wtorek, 13 sierpnia 2019

Przystań nad Jamnem

  

 
Przystań nad Jamnem

   1.   Niepewnego dnia byli na przyjęciu u znajomych, z którymi się przyjaźnili, bo różnili się od tych, których znali we własnym kręgu – posiadali pieniądze i byli im życzliwi, nie udzielając żadnej pożyczki. Było to miejsce dość egzotyczne, podkreślone ludźmi interesu. Tu, dzięki odpowiednim układom, w ciepły miesiąc końca wiosny, gdzie kłamstwo wzrastało razem z fortunami, w ogrodzie „przypałacowym”, gdzie kwitły storczyki i pławiła się egzotyczna zieleń, pachniało kardamonem i papierosowym dymem a rozmawiało się o wielkich sprawach tego świata, głównie o pieniądzach, a człowiek nie chorował, nie umierał i był faraonem, jakby miał wpisaną wieczność do dowodu osobistego. W tej dżungli grasowała spora wataha wilków. Człowiek uczciwy miał tu ciasno i o nim nie warto mówić, ale trzeba powiedzieć, że był w czystych sumieniach najważniejszy, ale niebezpieczny dla goniących: nie dawał, nie brał, nie wręczał, nie kombinował i dlatego… nie zasługiwał na uwagę. Forsę traktowali instrumentalnie w każdej sprawie, także w tej, jak uwolnić się od pośrednictwa pewnej firmy, podłapanej przez zagranicznego żercę, który za to, że firmował przedsięwzięcie, brał połowę i nie płacił podatku, chociaż inni też nie płacili i uciekali z kasą za granicę, czy debatowali o tym jak pozbyć się konkurenta… Poza tym jeszcze sprawy niewielkie: kupno po kombinowanej cenie działki ziemi i domu, kilka mieszkań za śmieszne pieniądze… To się nazywa operatywnością. Wręczali więc, przynosili, wynosili i dawali. Pieniądze tak bardzo umacniały wiarę w ich wszechpotężną moc, że żadne tajfuny i trzęsienia ziemi się nie liczyły, zwłaszcza, że nie zdarzały się co dzień. Łatwizna i lewizna miały swoje konta i wpłacających. Oczywiście, czasem należało lobbować i prawo dostosować do potrzeb… Wiara w ludzkie dobro, to wiara w pieniądze.    
     Wreszcie w niejasnej chwili ktoś chciał się oderwać od głębokich analiz dotyczących pomnażania forsy i uczepił się letniego wypoczynku. Wtedy panie zabrały głos. Pewna dama powiedziała, że nie będzie odpoczywać w kraju, bo tu nie ma żadnych atrakcji. Oni w tym roku wybierają się na Sumatrę.                   A druga pani - żona lobbysty, na to, że lecą na Florydę. A trzecia dama raczyła poinformować towarzystwo, że oni w tym roku mają krótki urlop, bo mąż jest zajęty zmianą ustawy i wybierają się tylko do Meksyku… I tak dalej, aż w pewnej chwili Iga nie wytrzymała i powiedziała do męża: 
    - Tym razem to myśmy się chyba pomylili z tym przyjściem do Kingi i Jana. Przecież ci ludzie nie żyją wśród nas. Oni mają nas za łopaty, roboty, czerpaki, albo za mgłę i co tam jeszcze.
    - Przecież nie pierwszy raz tu jesteśmy – odpowiedział Rufin.
    - Tak, ale kiedy indziej to był jednak inny zestaw ludzi.
     - Masz rację, bo jakoś łatwiej się rozmawiało. Oni chyba nie wiedzą, że istnieje taka substancja ludzka, która utrzymuje się na powierzchni dzięki przekazywaniu wiedzy wszystkim chętnym. Cholera, ciekawe, kto ich nauczył czytać i pisać.
     - Ale my też możemy ich błędnie oceniać - zwątpiła Iga. - Z samego przysłuchiwania się można wyciągnąć fałszywe wnioski.
     - Zgoda, ale to jest nie tylko nasza opinia. Czytamy o tych ludziach każdego dnia.
