piątek, 15 listopada 2019

Pomocnik z rogoży

„ Turbin”

  Pomocnik z rogoży
Opowiadanie

     Przede mną optymistyczne perspektywy. Nawet krzesła podchodziły do mnie i prosiły bym usiadł, a podłoga w kuchni nieruchomiała gdy zaczynałem rozmowę z wnukiem, chociaż do tej pory zachowywała się niepewnie. Dodatkowo dmucham na zimne – trzymam w ręce pompę powietrzną. Może zdziecinniałem z radości. To od tego pomysłu powrotu wstecz do lat jak poświata księżycowa. Wydawało się, że pozostało we mnie tylko to wyplatanie koszy z rogoży, to łączenie osnowy i wątku, wykończanie toreb, przyprawianie uchwytów, magazynowanie i sprzedaż, a jesienią wyprawa z ojcem na szerokie wody jezior i cięcie rogoży, tej pałki nie milicyjnej, lecz wodnej skróconą kosą o przedłużonym kosisku. A tu niespodziewanie jeszcze jest inaczej. Budzenie niespotykanego zawodu rogożowego koszykarza. Ojciec mawiał, że gdybyśmy mieli pewność co do długoletniej popularności tych produktów, czasem artystycznych rękodzieł, to takie chałupnictwo byłoby świetnym zawodem. Siedzisz w domu z całą rodziną, śpiewasz piosenki, dyskutujesz o formach życia na Ziemi, o Kosmosie jako takim i formach ustroju socjalistycznego, do którego wplatasz demokrację wbrew woli tego tam... a nie takim jako pustej przestrzeni (nie wiesz tylko czy to wątek czy na razie osnowa), gromadzisz gotowe wyroby w magazynie, wywozisz na targowisko, ludzie się za nimi rozbijają, sprzedajesz po dobrej cenie i żyjesz jak socjalistyczny lord, bo demokracja wciąż za horyzontem. Pod warunkiem, że stalinizm, już rozpędzony do dwóch machów ląduje w. Ale w czasach lamp naftowych w chatach pod strzechą psuć oczy przy koszatkach, jak je nazywamy i nie czytać dobrych książek stos… to grzech, prawda? – mówił tata. – W każdym razie masz już fach, chociaż jesteś jeszcze smarkaty – dodawał na zakończenie wywodu.    
     To dzięki wnukowi odbyło się odkopywanie i przeszukiwanie, a może i przesłuchiwanie tej zapyziałej dawności. Przeszłość u każdego jest jak liście… które każdej jesieni wędrują na ziemię… Tomek jest uczniem drugiej klasy licealnej i oprócz tego, że jest dobrym matematykiem, lubi język polski, ma czwórkę z angielskiego, pasjonuje się historią i muzyką. Żeby się wypowiedzieć dogłębnie i mieć własne zdanie, chociażby o kawałku dziejów, postanowił napisać esej historyczny. To pod wpływem zachęty swojego nauczyciela historyka. Ten doradził młodzieży rozmowę z dziadkami. Wykorzystajcie babcie i dziadków. Niech wam opowiedzą  o swoich latach młodości. To będzie zapewne kawał ciekawej, nieznanej historii. Niech się nie zmarnuje – zachęcał. Wtedy Tomek zwrócił się do mnie i poprosił, abym mu opowiedział, jak zaczynałem moją naukę i co się wtedy działo wokół mnie. Zaskoczony, uśmiechnąłem się. Nikt nigdy nie interesował się taką przeszłością. Pan profesor ma rację. Może szkoda tych opadających liści, niechby jeszcze trochę pobyły w jakimś albumie.
     – Nic się nie bój, mówił, potrafię już słuchać. Możemy urządzić kilka sesji. Przygotuję notatnik, kamerę z dodatkowym mikrofonem. Ty będziesz opowiadał, jak chcesz, szczegółowo, to, co przyjdzie do ciebie albo podjedzie… Wiem już trochę, a chcę wiedzieć więcej, żeby to nie była wciąż mgławica, chodzi mi też o twoje pierwsze miasto. Co? Chcesz? Opowiesz?
     – Na pewno chcę. Może tylko wyliczymy fakty?
     – Możesz je okrasić pikantnymi przygodami, jeżeli takie znasz.
