Zainteresowanie Rafała muzyką wzbudzone zostało przez jego
mamę, która uczy w szkole muzycznej i radiowe programy muzyczne, nie koniecznie
muzyki łatwej i przyjemnej.
Kiedy jako mały chłopiec poznał nuty i gdy
wyjechał z rodzicami na wieś, i zobaczył na pięciu przewodach elektrycznych gromadę
jaskółek, mówił do mamy: – Zaśpiewaj mi tę melodię. Mama śpiewała a Rafał się
śmiał i mówił: – Wyśpiewaj też dolatujące nuty. Jaskółki przesiadały się z
przewodu na przewód, a Rafał mówił: –Zobacz, one komponują.
Po kilkunastu miesiącach od ukończenia
szkoły muzycznej, Rafał zaczął odczuwać coraz większą potrzebę kontaktu z
muzyką, której nie uczył się na lekcjach teorii muzyki i gry na fortepianie, i nie
słuchał na szkolnych koncertach. Zaczął intensywniej, niż zwykle kręcić gałką
trzeszczącego radia i szukać utworów, które miały w sobie to, co on lubił: rytm
i melodię zreformowanej symfonii i dłuższego traktatu muzycznego, zawierającego
bogactwo dźwięków – wykwintnych wrażeń słuchowych i znaczeń burzących
dotychczasowe przeżycia estetyczne. To miało być coś silnego, wywracającego smak
i oczy pod niebiosa, ale nie mogło nieść w sobie bylejakości, tandety, zbytniej
prostoty. Rafał wiedział, że to, co jest łatwe na ogół posiada małą wartość i
nie jest w cenie. Szukał w płyt
w sklepach muzycznych, słuchał Chopina i Mozarta, ale
jednocześnie chciał, aby ci wielcy kompozytorzy zrozumieli
w zaświatach, że on chce jeszcze czegoś – muzyki drażniącej słuch w szerokim zakresie
– uzbrajającej, usypiającej, wzniosłej i
podniecającej, co wydawało się niemożliwe, bo za dużo w jednym.
Wiedział, że szkoła, którą skończył, to
jakby dodatkowe oczy i uszy do nowego świata wrażeń, budujących i unoszących go
na dźwiękach, w przestrzeń muzyki wzbogacającej
przeżycia. Muzyka stała się nośnikiem myśli, wrażeń i obrazów. Najpierw miał
adapter i komplet płyt, następnie
magnetofon taśmowy, by móc nagrywać, później jeszcze doskonalszy adapter i całą
szafę płyt analogowych najsłynniejszych zespołów i orkiestr, potem magnetofon kasetowy, wreszcie odtwarzacz płytowy
z zapisem cyfrowym. Na płyty analogowe zbudował z ojcem szafkę na kółkach i
drugą na kasety, wykorzystując szczątek miejsca przy drzwiach pokoju – szafkę
regałową od podłogi do sufitu.
W radiowej trójce Piotr Kaczkowski
popularyzował dobry rock w muzycznej poczcie ukf, jego odmiany i możliwości wysłuchania całych
krążków studyjnych lub koncertowych. Jego propozycje muzyczne wciągały, Rafał
chłonął więc aksamitne czy śpiewne dźwięki i wzbogacał się muzycznie, szukał
oryginalności w nadawanych utworach i porównywał zespoły według już dość
wybrednego gustu i jakości grania. Deszcz mógł szumieć, ściekać z liści drzew i
spływać rynnami szemrząc, to Rafała nie zniechęcało, a nawet nie czuł, że
moknie gdy był na koncercie i padało. Muzyka była najważniejsza. Jeśli zespół
lub utwór zdobył jego serce, nie przeszkadzało mu recenzenckie łzawienie w
magazynie muzycznym, jakby płynące z lambrekinowych ozdób dachowych rynien,
ostrych jak szpilki, niebezpiecznych na wiosnę. Sople oceny się wypłakały albo
zostały strącone, za kilka dni recenzja straciła moc i było po burzy, a muzyka
pozostała. Rafał nie czuł się jak zagrożony przechodzień. On stał się fanem
nowoczesnej kompozycji i już sam wiedział, jaka muzyka jest dobra..