     - Wiesz co, dopijmy drinka i stleńmy się – zaproponowała Iga. - Ja mam pomysł. Kiedyś wspomniałeś, że chętnie byś się wybrał do paru miejsc dawno nie odwiedzanych. Zajrzę do Interneru, może jeszcze coś znajdę. Nie polecimy za nimi do Peru, albo na Florydę, ale możemy na przykład przez Koszalin wprost na plażę… Trzeba z tym skończyć… Koniec z udawaniem.
     - Widzę, że cię rozłościli. To chyba nie zawiść? Mieliśmy jechać do Zakopanego, a teraz chcesz zmienić nasz plan?
    - Mówię ci, dawno nie byliśmy nad polskim morzem, a do Zakopca mamy jak stąd dotąd, raz dwa. Poza tym byliśmy przed rokiem, poza tym tam można zawsze, zawsze jest sezon na Krupówki.  
    - To prawda. Nie musisz mnie za bardzo. W Internecie na pewno...   
2.   Początkowo nie narzekali i opuszczali miejsce stałego pobytu w dobrym nastroju. Dojechali w sporym ruchu do Poznania, przenocowali w zajeździe „Doris” w Obornikach i rano po sporej porcji jajecznicy,  ruszyli przez Ujście i Piłę na Koszalin, prowadzeni na samochodowym sznurku. Lubili się spieszyć powoli, chociaż życie na luzie nie zawsze jest luzem. Do czego gnać, w każdym zakątku kraju można znaleźć coś ciekawego i trzeba to zobaczyć. Dawno zapomnieli o tym wspaniałym przyjęciu w kardamonowym aromacie.
      Ale objazdy miast lub przejazd przez środek miasteczka, przejście dla pieszych w Ujściu i w związku z tym kilometrowe stado aut, postój przed przejazdem kolejowym koło Piły, most na rzece, zaskakiwały ich i zdumiewały i tych zdarzeń nie zaliczali do atrakcji.
     Pierwszy raz od lat Iga i Ruf zauważyli, że cała Polska wyjechała nad morze. Tyle samochodów ciągnęło w kierunku Bałtyku, że świata nie było widać. W końcu zaczęła dokuczać im ta ciasnota na drogach. – Nie sądziłem, że Koszalin stał się taki popularny – powiedział Rufin.
    -  No widzisz. Ale nam się zachciało – mówiła Iga.
    - Tak jest, gdy człowiek chce zobaczyć kilka razy w życiu to samo. Mówię ci – rzekł Rufin – wspominać, to się roztkliwiać. A dziwiliśmy się naszym rodzicom.
     - Powiedz, że nie chciałeś jechać... -  Nie powiem. Nie będziemy psuć ochoty – odpowiedział Ruf.
     - Po prostu. A co będziemy robić w dalszej drodze?
     - Jechać do celu. Ja będę ci opowiadała, co widzisz, a ty będziesz prowadził. Powiem ci, kto kryje się za mrożoną kawą. Jak dojedziemy, pójdziemy do kawiarni przy plaży, chyba taka będzie?  
3.   Niektórzy kierowcy szaleni. Wjeżdżali w drzewa, Tir staranował audi i pokazał, co on znaczy. Było upalnie, ale i drobny deszczyk popadywał, pogadywał, recydywista, i nie brał pod uwagę sytuacji na drogach. Raz dwa i już, CO jest (tlenek węgla), proszę jechać. Koszalin nie ten sprzed lat. Odmłodniał, zapewne pocąc się przy rozwiązywaniu problemów. Iga opowiadała nie wstrzymując ręką stanowczo zbyt nadmiernego ruchu samochodowego. Przed nimi jazda spacerowa przez centrum a na trasie do Mielna miłość ci wszystko wybaczy. Powoli, powoli.... Co z tymi samochodami? Skąd ludzie mają tyle aut? Wszystkie przyjechały do Mielna? Niechby jeszcze jeden mazur dzisiaj, choć to już nie poranek, w związku z tym nie świta. Jest Mielno! Jest. A myśleli, że nie będzie, że dojadą do Gąsek, albo Sarbinowo im się nagle nawinie. Bigos na winie. Ciasno, że nie można wysiąść. - Dobrze, że przynajmniej siedzimy już w środku metalowego pudła - zauważył Ruf.