     – Myślisz, że mam?
     – Jak pomyślę, to co ja widzę? Drzewa w lesie i z daleka niskie domy, jakby dachy oparte o pola upraw rolnych. Wieczorem żółte okna od światła lamp naftowych. Szczekają psy. Pewnego dnia wiejska droga, potem kamienista szosa, dworzec kolejowy, pociąg, para na peronie, lokomotywa zabiera wagony w podróż. I oddalanie się w kierunku miejsca, którego nigdy nie widziałem dotąd. Jak zmierzanie do oazy szczęścia. Podniecony i niepewny spodziewałem się tylko miłych i pięknych przygód.
     Świadectwo ukończenia siedmiu klas szkoły podstawowej otrzymałem 23 czerwca 1950 roku. Już wybrałem zawód: będę elektromonterem, bo chcę, aby w mojej wsi jak najszybciej było światło elektryczne. Ta naiwna mrzonka cieszyła rodziców i uśmiechając się aprobowali pomysł.
     W niedzielę 25 czerwca 1950 roku armia Korei Północnej, nasycona obcymi, wkroczyła na obszar Korei Południowej i wybuchła wojna. Zajęty został Seul. Czekałem z ojcem na pociąg na dworcu w Trzemesznie. Tu ojciec spotkał znajomego, Teodora Robaszkiewicza z Niewolna. Gdy pan Teodor usłyszał, że syn Roberta jedzie do Gorzowa Wielkopolskiego na egzamin, od razu zwątpił w sens takiej podróży. – Nie boisz się tak daleko od domu wywozić syna? Lada chwila może wybuchnąć trzecia wojna światowa. – Zanim wojna dotrze do nas, to Liwiusz zdąży wrócić do domu.
     Zawsze ludziom wydawało się, że najbezpieczniej jest w domu. Teodor powiedział, że on tak daleko od domu by dziecka nie zostawił samego.
     Pierwszy tak daleki wyjazd, to prawda. Dziewiczy rejs w nieznane. A u celu prowizoryczny dworzec w mieście nad Wartą, zniszczone mosty, zniszczona katedra, odgruzowywane place po zburzonych budynkach, okaleczony teatr, ślady pocisków w murach domów, od podstaw rozpoczęta budowa elektrowni i fabryki włókiem sztucznych… Pracy na pół wieku. Ulica Kosynierów Gdyńskich 22. Internat, stołówka w suterenie, zajęcia dydaktyczne na parterze                  i piętrze. Gdy egzamin z polskiego i matematyki się skończył, chodziliśmy z ojcem po mieście. Zapamiętałem drewniany most na Warcie. Wtedy dużo było pierwszy raz. Pierwszy raz widziałem rzekę…
    Wnet nadleciał wrzesień. Przepełniony internat. Jeden drugiemu przeszkadzał. Szybko miejscy chłopcy rozpoznali tych ze wsi. – Pewnie masz w domu lampę naftową? Zaraz wiedziałem. Chłopaki, tu są tacy z lampami naftowymi.
A w nocy ci nadymani biegali po salach z kocami i paskami, nakrywali wybrane ofiary i bili, potem zwiewali. Trwało to przez kilka nocy, aż wychowawca ich ujarzmił. Ci z poznańskich wsi zebrali się razem i w odwecie zaczęli przedrzeźniać tych zza Buga. Przeciągali słowa, zmiękczali je i pokwikiwali. Za długo tego nie mogli robić, bo tych zza Buga było więcej. Po paru miesiącach tak się doszlifowaliśmy, że zakwitła przyjaźń.
     Wciąż nie bardzo wiedzieliśmy, kim będziemy z zawodu. Jesienią wykopki w pegeerze w okolicach Gorzowa, może w pobliżu Jeninka, do którego z Gołąbek wyjechało zaraz po wojnie osiem rodzin. Pochmurne niebo, jesienny ziąb. Uczniowie w drelichach pod krzakami. Traktor zabiera przyczepę z ziemniakami, konie powiozły kolejne kwintale ziemniaków do bazy. Chłopcy pocieszali się papierosami sport.
