„
Turbin”
Pomocnik z rogoży
Opowiadanie
Przede mną optymistyczne perspektywy.
Nawet krzesła podchodziły do mnie i prosiły bym usiadł, a podłoga w kuchni
nieruchomiała gdy zaczynałem rozmowę z wnukiem, chociaż do tej pory zachowywała
się niepewnie. Dodatkowo dmucham na zimne – trzymam w ręce pompę powietrzną. Może
zdziecinniałem z radości. To od tego pomysłu powrotu wstecz do lat jak poświata
księżycowa. Wydawało się, że pozostało we mnie tylko to wyplatanie koszy z
rogoży, to łączenie osnowy i wątku, wykończanie toreb, przyprawianie uchwytów, magazynowanie
i sprzedaż, a jesienią wyprawa
z ojcem na szerokie wody jezior i cięcie rogoży, tej pałki nie milicyjnej, lecz
wodnej skróconą kosą o przedłużonym kosisku. A tu niespodziewanie jeszcze jest
inaczej. Budzenie niespotykanego zawodu rogożowego koszykarza. Ojciec mawiał,
że gdybyśmy mieli pewność co do długoletniej popularności tych produktów, czasem
artystycznych rękodzieł, to takie chałupnictwo byłoby świetnym zawodem.
Siedzisz w domu z całą rodziną, śpiewasz piosenki, dyskutujesz o formach życia
na Ziemi, o Kosmosie jako takim i formach ustroju socjalistycznego, do którego wplatasz demokrację wbrew woli tego tam... a nie takim
jako pustej przestrzeni (nie wiesz tylko czy to wątek czy na razie osnowa), gromadzisz gotowe wyroby w magazynie, wywozisz na
targowisko, ludzie się za nimi rozbijają, sprzedajesz po dobrej cenie i żyjesz
jak socjalistyczny lord, bo demokracja wciąż za horyzontem. Pod warunkiem, że stalinizm, już rozpędzony do dwóch
machów ląduje w. Ale w czasach lamp naftowych w chatach pod strzechą psuć oczy
przy koszatkach, jak je nazywamy i nie czytać dobrych książek stos… to grzech, prawda? – mówił tata. – W każdym
razie masz już fach, chociaż jesteś jeszcze smarkaty – dodawał na zakończenie wywodu.
To dzięki wnukowi odbyło się odkopywanie i przeszukiwanie,
a może i przesłuchiwanie tej zapyziałej dawności. Przeszłość u każdego jest jak
liście… które każdej jesieni wędrują na ziemię… Tomek jest uczniem drugiej
klasy licealnej i oprócz tego, że jest dobrym matematykiem, lubi język polski,
ma czwórkę z angielskiego, pasjonuje się historią i muzyką. Żeby się
wypowiedzieć dogłębnie i mieć własne zdanie, chociażby o kawałku dziejów,
postanowił napisać esej historyczny. To pod wpływem zachęty swojego nauczyciela
historyka. Ten doradził młodzieży rozmowę z dziadkami. Wykorzystajcie babcie i
dziadków. Niech wam opowiedzą o swoich latach młodości. To
będzie zapewne kawał ciekawej, nieznanej historii. Niech się nie zmarnuje –
zachęcał. Wtedy Tomek zwrócił się do mnie i poprosił, abym mu opowiedział, jak
zaczynałem moją naukę i co się wtedy działo wokół mnie. Zaskoczony,
uśmiechnąłem się. Nikt nigdy nie interesował się taką przeszłością. Pan
profesor ma rację. Może szkoda tych opadających liści, niechby jeszcze trochę
pobyły w jakimś albumie.
– Nic się nie
bój, mówił, potrafię już słuchać. Możemy urządzić kilka sesji. Przygotuję notatnik,
kamerę z dodatkowym mikrofonem. Ty będziesz opowiadał, jak chcesz, szczegółowo,
to, co przyjdzie do ciebie albo podjedzie… Wiem już trochę, a chcę wiedzieć
więcej, żeby to nie była wciąż mgławica, chodzi mi też o twoje pierwsze miasto.
Co? Chcesz? Opowiesz?
– Na pewno
chcę. Może tylko wyliczymy fakty?
– Możesz je
okrasić pikantnymi przygodami, jeżeli takie znasz.
– Myślisz, że
mam?