      - Spudłowałeś z tym wyborem postoju. Myślałeś tu albo tam i nie mamy gdzie się wyładować. Nawet nie wiemy, co dalej. Musimy się spytać.
      - Przecież to ty szukałaś ośrodka wypoczynkowego.
     Po kilku minutach sytuacja uległa poprawie:  - Widzisz, na drugim parkingu znalazło się miejsce. Zaczęli zadawać pytania. - Ulica Spokojna?
     - Ja jestem spokojna, Spokojna – odpowiedziała kioskarka. Mapę kupili już dawno temu, i się zestarzała. - A który numer? – zapytała pani Spokojna.
    - Numer, jaki numer?  Pani jest Spokojna, to pani nie ma numerów?
    - Przypomniałam sobie, że jest taka ulica.
    - A…  jak ma pani na imię?
    - Gryzelda. - Niesamowite. – Mnie też, ale Gryzeld… - zachwycił się Rufin. A pani kioskarka dodała z uśmiechem:  - Jedźcie państwo do Unieścia. Prosto. Prosto nie zawsze jest najłatwiej, ale w tym przypadku najlepiej. Właściwie to wszystko jedno - Unieście, czy Mielno… Jedźcie prosto.
    - O, autobus, jedynka, jak dawniej - spostrzegła Iga. - Niby wszystko inne, a jedynka jeszcze jeździ. Ale elegantsza. - Numer ten sam, pamiętam. Jeździliśmy tym autobusem do Koszalina na kawę i do kina, ale nie wiem, do jakiego. A kawiarnia była przy placu, gdzie urzędują władze miasta, w takim charakterystycznym budynku. Ciekawe czy jeszcze istnieje?
    - Dlaczego miałby nie istnieć?
    - Bo obecnie sklepy, lokale, firmy, urzędy powstają na dzisiaj, a jutro gasną jak świeczki.
     Tłumy płynęły jak fale morskie, których na razie nie było ani widać ani słychać. Wąskimi chodnikami szli ludzie jak w dwukierunkowej procesji. Zatrzymali się drugi raz naprzeciw zabudowań, które tkwiły w ich pamięci: Dom prawie piętrowy, trudno to wyjaśnić, do niego przylegała pod kątem prostym chlewostodółka. Chrobrego 22. Tu sześcioletni Rufin spadł na posadzkę z drągowej góry, na której było siano. Wtedy było siano. Też niesamowite. Na szczęście… - Nie opowiadaj mi jak to się stało. Taka dawna teraźniejszość w ujęciu tu i teraz. Dobrze, że jesteś w porządku.
      - Czy mieszkają tu państwo Niżyńscy z córką Karoliną? A Iga na to: - Ty chyba żartujesz. Przecież to było przed potopem.
     - Przed jakim potopem. Może laptopem. Owszem. W późniejszych latach to była moja uczennica.
     - Pewnie wnuki odprowadza do przedszkola.
     - Zobacz, o laptopie mowa, a laptop na trawniku. W razie potrzeby i trawa jest dobra, a mówią, że tylko dla bydła. A teraz rozmawia… nie, robi zdjęcia komórką. Co za facet. Jakiś bzik unowocześniony.
4.    Odpowiednio przepytani przechodnie wreszcie udzielili prawidłowej odpowiedzi. – Tak, zaraz, w kierunku morza, po betonowych płytach utopionych w piasku, między willami i już Bałtyk. Pawilon o czystym prostokątnym wyglądzie, teren płaski, jest gdzie parkować… - Dziękujemy… i w prawo, mówi pani – rzekł Rufin.
   - Nie, w lewo.
   - Tu wszystko jest podporządkowane jednemu celowi – stwierdził Rufin.
   - Dziwisz się? Ludzie chcą żyć. Nauczyli się zarabiać na turystach, a turyści widząc wielkie obszary handlu i możliwości wyboru, mają apetytowe humory i zawsze coś kupią.
    Pod numerem siedemnaście przyjęto ich urzędowo gościnnie. Jeszcze nie opadły z nich wrażenia z jazdy w piasku i po betonie, a już szykowali forsę za oddychanie, za pobyt… Poczuli się jak w apartamencie. Wyjście przez drzwi na taras, a z tarasu prosto na twardy plac.