      Ślusarnię uruchomiono przy ulicy Żukowa 32, jeszcze w remontowanym budynku dawnej ubezpieczalni poniemieckiej z 1918 roku. W klasie pierwszej nauka ślusarstwa, tokarstwa i pracy w kuźni. Jak prawidłowo piłować, wiercić, toczyć i kuć. Piłować, to znaczy też się uczyć. Równa płaszczyzna do setnej części „malumetra” – mówił majster i został „malumetrem”. – Ucz się przyjacielu, nie pożałujesz – powiedział pan Stanisław Rawski, matematyk i wychowawca klasy.
     Tomek poruszył się niespokojnie na krześle.
     – Na początku na pewno żałowałeś, że wybrałeś taką szkołę.
     – Bardzo. Ale rodzice nauczyli mnie, że jak się coś zaczyna, to należy to dokończyć. Wytrzymałem więc i wtedy, gdy Janek uciekł z tej szkoły.
     Wykonywaliśmy już przecinaki, wycinaki, macaki – chłopcy żartowali, że do macania kur – kombinerki, młotki, małe klucze francuskie, które posiadały długość około piętnastu centymetrów.
     – Musisz mi pokazać te narzędzia, może na następnej sesji. To są dla mnie całkowicie obce pojęcia.
     – To tak, jak dla mnie kiedyś aplikacja, portal, blog, plik, domena, zakładka… Wszystkiego można się… Klucz francuski to narzędzie wymagające dokładnej obróbki, z moletowaną - nacinaną długą częścią ruchomą, które wykonywali najlepsi. Nauczyciel zawodu pilnował ich jak oka w głowie. Mimo to pewnego razu jeden z kluczy zniknął i rozpoczęły się posadzenia o przywłaszczenie i poszukiwania. – Kto to zrobił? – pytał spokojnie pan „malumetr”. – Jak się przyzna, to obniżę zachowanie do dostatecznego i nic więcej. Ale jeżeli nie, to będziemy szukać i prowadzić śledztwo. Na razie nawet nie mamy żadnej poszlaki. Wiecie, co to znaczy? Nie? To nawet lepiej. Prawo wymaga dowodów, żeby zastosować karę. Ale jeśli się nie da tego zrobić, to może zastosujemy odpowiedzialność zbiorową, co? Nie pójdziemy do sędziego, nie on będzie decydował. Zobaczymy, jak sprawa będzie się rozkręcać. Jeżeli emocje nie opadną, klucz się nie znajdzie, to podejmiemy decyzję według zwyczajów ateńskich. Wtedy polecą głowy… Zastosujemy wyrok na podstawie stopnia zagniewania ludu odpowiedzialnego za nauczanie. Wiecie, że to niesprawiedliwe?
            Chłopcy tak się przejęli, że sam nie wiem jak to się stało, ale pan nauczyciel znalazł klucz  w ubikacji. Ktoś mu pomógł... Do klasy powiedział: – Cenię odwagę. Ten, kto to zrobił, do takich nie należy. Szkoda.
            Pomyślałem, że może nikt klucza nie ukradł?
            Najbardziej romantyczna praktyka miała miejsce w kuźni. Na ogół Hefajstos był zadowolony. Ważne jest ognisko kowalskie. Pociągaliśmy na zmianę z kolegami za łańcuch, a dmuchawa wprowadzała powietrze w rozpalony koks, w którego żarze grzały się stalowe materiały do kucia. Majster mówił, że w ten sposób nabiera się krzepy i umiejętności obchodzenia się z młotem, bo takim dwu-trzykilogramowym narzędziem można wykuć nawet drobne przedmioty i instruktor tego nas uczył. Majster trzymał rozgrzaną stal wielkimi szczypcami, w drugiej ręce mały młotek i wystukiwał rytm pracy. Kuliśmy we dwóch kawał rozgrzanej stali, na przemian uderzając… Potrafiliśmy odkuć drobne przedmioty. Tylko koni nie podkuwaliśmy. Do kuźni i obrabiarek szło się i szło się aż pod koszary radzieckie.
            – Kuźnie to już przeżytek. Widziałem kuźnię muzeum – wtrącił Tomek.
            – Ręczne na pewno, mechaniczne potrzebne. A pierwszą ocenę, jaką otrzymałem z klasówki z termodynamiki, to było u dyrektora szkoły inż. Dembińskiego Bolesława, to trzy na szynach, a dyrektor na to: – Tylko nigdzie nie wyjeżdżaj, zlikwiduj te szyny.   