– Jak pomyślę,
to co ja widzę? Drzewa w lesie i z daleka niskie domy, jakby dachy oparte o pola upraw rolnych. Wieczorem żółte
okna od światła lamp naftowych. Szczekają psy. Pewnego dnia wiejska droga,
potem kamienista szosa, dworzec kolejowy, pociąg, para na peronie, lokomotywa
zabiera wagony w podróż. I oddalanie się w kierunku miejsca, którego nigdy nie
widziałem dotąd. Jak zmierzanie do oazy szczęścia. Podniecony i niepewny
spodziewałem się tylko miłych i pięknych przygód.
Świadectwo
ukończenia siedmiu klas szkoły podstawowej otrzymałem 23 czerwca 1950 roku. Już
wybrałem zawód: będę elektromonterem, bo chcę, aby w mojej wsi jak najszybciej
było światło elektryczne. Ta naiwna mrzonka cieszyła rodziców i uśmiechając się
aprobowali pomysł.
W niedzielę 25
czerwca 1950 roku armia Korei Północnej, nasycona obcymi, wkroczyła na obszar
Korei Południowej i wybuchła wojna. Zajęty został Seul. Czekałem z ojcem na
pociąg na dworcu w Trzemesznie. Tu ojciec spotkał znajomego, Teodora
Robaszkiewicza z Niewolna. Gdy pan Teodor usłyszał, że syn Roberta jedzie do
Gorzowa Wielkopolskiego na egzamin, od razu zwątpił w sens takiej podróży. –
Nie boisz się tak daleko od domu wywozić syna? Lada chwila może wybuchnąć
trzecia wojna światowa. – Zanim wojna dotrze do nas, to Liwiusz zdąży wrócić do
domu.
Zawsze ludziom
wydawało się, że najbezpieczniej jest w domu. Teodor powiedział, że on tak
daleko od domu by dziecka nie zostawił samego.
Pierwszy tak
daleki wyjazd, to prawda. Dziewiczy rejs w nieznane. A u celu prowizoryczny dworzec
w mieście nad Wartą, zniszczone mosty, zniszczona katedra, odgruzowywane place
po zburzonych budynkach, okaleczony teatr, ślady pocisków w murach domów, od
podstaw rozpoczęta budowa elektrowni i fabryki włókiem sztucznych… Pracy na pół
wieku. Ulica Kosynierów Gdyńskich 22. Internat, stołówka w suterenie, zajęcia
dydaktyczne na parterze i piętrze. Gdy egzamin z polskiego i
matematyki się skończył, chodziliśmy z ojcem po mieście. Zapamiętałem drewniany
most na Warcie. Wtedy dużo było pierwszy raz. Pierwszy raz widziałem rzekę…
Wnet nadleciał wrzesień.
Przepełniony internat. Jeden drugiemu przeszkadzał. Szybko miejscy chłopcy
rozpoznali tych ze wsi. – Pewnie masz w domu lampę naftową? Zaraz wiedziałem.
Chłopaki, tu są tacy z lampami naftowymi.
A w nocy ci nadymani biegali po salach z kocami i paskami,
nakrywali wybrane ofiary i bili, potem zwiewali. Trwało to przez kilka nocy, aż
wychowawca ich ujarzmił. Ci z poznańskich wsi zebrali się razem i w odwecie
zaczęli przedrzeźniać tych zza Buga. Przeciągali słowa, zmiękczali je i
pokwikiwali. Za długo tego nie mogli robić, bo tych zza Buga było więcej. Po
paru miesiącach tak się doszlifowaliśmy, że zakwitła przyjaźń.
Wciąż nie
bardzo wiedzieliśmy, kim będziemy z zawodu. Jesienią wykopki w pegeerze w okolicach Gorzowa, może w
pobliżu Jeninka, do którego z Gołąbek wyjechało zaraz po wojnie osiem rodzin.
Pochmurne niebo, jesienny ziąb. Uczniowie w drelichach pod krzakami. Traktor
zabiera przyczepę z ziemniakami, konie powiozły kolejne kwintale ziemniaków do
bazy. Chłopcy pocieszali się papierosami sport.