     Najważniejsze to zobaczyć morze. Wyszli porzucając zapakowane torby. Bałtyk powitał ich głaszcząco, nawet weszli do wody a potem zauważyli, że przy takiej wspaniałej pogodzie na maszcie wisi zamiast białej czerwona flaga. Dlaczego? Od razu zaczęli badać sprawę. Ratownik wyjaśnił, że nie wolno się kąpać od Łaz po Unieście, Mielno, Sarbinowo po Gąski. Sinica. Wysoka temperatura wody sprzyja rozwojowi glonów. Nie warto nabawić się jakiegoś choróbska.
    - No to mamy, czego nie chcieliśmy – powiedziała rozżalona Iga. – Może jutro sinicę diabli wyniosą?
   - Zaczekamy. Nie będziemy wracać do domu z powodu głupiej sinicy. Będziemy się włóczyć jak włóczykije ulicami Chrobrego, Partyzantów… Piwoszyć, śpiewać w ogródkach piwnych, kawować i jeść ryby. To będzie wypoczynek! Może spotkamy znajomych. Pamiętasz? Irenę Kwiatkowską spotkaliśmy w Wenecji, a w Polsce nie widzieliśmy jej ani razu. Może nasi krewni z zagranicy…
    - Przyjechałam popływać. Tylko na tym mi zależy.
    - Ostatecznie możemy też pływać w basenie – pocieszał Rufin.
    - Jesteś dziwny. Przyjechać nad morze, żeby kąpać się w basenie?
    - Zapomniałaś, że naszym celem było też zobaczyć, czy istnieją jeszcze dawne miejsca, które znaliśmy. Wybraliśmy się nie tylko naszymi śladami, ale i rodziców.
    - To dodatkowo. Najważniejsze jest pływanie. Na opalaniu mi nie zależy.
    Wieczorem siedzieli pod parasolem i pili piwo. Szczupły blondyn śpiewał przeboje i zachęcał gości do udziału w imprezie. Namówił Igę, a Iga próbowała stworzyć trio, ale Rufin uparł się, że nie. „Tango dla dwojga” dotarło aż nad Jamno. W ten sposób samopoczucie Igi poprawiło się o kilkanaście stopni w skali B.
      W kolejnym dniu wypili kawę w „Orce”, próbując przypomnieć sobie, w jakim to lokalu bawili się przed laty? Żaden z pawilonów i roślejszych budynków nie pasował do zamazanego obrazu w pamięci. Zawędrowali z Unieścia do Mielna. W „Top cafe” na wysokich wydmach wypili oczekiwaną mrożoną kawę i Iga miała okazję przypomnieć Rufinowi, że za mrożoną kawą kryje się grupa jej koleżanek. Jeszcze w czasach licealnych byli w „Europejskiej” na Krupówkach i pięknym dziewczynom, uwodzonym przez pięknych młodzieńców było tak beztrosko, że mrożona kawa odzywa się teraz i co pewien czas. Do tej części Mielna przychodzili jeszcze kilka razy, bo lubili elegancję, a tu nareszcie było prawidłowo i podtrzymująco na duchu. Tylko nie potrafili się odszukać na starych fotografiach w mózgowym komputerze. Weszli do DW „Jantar”, ale to za mało do kompletu. Niby ten sam, ale jakiś inny. W następnym dniu w „Mielnie” przysiadł się do nich mężczyzna i chciał im sprzedać akcje „Deszcz”. Dobrze, że był pod wpływem piany morskiej, bo może by się dali nabrać.
     Poszli na koniec Unieścia. Pod domy, do których wojskowi kiedyś przybywali na wczasy. Wszędzie obiekty handlowe małej i wyższej jakości i domy solidnej budowy.
     Po południu środkowego dnia pobytu, ulicą Morską, ale i ulicą Rybacką poszli na plażę a w oczach mieli pytania, czy w tych domach mieszkają rybacy? Przecież kupowali dorsze…
   - W jednym z tych okien, gdy byliśmy tu z rodzicami, mieszkała Kaja Danczowska z mamą i ćwiczyła na skrzypcach. Potem spotkaliśmy obie na plaży. - Pamiętasz? – zapytała Iga, która ma do muzyków stosunek specjalny. - Teraz te domy ładniej wyglądają.