Prywatnie rock symfoniczny był rzadziej grany
na wysokiej jakości sprzęcie. Rafał posiadający już dość dobry sprzęt
odtwarzający i nagrywający, dorobił się sporej fonoteki muzyki rockowej, którą
lubił. Były to utwory dłuższe, bardziej złożone muzycznie, rytmiczne, melodyjne,
również odpowiednio twarde i ostre, ale nie raniące… Zawsze potrafił znaleźć w
niej nowe wartości, potrafił wejść w muzykę głębiej, nie delektował się dźwiękami
zbyt łatwo wpadającymi do ucha. Barwa, bogactwo, wymyślne łuki melodyjne, nie
płaskość i dodatkowe szmery zakłóceń, psujące efekt przeżywania. Specyficzna
melodyjność, rozbudowane kompozycje,
to lubił. Są w tej muzyce również spokojniejsze fragmenty, pozwalające na
skupienie i jakby wejście w siebie, są chwile dobre i takie, że muzyka spokojna
przeplata się z bardziej dynamiczną, o ładnym, miłym dla ucha brzmieniu, ale
nie prostackim, na co ma wpływ odpowiedni zbiór instrumentów i niebanalny
projekt kompozycyjny.
Taką muzykę może grać tylko grupa ambitna
i pozbierana muzycznie, wyróżniająca się talentem. Właśnie chodzi o taki zespół
jak Genesis. Genssis, który objawił się Rafałowi dość niespodziewanie, w tle
dźwię-kowego nieba jak tęcza. Trochę się zdziwił. Pierwsza księga biblijnego
Pięcioksięgu – oni Księgą Rodzaju? Tak się dali nazwać. Początkowo było to dla
Rafała trochę zaskakujące i niepokojące, że można grać i grać, i nikt na to granie nie zwraca uwagi,
ale i pocieszające, że potem prawie gwałtownie fala zainteresowań zaczyna wzrastać.
Tak się dzieje nie tylko z muzyką, ale i z malarstwem i literaturą…
Było to w latach kiedy Rafał nie miał
jeszcze pojęcia, że istnieje taki zespół. Dopiero dorastał do muzycznych
wzlotów i potrąceń w locie.
W
1967 roku pianista Banks, wokalista Gabriel, basista Rutherford i gitarzysta Phillips nagrali w studio pierwszą
taśmę i przekazali znanemu piosenkarzowi Jonatanowi Kingowi, który odniósł już
sukces, jako producentowi nagrań. Podpisali z nim kontrakt, który poobcinał ich
muzyczne ambicje, popchnął w kierunku muzyki przebojowej, co było nieco
bolesnym ograniczeniem, ale w ten sposób mieli okazję wyjść z mgły w
klarowniejszą przestrzeń. Tak powstała nowa płyta singlowa, która ukazała się w
1968 roku, już z nazwą zespołu Genesis, ale wymyśloną przez Kinga a nie przez
nich. Wówczas Genesis, jako kolejny zespół, niemal raptem stał się dla Rafała najważniejszym.
W
ich muzyce płynie symfoniczny rock, od elementarnej melodii do rozbudowanej, a
nawet rozbudowywanej instrumentalizacji w trakcie wykonywania utworu. To coś
nowego i pasjonującego.
Były
to jednak lata, że nie było szerokiego dostępu do takiej muzyki i pełnej analizy składu
instrumentów, czy oceny głosu solisty i to co oni wyczyniali na instrumentach
na scenie lub w studio. Ale Rafał lubił zamykać oczy i wyobrażać sobie jak oni
grają.
Genesis miał początkowo zestaw instrumentów, składający się z gitary,
perkusji, gitary basowej, instrumentu klawiszowego oraz wokalisty, który tylko
śpiewał. Rafał dowiedział się, że zanim doszli do ustalenia składu
podstawowego, prześcigali się w pomysłach. W końcu ustalili, że w zestawie
orkiestrowym będą dwie gitary i gitara basowa, perkusja oraz wokalista czyniący atmosferę muzyczną, w
której chce się przebywać. Czasem dodawali jeszcze jednego muzyka z
instrumentem klawiszowym. Nie wpatrywali się w orkiestrę symfoniczną, by
policzyć instrumenty muzyczne i zwiększyć ich liczbę, ale symfonia była dla
nich inspiracją. Oni uważali, że są symfoniczni przy mniejszej liczbie instrumentów
wcale nie pasujących do wielkiej orkiestry.
Rafał doszedł do wniosku, że najlepiej i
najpełniej wyraża jego gust muzyka takich zespołów (rockowych), jak: Pink
Flojd, Genesis, Yes, King Crimson (Karmazynowy Król) i Led Zeppelin.
Powoli
dorastał do muzycznej pełni.
