czwartek, 25 kwietnia 2019

Pani Władzia

Pani Władzia

Pani Władysława Kowalczyk urodziła się w 1914 roku. Nieszczęśliwy rok, bo wojenny i głodny. Bez względu na sytuację rodzinną, młodych mężczyzn pod zaborami wcielano do wojska, by oddawali życie za skłóconych zaborców i resztę Europy. Nie doznała w dzieciństwie ojcowskiej opieki. Dla niej filarem była matka. Gdy miała cztery lata Polska budziła się do życia w niepodległości. W 1916 roku jej ojciec wkroczył z Legionami Polskimi do Warszawy i doczekał szczęśliwie powrotu Piłsudskiego z twierdzy magdeburskiej, a 11 listopada razem z innymi legionistami odbierał Niemcom broń. Nie wrócił jednak do domu, zginął od przedostatniej kuli tej wojny.
            To był jeszcze niekształtny brylant nadziei na wolną ojczyznę, jeszcze z nieoznaczoną wartością. Przełom i początek, najpierw niewiadomego, później wciąż ciosanego i szlifowanego brylantu o pożądanej wielkości, której nigdy w wymarzonym kształcie nie osiągnięto.
                  Jako młoda dziewczyna z okolic Białej Podlaskiej patrzyła na świat przez obłocone, gołe stopy latem i zdarte buty zimą. Przez chatę pod strzechą i pusty żołądek na przednówku. Rodziny nie było stać na buty, a rękawiczki i ubrania z adamaszku były nieosiągalnym, ale i zbędnym luksusem.
            Ojczyzna jak źródło stała się dla niej upragnionym rajem z bajki, tu, pośród urodzajnych pól, z których zbiory nie wystarczały do zaspokojenia głodu mieszkańców. Chodziła z rodziną osiem kilometrów do kościoła i to była niedzielna rozrywka. Na tych terenach zawsze znajdowało się kilka bocianich gniazd, które dla mieszkańców wsi i okolicy przynosiły z dalekich krajów odrobinę optymizmu i oczekiwania na szczodrość losu. Na świt i strumień dobra z ruczaju.
            Wczesny ranek, południe i wieczór zaznaczały się wielką krzątaniną w obejściu: karmieniem trzody chlewnej i wypasem krów na wąskich poletkach łąkowych, a międzyczas, to ciężka praca w polu na niewielkim własnym poletku i w folwarku. Jeszcze korzystano z dworskich pastwisk i lasów, lecz serwituty nie zaspokajały potrzeb.
            Panie Boże, spraw abym dożyła stulecia mojej pokiereszowanej ojczyzny - marzyła po okrutnej hitlerowskiej nawałnicy. Postanowiła tak długo żyć, aż doczeka wymarzonego Edenu. Żyła więc w lęku i krótkich radościach, zawsze z wiarą i wizją dostatku i wygody. Nigdy nie miała czasu na zanurzenie się w leniwym lub gorącym nurcie życia. Nie chodziła na wystawy malarstwa i nie zajmowała się bezeceństwami. Jedyny obraz, który ją wzruszył, to były „Bociany” Józefa Chełmońskiego. Zasługiwała na więcej niż los jej przydzielił. Doczekała lat, gdy aby wyżyć z tej ziemi, należało podjąć dodatkową pracę. Później ziemi nikt nie chciał. Gdy Polska znalazła się w Unii Europejskiej miała dziewięćdziesiąt lat. Rozmawiałem z nią na wiejskiej drodze, pokrytej już asfaltem. Wypatrywała z ufnością jeszcze kilku wiosen, żeby temu krajowi stuknęła setka niepodległości, lecz zabrakło już sił i odeszła do Pana w wieku stu trzech lat i nie doczekała fanfar.
            Tak żyje wciąż znaczna część społeczeństwa, chociaż już nie porównuje swojej egzystencji do tej z przeszłości. Michał Całek ma inne zdanie na ten temat. Kocha tej kraj, w którym co roku wyjeżdża z żoną w czasie urlopu w inny rejon i zwiedza,  i znajduje setki uroczych zakątków, poczynając od Podlasia, Lubelszczyzny, poprzez Pomorze, Wielkopolskę, całą południową część Polski i dokumentuje, i dziwi się, że wciąż turyści nie wszystko potrafią i chcą zobaczyć, a jemu się wydaje, że powinni, to piękny kraj…