Pani Władzia
Pani Władysława Kowalczyk urodziła się w 1914 roku. Nieszczęśliwy
rok, bo wojenny i głodny. Bez względu na sytuację rodzinną, młodych mężczyzn
pod zaborami wcielano do wojska, by oddawali życie za skłóconych zaborców i
resztę Europy. Nie doznała w dzieciństwie ojcowskiej opieki. Dla niej filarem
była matka. Gdy miała cztery lata Polska budziła się do życia w niepodległości. W 1916 roku jej ojciec
wkroczył z Legionami Polskimi do Warszawy i doczekał szczęśliwie powrotu Piłsudskiego
z twierdzy magdeburskiej, a 11 listopada razem z innymi legionistami odbierał
Niemcom broń. Nie wrócił jednak do domu, zginął od przedostatniej kuli tej
wojny.
To był
jeszcze niekształtny brylant nadziei na wolną ojczyznę, jeszcze z nieoznaczoną
wartością. Przełom i początek, najpierw niewiadomego, później wciąż ciosanego i
szlifowanego brylantu o pożądanej wielkości, której nigdy w wymarzonym
kształcie nie osiągnięto.
Jako młoda dziewczyna z okolic Białej Podlaskiej patrzyła na świat przez obłocone, gołe stopy latem i zdarte buty zimą. Przez
chatę pod strzechą i pusty żołądek na przednówku. Rodziny nie było stać na
buty, a rękawiczki i ubrania z adamaszku były nieosiągalnym, ale i zbędnym
luksusem.
Ojczyzna
jak źródło stała się dla niej upragnionym rajem z bajki, tu, pośród urodzajnych
pól, z których zbiory nie wystarczały do zaspokojenia głodu mieszkańców.
Chodziła z rodziną osiem kilometrów do kościoła i to była niedzielna rozrywka.
Na tych terenach zawsze znajdowało się kilka bocianich gniazd, które dla
mieszkańców wsi i okolicy przynosiły z dalekich krajów odrobinę optymizmu i
oczekiwania na szczodrość losu. Na świt i strumień dobra z ruczaju.
Wczesny
ranek, południe i wieczór zaznaczały się wielką krzątaniną w obejściu:
karmieniem trzody chlewnej i wypasem krów na wąskich poletkach łąkowych, a
międzyczas, to ciężka praca w polu na niewielkim własnym poletku i w folwarku.
Jeszcze korzystano z dworskich pastwisk i lasów, lecz serwituty nie zaspokajały
potrzeb.
Panie Boże, spraw abym dożyła stulecia mojej
pokiereszowanej ojczyzny - marzyła po okrutnej hitlerowskiej nawałnicy.
Postanowiła tak długo żyć, aż doczeka wymarzonego Edenu. Żyła więc w lęku i
krótkich radościach, zawsze z wiarą i wizją dostatku i wygody. Nigdy nie miała
czasu na zanurzenie się w leniwym lub gorącym nurcie życia. Nie chodziła na wystawy
malarstwa i nie zajmowała się bezeceństwami. Jedyny obraz, który ją wzruszył,
to były „Bociany” Józefa Chełmońskiego. Zasługiwała na więcej niż los jej
przydzielił. Doczekała lat, gdy aby wyżyć z tej ziemi, należało podjąć
dodatkową pracę. Później ziemi nikt nie chciał. Gdy Polska znalazła się w Unii
Europejskiej miała dziewięćdziesiąt lat. Rozmawiałem z nią na wiejskiej drodze,
pokrytej już asfaltem. Wypatrywała z ufnością jeszcze kilku wiosen, żeby temu
krajowi stuknęła setka niepodległości, lecz zabrakło już sił i odeszła do Pana
w wieku stu trzech lat i nie doczekała fanfar.
Tak żyje
wciąż znaczna część społeczeństwa, chociaż już nie porównuje swojej egzystencji
do tej z przeszłości. Michał Całek ma inne zdanie na ten temat. Kocha tej kraj,
w którym co roku wyjeżdża z żoną w czasie urlopu w inny rejon i zwiedza, i znajduje setki uroczych zakątków, poczynając
od Podlasia, Lubelszczyzny, poprzez Pomorze, Wielkopolskę, całą południową
część Polski i dokumentuje, i dziwi się, że wciąż turyści nie wszystko potrafią
i chcą zobaczyć, a jemu się wydaje, że powinni, to piękny kraj…