     Pierwszy przyjazd do domu na Boże Narodzenie to sama egzotyka. Ciemna wieś, stół kuchenny jakby zmalał, rodzice i siostry tacy inni… Musiałem się przyzwyczaić. Tamte święta miały wyjątkowy smak pierników, strucli i pachnących czerwonych jabłuszek, zawieszonych na świerkowej choince. Z mosiężnych nakrętek wykonałem trzy pierścionki, dwa dla sióstr i jeden dla siebie oraz mały młotek, który podarowałem ojcu. Dla mamy nic nie miałem. Uściskałem ją i się rozpłakałem. Starsza siostra, Krysia, szybko postawiła mnie na nogi: – Taki stary koń i beczy. Cieszyłem się, że już coś więcej potrafię, niż tylko wyplatanie koszy.  
     Chodziliśmy na mecze bokserskie do czerwonych koszar na wzgórzu, naprzeciw szkoły. Niektórzy trenowali boks i brali udział w meczach pierwszego kroku. W pierwszej klasie jeszcze Stefan Gorący, z mojej klasy Samaro, Stefek Kijek… U Jędrzeja Gajslera nauczyłem się pisać na starej maszynie. To był wyczyn… A wiesz, w obecnej szkole przy Dąbrowskiego nie ma po mnie śladu. Jakbym nie został pomocnikiem maszynisty turbinowego.
     Nowy rok szkolny, zamieszkaliśmy w internacie na IV piętrze przy ulicy Żukowa; sypialnie powstały między szafami. Swoboda i szczury. Szczur w szafce, którego musiałem komuś oddać. Na podwórku pełnym gruzów, szczurów jak połamanych cegieł. W ścianach budynków otwory po pociskach. Za murem felczerzy. Teraz do poprzedniego budynku szkolnego przy Kosynierów Gdyńskich 22 chodziliśmy tylko na posiłki.
     Lekcje odbywały się również w odremontowanym gmachu. Słuchasz?
      –  Słucham. Opowiadaj.
      – Tuż obok nowej starej szkoły na głębokość piwnicy ruina po wojennych grzmotach. Wychowawca już wiedział, że za kilka lat w tym miejscu będzie sala gimnastyczna i nowy budynek. A patrząc na sterty książek w urządzanej bibliotece, wziąłem się za ich porządkowanie,   co pozwoliło mi odpłynąć na kilka tygodni od trudniejszych dni.
     Na praktykę do elektrowni jeździliśmy ciężarówką pod plandeką. Gdy zimą się spóźniła marzliśmy przy łaźni miejskiej. W 1951 roku był już czynny pierwszy turbogenerator. Pracowaliśmy przy montażu kotłów, wiercąc otwory w kołnierzach rurociągów – naciskaliśmy deską na ciężką wiertarkę ręczną, a majster trzymał ją we właściwym miejscu. Ale w maszynowni było lżej, odpisywaliśmy z przyrządów pomiarowych: napięcie elektryczne, prąd obciążenia, częstotliwość, moc czynną i bierną. Zaciekawiła nas budowa turbiny i generatora. Kopaliśmy też rowy kablowe, układaliśmy kable. Z Januszem Wróblewskim kąpaliśmy się w drewnianej chłodni kominowej elektrowni, narażając się na niebezpieczeństwo i reprymendę ze strony opiekunów. – Gdzie was tam diabli noszą! Ja się nazywacie? Nawet się nie obejrzeliśmy za siebie, znikliśmy w kotłowni między rurami. Zdarzały się też dni fachowo jałowe. Rozładowywaliśmy wagony z zielonej cykorii na rampach magazynów nad rzeką, a także wagony z cegłą. Pozdzieraliśmy opuszki palców, bo wtedy rękawice ochronne w pracy były kapitalistycznym przeżytkiem. Robotę wykonuje się własnymi, gołymi rękami.
      Z gruzów powstawała fabryka włókien sztucznych „Stilon”, też zdemontowana, budowana   od podstaw. W tym samym budynku, wspólnym z naszą szkołą, otwarto technikum chemiczne, by przygotować kadrę pracowników dla „Stilonu”.