Ślusarnię uruchomiono przy
ulicy Żukowa 32, jeszcze w remontowanym budynku dawnej ubezpieczalni
poniemieckiej z 1918 roku. W klasie pierwszej nauka ślusarstwa, tokarstwa i pracy w kuźni. Jak prawidłowo
piłować, wiercić, toczyć i kuć. Piłować, to znaczy też się uczyć. Równa
płaszczyzna do setnej części „malumetra” – mówił majster i został „malumetrem”.
– Ucz się przyjacielu, nie pożałujesz – powiedział pan Stanisław Rawski,
matematyk i wychowawca
klasy.
Tomek poruszył się niespokojnie na krześle.
– Na początku
na pewno żałowałeś, że wybrałeś taką szkołę.
– Bardzo. Ale
rodzice nauczyli mnie, że jak się coś zaczyna, to należy to dokończyć. Wytrzymałem
więc i wtedy, gdy Janek uciekł z tej szkoły.
Wykonywaliśmy już
przecinaki, wycinaki, macaki – chłopcy żartowali, że do macania kur – kombinerki,
młotki, małe klucze francuskie, które posiadały długość około piętnastu centymetrów.
– Musisz mi
pokazać te narzędzia, może na następnej sesji. To są dla mnie całkowicie obce
pojęcia.
– To tak, jak
dla mnie kiedyś aplikacja, portal, blog, plik, domena, zakładka… Wszystkiego
można się… Klucz francuski to narzędzie wymagające dokładnej obróbki, z
moletowaną - nacinaną długą częścią ruchomą, które wykonywali najlepsi.
Nauczyciel zawodu pilnował ich jak oka w głowie. Mimo to pewnego razu jeden z
kluczy zniknął i rozpoczęły się posadzenia o przywłaszczenie i poszukiwania.
– Kto to zrobił? – pytał spokojnie pan „malumetr”. – Jak się przyzna, to obniżę
zachowanie do dostatecznego i nic więcej. Ale jeżeli nie, to będziemy szukać i
prowadzić śledztwo. Na razie nawet nie mamy żadnej poszlaki. Wiecie, co to znaczy?
Nie? To nawet lepiej. Prawo wymaga dowodów, żeby zastosować karę. Ale jeśli się
nie da tego zrobić, to może zastosujemy odpowiedzialność zbiorową, co? Nie
pójdziemy do sędziego, nie on będzie decydował. Zobaczymy, jak sprawa będzie
się rozkręcać. Jeżeli emocje nie opadną, klucz się nie znajdzie, to podejmiemy
decyzję według zwyczajów ateńskich. Wtedy polecą głowy… Zastosujemy wyrok na
podstawie stopnia zagniewania ludu odpowiedzialnego za nauczanie. Wiecie, że to
niesprawiedliwe?
Chłopcy tak się przejęli, że sam
nie wiem jak to się stało, ale pan nauczyciel znalazł klucz w ubikacji. Ktoś mu pomógł... Do klasy
powiedział: – Cenię odwagę. Ten, kto to zrobił, do takich nie należy. Szkoda.
Pomyślałem, że może nikt klucza nie
ukradł?
Najbardziej
romantyczna praktyka miała miejsce w kuźni. Na ogół Hefajstos był zadowolony.
Ważne jest ognisko kowalskie. Pociągaliśmy na zmianę z kolegami za łańcuch, a dmuchawa
wprowadzała powietrze w rozpalony koks, w którego żarze grzały się stalowe materiały
do kucia. Majster mówił, że w ten sposób nabiera się krzepy i umiejętności
obchodzenia się z młotem, bo takim dwu-trzykilogramowym
narzędziem można wykuć nawet drobne przedmioty i instruktor tego nas uczył. Majster
trzymał rozgrzaną stal wielkimi szczypcami, w drugiej ręce mały młotek i wystukiwał
rytm pracy. Kuliśmy we dwóch kawał rozgrzanej stali, na przemian uderzając… Potrafiliśmy
odkuć drobne przedmioty. Tylko koni nie podkuwaliśmy. Do kuźni i obrabiarek
szło się i szło się aż pod koszary radzieckie.
– Kuźnie to już przeżytek.
Widziałem kuźnię muzeum – wtrącił Tomek.
– Ręczne na pewno, mechaniczne potrzebne.
A pierwszą ocenę, jaką otrzymałem z klasówki z termodynamiki, to było u
dyrektora szkoły inż. Dembińskiego Bolesława, to trzy na szynach, a dyrektor na
to: – Tylko nigdzie nie wyjeżdżaj, zlikwiduj te szyny.