Zapamiętał z dzieciństwa, a były to
końcowe lata sześćdziesiąte XX w., jak zaczęli stawać się popularni Beatlesi,
jak tańczono stojąc i wykrzywiając nogi w kolanach – obserwował tańczących
twista i z kolegami naśladował ich; oglądał w czarnobiałej telewizji, która
migawkowo pokazywała niektóre zespoły, jak Rolling Stonesi ruszyli w drogę, skandalizowali
i zdobywali fanów, a Mick Jagger ukradł mu kawałek pamięci, i grasowali po
świecie hipisi, muzyka pop zdobywała słuchaczy, a słabi i ulegli – protestujący
przeciwko wszystkiemu, palili haszysz, zaś męski Londyn cieszył się modą minispódniczek,
które w mig rozlazły się po starym kontynencie.
Do pasji muzycznych powoli doszła także ciekawość
dziejów zespołów – kim oni są, co robią, gdy nie grają, kiedy się kłócą i gdzie
się przygotowują do koncertów.
Kiedy Rafał już wszedł w środek muzycznej
głębi, doszedł do muzycznych egzaltacji, stał się jeszcze dociekliwszy.
Szperał, więcej czytał i słuchał. Wokalista Peter Gabriel przed laty odszedł z
Genesis. Rafał był ciekaw, dlaczego odszedł i czytał, dlaczego. Dowiedział się,
że długo szukali wokalisty aż został nim perkusista tego zespołu, Phil Collins.
Póżniej odszedł z zespołu gitarzysta i pozostało ich trzech. Tak więc do
następnych koncertów zmuszeni zostali do najmowania muzyków z zewnątrz. Collins
grał na perkusji i śpiewał, Mike Retheford grał na gitarze a Tony Banks na instrumentach
klawiszowych. Z tego Rafał był zadowolony i czasem miał ochotę napisać do nich,
że tak jest okey. A czasem sam chętnie wszedłby w skład ich zespołu. Tony pisał
też teksty i komponował muzykę. Bo można nie tworzyć, ale gdy zajdzie potrzeba,
może okazać się, że drzemią w człowieku możliwości o jakich mu się nie śniło. I
wtedy warto je oczyścić z rdzy i wykorzystać. Czasem wystarczy spróbować, by
uchylić drzwi do innego świata. Chodzi oczywiście o
stwarzanie bogactwa miłych przeżyć dźwiękowych, łączących słuchacza z tym, co
nieuchwytne a cudowne, wyzwalające namiętności, także z przeszłością i niebem i ziemią. Żyć
radośniej. Zgrzyty lekceważył.
Światła uzupełniają muzykę, tak uważali
członkowie zespołu, opierając się na doświadczeniach innych grup muzycznych,
więc byli przekonani, że ją wzbogacają, dodają jej jakby skrzydeł, bo światło
ich zdaniem ułatwiało
rozprowadzanie dźwięków, światło olśniewa i zatrzymuje ruch kołowy, jeśli
potrafimy je pobudzać odpowiednio do drgań i wywoływać zjawisko stroboskowe.
Światło ułatwia słuchaczom kontakt z zespołem, pozwala na wchodzenie w tę
muzykę, wyzwala dodatkowe emocje.
Tak
uważali. Muzycy filharmonicy mówią, że to efekciarstwo. Najważniejsza jest
czysta muzyka, a nie jakieś dodatki odwracające uwagę od zasadniczego muzycznego
tematu. W życiu codziennym wzrok odrywa pierwszorzędną rolę, słuch jest na
drugim miejscu, natomiast gdy idziemy do filharmonii na koncert, wzrok staje za
słuchem.
Wpadli też na kolejny pomysł – na
uzupełnienie występów przebieraniem się do koncertów albo w czasie występów, co
powodowało, że ich gra to na rozłożystej scenie prawie przedstawienie muzyczne,
chociaż na pewno nie musical, który raczej ich denerwował niż wyzwalał psychicznie.
Rafał doskonale już znający zespół,
zafascynowany również jego historią,
wybrał się z przyjaciółmi na występy Genesis do Monachium.
To było 2 lipca 1992 roku. Sabina i Jakub
– przyjaciele z lat szkolnych, mieszkający w Monachium, kupili bilety na występ
na Stadionie Olimpijskim, dla siebie oraz Ewy z Rafałem i Ewy z Andrzejem.