     Co robiliśmy po lekcjach? Nie byliśmy ani razu w czynnym już teatrze. O nim opowiadał nam Jędrzej Gajsler, który mieszkał w pobliżu jeszcze chorego budynku. Do kina Słońce chodziliśmy nie tylko na filmy radzieckie „Młodzi marynarze” i „Na Berlin”. Wydawało mi się, że marynarze zeszli do nas z ekranu, a pociski z filmu o szturmie Berlina latały po sali kinowej. Chodziliśmy też za Wartę do Capitolu. Za Wartę do sali roszarni wybieraliśmy się ukradkiem na zabawy zakładowe, drżąc przed karą po dwudziestej drugiej. Boi się, ale broi...
     Pierwszy raz w życiu jechałem tramwajem, ulicą Chrobrego, na oddanej do użytku, jedynej  linii tramwajowej, był 1951 rok. Na nowy most przekazany do gorzowianom w 1951 roku, poprzedni wysadzony przez Niemców, którzy cofali się za Wartę przed oddziałami radzieckimi, wchodziliśmy jak na statek. Nie wiem czemu statek. Ale nadal tkwiło w rzece przęsło zburzonego mostu kolejowego. 
     Na pierwszego maja, kiedy pierwszy raz zaczął ukazywać się „Sztandar Młodych”, z grupą kolegów wyznaczeni zostaliśmy do jego sprzedaży. Wtedy był cały czerwony. No i śpiewaliśmy „Tysiące rąk, miliony rąk”, piosenki o pierwszym maju i radzieckie, o lotnikach „Awiamarsz”, „Kalinka”…
     – To są piosenki, które już nie żyją… Tak słyszałem, nie znam.
     – Wiesz, nie dziwię się, Tomek, nie dziwię. Na budynku i w oknie wielka czwórka twórców komunizmu. Na dachu szkoły oświetlona żarówkami czwórka twórców idei komunizmu. Oni byli religią. Narysowaliśmy wodzów na brystolu formatu zero, wyświetlając zdjęcie przez episkop. Nasza świadomość popełnionych złych czynów przez tych dwóch z końca była prawie równa zeru.
      – Moja też, co do tego tematu, ale może warto wiedzieć – dodaje Tomek.
      – Od ojca wiedziałem o zagarnięciu ziem wschodnich Polski przez Związek Radziecki i że zachód nas sprzedał. A kolega z klasy Janusz Król uświadomił kilku z nas, że w Katyniu zamordowano polskich oficerów. Nie w pełni rozumieliśmy, co się stało. Czytaliśmy Nikołaja Ostrowskiego „Jak hartowała się stal” – ja to robiłem pod okienkiem do wydawania posiłków, gdzie pełniłem dyżur. Nie obeszło się też bez Borysa Polewoja „Opowieści o prawdziwym człowieku”. Nic nam w niczym nie przeszkadzało. Młodość chadzała własnymi szlakami, wznosząc się chwilami nad gorzowskie wzgórza. W kuchni przy okazji dyżuru można było najeść się budyniu. Na obiad często były dorsze. Nie ceniłem tej ryby. Była tania, powszechnie dostępna. W domu woleliśmy szczupaki, węgorze z pobliskich jezior, kupowane od rybaków. Wtedy było jeszcze sporo ryb w jeziorach. Kapuśniak czuliśmy z daleka. Na śniadanie dziesięć deko kiełbasy i masło. Na kolację marmolada, kawa z mlekiem, a ojciec mówił, że mam chodzić do baru i pić mleko.
    Niespodziewanie przyjacielskie zaproszenie do Jeninka. Na targu, na którym się znalazłem, nie wiem w jakim celu, spotkałem kolegę z dzieciństwa, Zygmunta Grzegorzewicza.
W najbliższą niedzielę od spotkania pojechałem do niego pociągiem, dziwiąc się stacji na wsi.
Do południa obowiązywała w niedzielę nauka własna i do kościoła nie chodziliśmy, natomiast po południu mieliśmy czas wolny. Wróciłem z wiejskiej zabawy w stanie po spożyciu, co dla młodego chłopaka nie oznaczało wcale pół litra, tylko ćwiartkę na dwóch. Obeszło się bez konsekwencji.