    - Znowu mam pamiętać?
5.     Gdy słońce rozkwitało i nasycało piasek ciepłem, kupili sobie na wszelki wypadek kolorowy rozległy parasol przeciwsłoneczny i opalali się na raty. - A gdy będzie padać, to będziemy oboje pod nim chodzić i się radować jak Radosław Pokorski z Braniewa – powiedział Ruf.  – Kto to jest? – zapytała Iga. – Mój kolega z wojska – odparł Ruf. – Byłeś w Braniewie? – Nigdy.
     - Ile kwiatów pięknieje bezużyteczne – roztkliwiała się Iga. - Ale czy piękno powinno być użyteczne? Tylko Bóg potrafił oddzielić jasność od ciemności, ale brzydotę od piękna, to i ja potrafię. Nie da się ciemności wysadzić w powietrze. Piękno da się wysadzić z siodła. Czy my szukamy młodzieńczego piękna? Ktoś rozlał się nadnamiętnie i szybko zwiędnął. I wiało z oporami po murach. Niektóre sumienia próbują fruwać razem z ptakami i powiewają zapałem. Gonią żurawie i tańczą na łąkach z bażantami. Jakie to Unieście stało się fajne… Mówię żurawie a patrzę na mewy. To jakaś miła perwersja.
     Rufin rzucił się w przeszłość: - Na polach Józefa Prajdy w Chłopach - mówił - w marcu goniły się   zające, a on je ścigał oczami, a one harcowały, a zajęczyca obgryzała uszy samcom, z namiętności i potrzeby zapłodnienia. Gdy nadeszło lato, Prajda znajdował małe zajączki w koniczynie. Wynosił je w bezpieczne miejsce, żeby nie pociąć kosą i kosił koniczynę dla krów, jeszcze nie kwitnącą różowo i tylko Adam Mickiewicz pałał niechęcią do nazwy, bo przecież o wiele lepiej brzmi słowo dzięcielina.  Jeździłem z naszym Jakubkiem z Prajdą furą po tę koniczynę, na łąkę położoną kilometr od domu. Prajda opowiadał o tych zającach a ja mu na to, że nie tylko na jego łące, ale także na Kurzychgrzędach hasały szaraki. Widziałem je w dzieciństwie. Wtedy świat był na tyle prymitywny i czysty, że biegały po polach i zające i kuropatwy, a jelenie gdzieś pod Piłą grały z leśniczym w zielone.
     - A rodzina Murawskich wyprowadziła się do Sianowa i podjęła pracę w fabryce zapałek. Tak opowiadał mi ojciec - wtrąciła Iga.
     - A profesor Wacław Dercikowski z Włocławka – niemal wykrzyknął Rufin - omawiał na lekcjach w technikum „Zająca” Adolfa Dygasińskiego, a w domu pisał najpierw ołówkiem, a później przepisywał na maszynie, powieść „Cześć zjednanym”, a kiedy skończył pisanie, pojechał nad morze na zasłużony wypoczynek. I wydał książkę w ostatniej chwili, bo zaczęto skreślać tych, którzy walczyli w Powstaniu Warszawskim. Tak mi opowiadał ojciec. Już wtedy w Mielnie można było wynająć prywatne kwatery a pierwsze domy wczasowe były niedostępne ze względu na nadmiar chętnych do pobytu nad morzem. A zając z Chłopów nie miał prawie nic wspólnego z „Zającem”.