Pierwszy
przyjazd do domu na Boże Narodzenie to sama egzotyka. Ciemna wieś, stół kuchenny
jakby zmalał, rodzice i siostry tacy inni… Musiałem się przyzwyczaić. Tamte święta
miały wyjątkowy smak pierników, strucli i pachnących czerwonych jabłuszek,
zawieszonych na świerkowej choince. Z mosiężnych nakrętek wykonałem trzy
pierścionki, dwa dla sióstr i jeden dla siebie oraz mały
młotek, który podarowałem ojcu. Dla mamy nic nie miałem. Uściskałem ją i się
rozpłakałem. Starsza siostra, Krysia, szybko postawiła mnie na nogi: – Taki
stary koń i beczy. Cieszyłem się, że już coś więcej potrafię, niż tylko wyplatanie
koszy.
Chodziliśmy na
mecze bokserskie do czerwonych koszar na wzgórzu, naprzeciw szkoły. Niektórzy trenowali
boks i brali udział w meczach pierwszego kroku. W pierwszej klasie jeszcze
Stefan Gorący, z mojej klasy Samaro, Stefek Kijek… U Jędrzeja Gajslera
nauczyłem się pisać na starej maszynie. To był wyczyn… A wiesz, w obecnej
szkole przy Dąbrowskiego nie ma po mnie śladu. Jakbym nie został pomocnikiem
maszynisty turbinowego.
Nowy rok szkolny, zamieszkaliśmy w
internacie na IV piętrze przy ulicy Żukowa; sypialnie powstały między szafami.
Swoboda i szczury. Szczur w szafce, którego musiałem komuś oddać. Na podwórku
pełnym gruzów, szczurów jak połamanych cegieł. W ścianach budynków otwory po
pociskach. Za murem felczerzy. Teraz do poprzedniego budynku szkolnego przy
Kosynierów Gdyńskich 22 chodziliśmy tylko na posiłki.
Lekcje odbywały
się również w odremontowanym gmachu. Słuchasz?
– Słucham. Opowiadaj.
– Tuż obok nowej
starej szkoły na głębokość piwnicy ruina po wojennych grzmotach. Wychowawca już
wiedział, że za kilka lat w tym miejscu będzie sala gimnastyczna i nowy budynek.
A patrząc na sterty książek w urządzanej bibliotece, wziąłem się za ich porządkowanie,
co pozwoliło mi odpłynąć na kilka tygodni od trudniejszych
dni.
Na praktykę do
elektrowni jeździliśmy ciężarówką pod plandeką. Gdy zimą się spóźniła marzliśmy
przy łaźni miejskiej. W 1951 roku był już czynny pierwszy turbogenerator. Pracowaliśmy
przy montażu kotłów, wiercąc otwory w kołnierzach rurociągów – naciskaliśmy deską
na ciężką wiertarkę ręczną, a majster trzymał ją we właściwym miejscu. Ale w
maszynowni było lżej, odpisywaliśmy z przyrządów pomiarowych: napięcie
elektryczne, prąd obciążenia, częstotliwość, moc czynną i bierną. Zaciekawiła
nas budowa turbiny i generatora. Kopaliśmy też rowy kablowe, układaliśmy kable.
Z Januszem Wróblewskim kąpaliśmy się w drewnianej chłodni kominowej elektrowni,
narażając się na niebezpieczeństwo i reprymendę ze strony opiekunów. – Gdzie
was tam diabli noszą! Ja się nazywacie? Nawet się nie obejrzeliśmy za siebie,
znikliśmy w kotłowni między rurami. Zdarzały się też dni fachowo jałowe. Rozładowywaliśmy
wagony z zielonej cykorii na rampach magazynów nad rzeką, a także wagony z
cegłą. Pozdzieraliśmy opuszki palców, bo wtedy rękawice ochronne w pracy były
kapitalistycznym przeżytkiem. Robotę wykonuje się własnymi, gołymi rękami.
Z gruzów
powstawała fabryka włókien sztucznych „Stilon”, też zdemontowana, budowana od
podstaw. W tym samym budynku, wspólnym z naszą szkołą, otwarto technikum chemiczne, by przygotować kadrę pracowników dla „Stilonu”.