     Pierwsze zajęcia z kotłów i turbin były dla mnie zabawne, bo kocioł kojarzył mi się z saganem stojącym w domu na piecu kuchennym, w którym mama gotowała białą bieliznę, gdy prała. A tymczasem chodziło o kocioł walczak i cały system rur z parą, przegrzewanych ciepłem z paleniska. A turbina jak mnie brała. W dzieciństwie budowałem wiatraki i samoloty, to coś wiedziałem. Zasada ta sama. Dmuchać i niech się śmigi kręcą. A tu łopatki ruchome, łopatki kierownicze…
    Zdarzyło się, że spałem w Parku Wiosny Ludów nad stawem, w którym pływały biało kwitnące grządziele. Park był ogrodzony i zamykany na noc. Pociąg miałem dopiero nad ranem. Czułem się jak nad jeziorem w Gołąbkach.
     Byliśmy też iluzjonistami, wymarzyliśmy sobie w kilku model parowozu, widzieliśmy już  jak się zatrzymuje przed nami. Gorzej było z jego wykonaniem. Rozpoczęliśmy i zakończyliśmy, bez powodzenia. Na uczniów to zbyt wielki trud techniczny.   
      Niektórzy zwiedzali stary niemiecki cmentarz. Nakryli przypadkowo hieny cmentarne, którym się udało ukraść zmarłym kilka sztuk złota, ale chłopcy znaleźli się w niebezpieczeństwie. Zatrzymali się dopiero na moście na Kłodawce.
     W drugiej klasie chodziłem na kurs prawa jazdy i go ukończyłem. To mogło się przydać  w wojsku. Jazdy mieliśmy w kierunku elektrowni. Dekawka się psuła, instruktor się pocił i denerwował. Rozruch trudny, bo jeszcze na korbę. Droga wyłupiasta. Tylko ta dekawka i my w czwórkę z instruktorem.  
     Od jesieni 1951 roku, gdy tor żużlowy już okrzepł i były miejsca dla widzów chodziliśmy na zawody żużlowe gorzowskiego KS Stal. Na jednym z nich zawodnik za wygranie zawodów otrzymał adapter…
     – Nawet widziałem… To znaczy widziałem prawdziwy stadion do zawodów żużlowych, jak byłem z babcią w Gorzowie – pochwalił się Tomek.
     – Nie mówiłeś mi o tym. No… Aż nagle nadszedł koniec roku szkolnego i otrzymałem świadectwo ukończenia szkoły zawodowej w zawodzie pomocnik maszynisty turbinowego. Śmiałem się łzawiąc, że będę mógł wybudować na wsi elektrownię i będę obsługiwał turbogenerator dostarczający prąd do oświetlenia mojej wsi. 
     W końcu miałem dylemat: Zostać w Gorzowie i od razu pracować w elektrowni czy uczyć się dalej? Ale gdzie mieszkać? Musiałbym opuścić internat i wynająć na mieście pokój. Przez pewien czas chodziłem z tym problemem. Przede wszystkim już tak bardzo nie czułem się zawiedziony, że nie zostałem elektromonterem, ale ta myśl nie przestała działać.
     Nie wiadomo, gdzie w końcu jest twoja meta, myślałem. To miasto będzie rozkwitać i na pewno masz szansę, bo tu jest dużo do zrobienia.
     Tomek nic nie mówił, gdy skończyłem. Zamyślił się, nie wiem dlaczego. Może mnie szukał gdzieś w Gorzowie Wielkopolskim? Kilka ładnych lat temu był w tym mieście z babcią Natalią i innymi nauczycielami na konkursie pianistycznym i przebywali w hotelu Mieszko, a uczennica babci Natalii zdobyła wyróżnienie. Nie znalazł mnie. A co będzie z tym nagraniem? Pytam nie oczekując odpowiedzi. Moja pamięć pokryła się rosą, nie potrafiła stać się cudotwórczynią, źródłem fizycznej, dawnej obecności.
     – Tyle ci naopowiadałem…
     – Najważniejsze są twoje osobiste przeżycia i te niespotykane już wydarzenia… zupełnie co innego. Mam pomysł na mój tekst. Uzupełnimy następnym razem. Przygotuję kilka pytań. Enter. Zgadzasz się?
  
                                                                                             2015