6.     Sarbinowo też ciasne od stoisk, namiotów i pawilonów handlowych, stolików, samochodów i…  Na betonowym nabrzeżu w „Albatrosie” znowu obserwacja, konsumpcja, rozmowa o życiu w kabarecie i poza. Jakie to zabawne. Poza tym czytali. Bo uważali, że kto nie czyta, to nie istnieje. Tu im się też podobało, bo do wszystkiego, co istniało w tej części wczasowiska, pododawano kolory w różnych niezbędnych uzupełnieniach w postaci plakatów, ścianek, osłon, napisów. - Może dawniej to był „Bałtyk”, pamiętasz, to tu mój ojciec oświadczył się mojej mamie. Ale nie jestem pewna – mówiła Iga - czy to ta kawiarnia, czy chodziło o „Bałtyk”, ale wydaje mi się, że w tym samym miejscu. Tam się bawiliśmy, o. To pamiętasz.  A w tym kościele, odnowionym i uwznioślonym, przed laty ksiądz pytał, kto umie grać na organach? Zgłosiło się dwóch. A innym razem pytał się, kto przystępuje do komunii, wierni podnosili ręce w górę, ksiądz liczył przystępujących a potem wychodził i przynosił komunikanty. Po chwili Iga się poprawiła:  - Z tymi organami to było chyba inaczej. Organista pytał się, kto chciałby deptać po pedałach miecha pompującego powietrze w piszczałki organowe. Wtedy w Sarbinowie były organy ręcznie dmuchane i „żeby organy chciały grać/ dmuchanie musiało trwać”. Jedna osoba nie dałaby rady tak przez godzinę… To była na ogół uczciwa i sumienna modlitwa, bo Pan Bóg widział i chwalił użyteczne zajęcie.
     - A ja myślę, że nie było organisty – upierał się Rufin.
     Na parkingu przy kościele zagadnęli parkingowego, czy nie zna w Chłopach rodziny Prajdów?
Gdy mężczyzna już częściowo pokryty siwizną, powiedział, że zna, stanęli przed nim jak zamienieni w słup soli. Znał Kazika – syna Józefa. Wytłumaczył, że do Prajdów można trafić jadąc z Sarbinowa do środka wsi. Potem w prawo w pole, ale to tylko w umowne „pole”, bo cały teren jest zajęty, co nie znaczy zabudowany elegancko, nowocześnie. Każdy łapie coś na dzisiaj i jutro a pojutrze zostawia pod znakiem zapytania. 
    W prawo należy skręcić za dwoma leżącymi policjantami. - Policjantami? – zdziwiła się Iga. – To dwa podłużne wybałuszenia na drodze, żeby auta wolniej jechały – wyjaśnił parkingowy. Poszli też na przystanek autobusowy jakby chcieli wyjechać… W tym samym miejscu.
    - Wszystko, co zdarzyło się i ujrzało dzień w młodości zawsze jest ładniejsze od tego, co spotykamy po latach. Ale tym razem było odwrotnie.  - Absolutnie się z tym zgadzam – potwierdziła Iga. – A nad morzem w Mielnie nie jest ładniej niż było? Zawsze jest najfajniej tam, gdzie się wraca, albo gdzie nas nie ma. Jeżeli się wraca, to to miejsce zasługuje na wyróżnienie. Takie urocze zakramarki…
     - Chyba zakamarki. Widziałaś nasze wspomnienia? Wszędzie latały. Jakie barwne. Bardziej kolorowe niż dawniej. Zwłaszcza po wczorajszych drinkach. Za kramarkami też. Te dzisiejsze będą fruwać za parę lat. Muszą dojrzeć. W pewnych miejscach wypłowieją, w innych nabiorą barw radości.
A urok tego miejsca polega na tym, że znajduje się między jeziorem Jamnem a morzem.
7.   Chłopy, ale najpierw mama Igi była tam z Lesią Herman i spały na strychu, na siennikach, w domu na wprost tej drogi dojazdowej do Chłopów, potem drugi i enty raz u Prajdów na siennikach aż pewnego roku pojawiły się prawdziwe łóżka; zawsze w tym czasie zgłaszało swoją obecność kilka myszy, przegryzając deskę, żeby się dostać do pokoju, a gdy już się dostały, szalały. I kilka pcheł, skaczących po turystkach, zmuszając śpiących do drapania ciała, jednak pchły dały się pokonać. W oknie jabłoń, kury na podwórku, wszystkie od jednej nioski a nie z jednego jajka, jak żartowała córeczka Iga. Domy Odra gdzieś się wtopiły w ciasnotę, między stoiska, plandeki i zarośla? Ludu jak w Chinach. Tamten świat odszedł do nieba. To się nie chciało w nich zmieścić. Znaleźli drogę. Między chwastami, krzakami, pośród drucianych parkanów, pokrzyw, roślin podszywających się pod warzywa, stały domki kampingowe i trochę solidniejsze, stłoczone jeden obok drugiego, przedzielone drutami i zielskiem. I oto dom Prajdów. Naprawiany, poprawiany, ogacany, zaniedbany, ukryty w zaroślach. Nie ma legendarnej jabłoni, jest prawnuczka – wnuczka Witka – drugiego syna, ale nie wie, kto to był Józef albo Magda. Prajda? - Nic nie wiem. Babcia wyszła. Babcia to wdowa po Wiciu.  A tata a mama? Nie tu. Mieszkają gdzie indziej.
