coś skonsumował. Zaczęliśmy szukać drzwi wyjściowych, ale
bezskutecznie. Przed nami pojawił się rząd czarnych taksówek, ciągnionych przez
łańcuch. Próbowaliśmy się wycofać, ale mężczyzna z obsługi zagrodził nam drogę
i wskazał na pojazdy. Doszliśmy do wniosku, że pewnie tylko w ten sposób można
wydostać się na ulicę. Wsiedliśmy nieco ogłupiali i jazda... Taksa się
zamknęła, przycisnął nas do siedzeń metalowy pałąk i naprzód... Obejrzeliśmy
się czy jedzie z nami pan Jan. Był z tyłu kilka wózków dalej. Poruszaliśmy się
pół obrotowo, aby widzieć co się wokół nas dzieje. To był Londyn rozrywkowy.
Barwny, wesoły, pełen ruchomych manekinów, śpiewających i grających, skaczących
i fikających koziołki. Półcienie i kolorowe światła...
Fantastyczne,
ale czy zaczeka na nas autobus? Może za następnym zakrętem będziemy już
wysiadać? Nie, jeszcze nie. Jeszcze jeden zakręt i przygody w dzielnicy rozrywki.
Czy my cokolwiek widzimy? Migotliwy Londyn, lud bierze udział w igrzyskach.
Wieki płyną a my w tej taksówce. To tu coś
wrzeszczy, to tam zabawa i cyrkowe wygibasy. Jakaś głowa komuś spadła. Kto to
był? A nasz autokar jedzie przez Londyn i płacze, bo nas w nim nie ma! Niedługo
my zaczniemy ryczeć, jak ta podroż się nie skończy.
– Ale ubaw – mówię do Danusi. Żona się
śmieje.
–
Wpadliśmy, ale zobaczymy wszystko. Niektóre sceny zaskakują, coś się dzieje
znienacka. Ale co? Już następna karuzela i orkiestra gra ścinanemu. Biegną
konie, na Służewcu?
Matematyk
Staszek kiedyś powiedział: – Trzy wydarzenia zaskakują nas znienacka: miłość,
śmierć i sr…ka.
Nareszcie wyjeżdżamy. Wysiadamy nie
narzekając, że już wyjechaliśmy z tunelu. Przy biurku siedzi woskowa pani i nam
się przygląda. Już chciała coś powiedzieć, ale zastygła w postawie: „chciała”…
– Może coś przemycamy? – mówi Danusia. –
Wrażenia – odpowiada sobie.
Przy drzwiach wyjściowych stoi facet i
pilnuje porządku.
– Ten jest prawdziwy – mówię do żony. –
Właśnie, że nie, to też pan-figura.
– Ten drugi, bo ten pierwszy... – dotykamy
tego pierwszego, a on nagle zwraca twarz w moim kierunku i się uśmiecha.
– O, przepraszam – mówię. Nic nie
zrozumiał, ale wiedział, o co chodzi.
Już
na ulicy znowu podszedł do nas Winston Churchill i powiedział: – Porozmawiamy
następnym razem. Nie zdążyłem. Okazuje się, że obecnie mam więcej zajęć, niż
gdy premierowałem. Poza tym mieliście państwo za dużo obrazów przed sobą,
doznania zmysłowe wpijały się w państwa z dużą chęcią. Naparstki do
osłony palców nie były konieczne. Żeby mówić o wydarzeniach z historii, trzeba
mieć spokój. Życzę szczęścia i zdrowia. Sto lat! Do zobaczenia za rok... dwa...
dzieścia.
– Ty
pewnie myślisz, że jesteś na weselu – śmieje się żona.
I
dodaje: – Teraz do domu. Jestem ciekawa zdjęcia z Beatlesami
i dworem królewskim.
Kiedy przyszliśmy na miejsce odjazdu,
zaraz obok Madame Tussaud’s, autokaru jeszcze nie było. Odetchnęliśmy z ulgą.
Wyjechaliśmy z Londynu w sobotę około
godziny 17.15. Zrobiło się słonecznie i ciepło. Jadąc autostradą, widzieliśmy
na zielonych łąkach angielskie krowy, których około 120 tysięcy ma być w
przyszłości wyrżniętych ze względu na
chorobę – gąbczastość mózgu, która jest
prawdopodobnie
zaraźliwa dla ludzi. Pasły się również stada owiec. Z daleka wyglądały jak
niewielkie kamienne głazy rozłożone na zielonym tle. Nie było jeszcze wśród
nich tej jedynej, klonowanej.
W Dover było po deszczu. O 21.00 mieliśmy
prom.
Na
promie w kawiarni wypiliśmy kawę wzdychając, bo to już i zrobiliśmy zakupy prezentowe w sklepie
bezcłowym. Dla Joli wodę toaletową Nina Rici za 27,5 funta, dla Roberta litrową
metaksę, dla nas Grants whysky, Gilberts, gin i herbatę angielską. Szpan jak
pięciocalowy gwint. Dla miasta cały Londyn. Przyczepiły się też do nas hurtowo
torby do pakowania. Na pamiątkę. Bardziej na pamiątkę. Było więcej ochoty niż
pieniędzy, a nie dało się zamienić jednego na drugie. Wciąż łakomi na obce
produkty...
Droga powrotna nie była już tak nużąca i
długa. Może się wstąpiła, specjalnie dla nas. W Piesztianach nocleg, a w
niedzielę do południa – spacer i lody w kawiarni. Im bliżej domu byliśmy, tym
bardziej czuliśmy się zniecierpliwieni. Londyn został na razie w tyle, gdzieś
za wodą i mglistymi
obrazami w wyobraźni.
Z Chorzowa Batorego taksówką, płacąc za
dużo, jak sądziliśmy.
Zaraz po naszym powrocie zatelefonował syn
z synową. Na nowo podekscytowani opowiadaliśmy zapominając o senności…
Pierwsza noc po podróży wyszła z bajki.
Otrzymaliśmy od Anglików wszystkie zabytki i
ja je osobiście konwojowałem, martwiąc się, gdzie zostaną ustawione w Chorzowie,
mniejszym nieco od Londynu. Odtąd cały świat stoi otworem, oprócz Władywostoku.
2002