Co robiliśmy po
lekcjach? Nie byliśmy ani razu w czynnym już teatrze. O nim opowiadał nam
Jędrzej Gajsler, który mieszkał w pobliżu jeszcze chorego budynku. Do kina Słońce chodziliśmy nie tylko na filmy
radzieckie „Młodzi marynarze” i „Na Berlin”. Wydawało mi się, że marynarze zeszli
do nas z ekranu, a pociski z filmu o szturmie Berlina latały po sali kinowej.
Chodziliśmy też za Wartę do Capitolu.
Za Wartę do sali roszarni wybieraliśmy się ukradkiem na zabawy zakładowe, drżąc
przed karą po dwudziestej drugiej. Boi się, ale broi...
Pierwszy raz w
życiu jechałem tramwajem, ulicą Chrobrego, na oddanej do użytku, jedynej linii tramwajowej, był 1951 rok. Na nowy most przekazany
do gorzowianom w 1951 roku, poprzedni wysadzony przez Niemców, którzy cofali
się za Wartę przed oddziałami radzieckimi, wchodziliśmy jak na statek. Nie wiem
czemu statek. Ale nadal tkwiło w rzece przęsło zburzonego mostu kolejowego.
Na pierwszego maja, kiedy pierwszy raz zaczął
ukazywać się „Sztandar Młodych”, z grupą kolegów wyznaczeni zostaliśmy do jego
sprzedaży. Wtedy był cały czerwony. No i śpiewaliśmy „Tysiące rąk, miliony
rąk”, piosenki o pierwszym maju i radzieckie, o lotnikach „Awiamarsz”,
„Kalinka”…
– To są
piosenki, które już nie żyją… Tak słyszałem, nie znam.
– Wiesz, nie
dziwię się, Tomek, nie dziwię. Na budynku i w oknie wielka czwórka twórców
komunizmu. Na dachu szkoły oświetlona żarówkami czwórka twórców idei komunizmu.
Oni byli religią. Narysowaliśmy wodzów na brystolu formatu zero, wyświetlając zdjęcie
przez episkop. Nasza świadomość popełnionych złych czynów przez tych dwóch z
końca była prawie równa zeru.
– Moja też, co
do tego tematu, ale może warto wiedzieć – dodaje Tomek.
– Od
ojca wiedziałem o zagarnięciu ziem wschodnich Polski przez Związek
Radziecki i że zachód
nas sprzedał. A kolega z klasy Janusz Król uświadomił kilku z nas, że w Katyniu zamordowano polskich oficerów. Nie w
pełni rozumieliśmy, co się stało. Czytaliśmy Nikołaja Ostrowskiego „Jak
hartowała się stal” – ja to robiłem pod okienkiem do wydawania posiłków, gdzie
pełniłem dyżur. Nie obeszło się też bez Borysa Polewoja „Opowieści o prawdziwym człowieku”. Nic
nam w niczym nie przeszkadzało. Młodość chadzała własnymi szlakami, wznosząc
się chwilami nad gorzowskie wzgórza. W kuchni przy okazji dyżuru można było
najeść się budyniu. Na obiad często były dorsze. Nie ceniłem tej ryby. Była
tania, powszechnie dostępna. W domu woleliśmy szczupaki, węgorze z pobliskich
jezior, kupowane od rybaków. Wtedy było jeszcze sporo ryb w jeziorach. Kapuśniak
czuliśmy z daleka. Na śniadanie dziesięć deko kiełbasy i masło. Na kolację
marmolada, kawa z mlekiem, a ojciec mówił, że mam chodzić do baru i pić mleko.
Niespodziewanie przyjacielskie zaproszenie do
Jeninka. Na targu, na którym się znalazłem, nie wiem w jakim celu, spotkałem
kolegę z dzieciństwa, Zygmunta Grzegorzewicza.
W najbliższą niedzielę od spotkania pojechałem do niego pociągiem,
dziwiąc się stacji na wsi.
Do południa obowiązywała w niedzielę nauka własna i do
kościoła nie chodziliśmy, natomiast po południu mieliśmy czas wolny. Wróciłem z
wiejskiej zabawy w stanie po spożyciu, co dla młodego chłopaka nie oznaczało
wcale pół litra, tylko ćwiartkę na dwóch. Obeszło się bez konsekwencji.