 8.   I znowu miasto Koszalin – ulica Zwycięstwa, „Cafeteria”, Urząd Miasta, pasaże… - Siedzisz i nic nie mówisz, zobacz, ta ławka jest solidna, a ile tu zieleni, na tym placu. A jaka wysiedzona! Zawsze myślałam, że Koszalin to ten okazały budynek. – powiedziała Iga. – Włodek Smarujny chciał 50 zł. za przywiezienie nas swoją dekawką pod ten budynek. Taki twój kolega… I nie skorzystaliśmy. Włodek kochał pieniądze a my mieliśmy ich mało. Ale wtedy kubek Jakubka pani kasjerka przechowała na dworcu. – O, pomnik naszego papieża. Zrób mi zdjęcie – zażądała Iga.
     Nareszcie wyładniało, słońce i zawstydzone granatowe chmury nad szeroką ulicą. Jeszcze tak niewiele lat temu przyjeżdżali tu na zakupy, szukając w butikach damskich ciuchów, męskich kaleson - nie było i Rufin kupił jasno fioletowe skarpetki i paradował w nich na plaży, ale nie bez kąpielówek. A teraz chodzili szukając nie wiadomo czego, tyle tego towaru… Po co to komu… Nie wiadomo dokładnie, czy można człowiekowi sprawić trwałą radość. Pasaże handlowe kusiły nadaremnie. Radość to zbyt krótkotrwały stan psychiczny.
9. Na przystani nad Jamnem w popołudniową część dnia, gdy słońce ślizgało się po kilkunastokilometrowej tafli jeziora, gdy kaczki chwytały odłamki chleba, płynęły łodzie, nie było wystarczającej liczby chętnych na statek wycieczkowy i straszyły na brzegu porzucone worki i torby foliowe, przyszli wpatrując się w płaską przestrzeń. Łakomie pochłaniali widoki, żeby ich czasem nie zabrakło. Kosze na odpadki były puste, tylko jeden zaniedbany, ale niektórym turystom nie chciało się ich szukać, więc liczyli na wiatr, który ich lenistwo rozniesie po świecie. W domu pewnie śpią w workach foliowych.
    - Stoimy na pomoście i gapimy się w dal i na kaczki. Jeszcze wpadniemy do jeziora – żartował Ruf.
    - To by dopiero było. Ludzie robią zdjęcia. Jak tu wokół uroczo czerwienieje świat. To od tego słońca. Ono się pewnie za niektórych wstydzi.  - Ono po prostu zachodzi – stwierdził Ruf. - Zrobię taką tradycyjną fotkę z użyciem stojaka. Tak, żeby był na nim ten stateczek wycieczkowy i ta dal…
     - Uchwyć też tę czerwień wieczoru – powiedziała Iga. - Czy pan może nas sfotografować? – zapytał Rufin. Pan turysta mógł, ale poszedł dalej. Pewna pani też mogła nie oddalając się… Można by coś zwielokrotnić, ale co? Zatem bez dalszej amplifikacji wrażeń, pokrytych już grubą korą topolową. Jeszcze przez dłuższą chwilę spacerowali po pomoście, a w pobliżu w wesołym miasteczku           w powietrze wzbijały się wózki z gośćmi, jakby rekiny młoty wyskakiwały z oceanu.
   - Czy my żyjemy na brudno, czy na czysto? – zastanawiał się Ruf.
   - Może niektórzy żyją na brudno, w brudnopisie, ale życie to nie wypracowanie domowe, które można poprawiać, ile razy trzeba – zauważyła Iga. – Mam nadzieję, że jutro nie będzie czerwonej flagi na plaży – dodała. – Już wszystko zwiedziliśmy, zaliczyliśmy kawiarnie i piwiarnie, teraz pora wreszcie popływać, poszarpać się z falami morskimi.               
                                                                                                                                       2007