Pierwsze
zajęcia z kotłów i turbin były dla mnie zabawne, bo kocioł kojarzył mi się z
saganem stojącym w domu na piecu kuchennym, w którym mama gotowała białą
bieliznę, gdy prała. A tymczasem chodziło o kocioł walczak i cały system rur z
parą, przegrzewanych ciepłem z paleniska. A turbina jak mnie brała. W
dzieciństwie budowałem wiatraki i samoloty, to coś wiedziałem. Zasada ta sama.
Dmuchać i niech się śmigi kręcą. A tu łopatki ruchome, łopatki kierownicze…
Zdarzyło się, że
spałem w Parku Wiosny Ludów nad stawem, w którym pływały biało kwitnące
grządziele. Park był ogrodzony i zamykany na noc. Pociąg miałem dopiero nad ranem.
Czułem się jak nad jeziorem w Gołąbkach.
Byliśmy też iluzjonistami, wymarzyliśmy
sobie w kilku model parowozu, widzieliśmy już jak się zatrzymuje przed nami. Gorzej było z
jego wykonaniem. Rozpoczęliśmy i zakończyliśmy, bez powodzenia. Na uczniów to
zbyt wielki trud techniczny.
Niektórzy zwiedzali stary niemiecki cmentarz.
Nakryli przypadkowo hieny cmentarne, którym się udało ukraść zmarłym kilka
sztuk złota, ale chłopcy znaleźli się w niebezpieczeństwie. Zatrzymali się
dopiero na moście na Kłodawce.
W drugiej klasie chodziłem na kurs prawa jazdy
i go ukończyłem. To mogło się przydać w wojsku. Jazdy mieliśmy
w kierunku elektrowni. Dekawka się psuła, instruktor się pocił i denerwował. Rozruch trudny,
bo jeszcze na korbę. Droga wyłupiasta. Tylko ta dekawka i my w czwórkę z instruktorem.
Od jesieni 1951
roku, gdy tor żużlowy już okrzepł i były miejsca dla widzów chodziliśmy na
zawody żużlowe gorzowskiego KS Stal. Na
jednym z nich zawodnik za wygranie zawodów otrzymał adapter…
– Nawet
widziałem… To znaczy widziałem prawdziwy stadion do zawodów żużlowych, jak
byłem z babcią w Gorzowie – pochwalił się Tomek.
– Nie mówiłeś
mi o tym. No… Aż nagle nadszedł koniec roku szkolnego i otrzymałem świadectwo
ukończenia szkoły zawodowej w zawodzie pomocnik maszynisty turbinowego. Śmiałem
się łzawiąc, że będę mógł wybudować na wsi elektrownię i będę obsługiwał turbogenerator
dostarczający prąd do oświetlenia mojej wsi.
W
końcu miałem dylemat: Zostać w Gorzowie i od razu pracować w elektrowni czy
uczyć się dalej? Ale gdzie mieszkać? Musiałbym opuścić internat i wynająć na
mieście pokój. Przez pewien czas chodziłem z tym problemem. Przede wszystkim
już tak bardzo nie czułem się zawiedziony, że nie zostałem elektromonterem, ale
ta myśl nie przestała działać.
Nie wiadomo,
gdzie w końcu jest twoja meta, myślałem. To miasto będzie rozkwitać i na pewno masz
szansę, bo tu jest dużo do zrobienia.
Tomek nic nie
mówił, gdy skończyłem. Zamyślił się, nie wiem dlaczego. Może mnie szukał gdzieś
w Gorzowie Wielkopolskim? Kilka ładnych lat temu był w tym mieście z babcią
Natalią i innymi nauczycielami na konkursie pianistycznym i przebywali w hotelu
Mieszko, a uczennica babci Natalii
zdobyła wyróżnienie. Nie znalazł mnie. A co będzie z tym nagraniem? Pytam nie
oczekując odpowiedzi. Moja pamięć pokryła się rosą, nie potrafiła stać się
cudotwórczynią, źródłem fizycznej, dawnej obecności.
– Tyle ci
naopowiadałem…
– Najważniejsze
są twoje osobiste przeżycia i te niespotykane już wydarzenia… zupełnie co
innego. Mam pomysł na mój tekst. Uzupełnimy następnym razem. Przygotuję kilka
pytań. Enter. Zgadzasz się?
2015
2015