Andrzej pojechał swoim samochodem i dzielnie
wytrzymał trudy kierowcy. Podróż mieli dobrą, bez przeszkód, jak na początki
demokratycznych przemian w byłych państwach socjalistycznych. Tak im się dobrze
jechało i gawędziło, że nawet się nie spostrzegli a już byli na granicy. Na
granicach polsko-czeskiej i czesko-niemieckiej nikt ich o nic nie pytał, bagaży
nie kontrolowano, nie przypatrywano się ich twarzom w sposób podejrzewający o
nielegalny przewóz towarów. Żartowali, że mogliby przewieźć kilka kilogramów
narkotyków. Ale to nie był udany żart.
Aż do momentu, gdy straż graniczna
zatrzymała ich pewnie ze sto kilometrów
od granicy, już w głębi Niemiec. Wtedy nie uśmiechali się i nie żartowali. Celnicy sprawdzili
bagaże, pytali o narkotyki, chociaż pies, który ich obwąchał, niczego nie
wyczuł.
Już
na miejscu okazało się, że Genesis nie będzie grał.
– Słuchajcie, jest nam przykro, ale
Genesis nie wystąpi – powiedziała po przywitaniu zmartwiona Sabina.
Usiedli nie wypowiadając słowa. Na brzegu
tapczanu, na podłodze, na taborecie i krześle miękkim jak poducha. A przecież
nie chciało im się siedzieć. Dość się nasiedzieli
w samochodzie. Ponad tysiąc kilometrów
i zespół nie wystąpi. Ten przykry fakt zwaliłby z nóg także byka. Wybrali się
za zespołem taki kawał drogi, a zespół nie wystąpi. Po prostu nie wystąpi. No
tak, nie wystąpi! Niech to szlag! Dlaczego?
Nawet
się nie rozebrali gotowi natychmiast wrócić, ale przecież przyjechali do
przyjaciół.
Odpoczęli,
zwiedzili Monachium.
Kuba pocieszał ich: – Prawdopodobnie za
dwa tygodnie znowu się zobaczymy.
–
No, nie wiadomo, nie wiadomo.
– Musicie się zdecydować – powiedziała Sabina.
Bilety na pewno da się sprzedać, ale szkoda by było.
– Zaczekaj aż wrócimy do domu – odparł Rafał.
– Zadzwonię.
Po dwóch dniach wracali, jadąc z pełnymi
głowami muzycznej pustki. Milczeli z pół drogi. Piękno i atrakcyjność miasta
nie przesłoniły im do końca zawodu, jakiego doznali przez Genesis. Nie ważny
był koncertowy ubiór, jak to u młodzieży. Ubrani swobodnie, w sztruksach i dżinsach,
rozpinali koszule i tylko od czasu do czasu coś powiedzieli. Na szczęście nikt
z nich nie palił i mieli przynajmniej czym oddychać. Silnik równo pracował, nie
trzęśli się na dobrych drogach.
Wracali. Pędzili, nawet nie zauważyli, że
znowu są na granicy. I
nawet nie marzyli, że może jednak kiedyś wysłuchają muzyki tego zespołu. Lepiej
nie mieć złudzeń. To w tych długich chwilach, liczonych w godzinach a potem w
dniach, było nieważne. Genesis, taki Genesis i nie wystąpił. Po prostu. Niech
to cholera. Nie wiadomo czy oni jechali, czy to drzewa się przesuwały, pchając
ich w kierunku domów w Chorzowie.
Nie grał w nich żaden instrument muzyczny z
zestawu zespołu. Mieli żal do muzyków, że się nie liczą ze słuchaczami. To
świadczy o braku odpowiedzialności. Ale starali się zrozumieć zespół, artyści
mają prawo do kaprysów. A poza tym w życiu zdarzają się niepożądane przygody.
Właśnie. To nie był kaprys. Bo za dużo by kosztował. Przeszkody techniczne,
być może. Nie wierzyli, że to jakaś awaria jak w starym samochodzie.
Usprawiedliwiali ich i w ten sposób starali się uspokoić.
W końcu nie zrezygnowali z koncertu w
przyszłości. Nie byli jeszcze pewni czy się zdecydują i w ogóle mieli
wątpliwości, kiedy będą ich słuchać, ale powoli wiara zaczęła w nich narastać.
Gdy byli już w Chorzowie, Sabina zatelefonowała,
że wszystko wie, zna termin koncertu i mają przyjechać za dwa tygodnie.
Tym razem zespół pozostawił przeszkody na
wcześniejszym przystanku i udało się, czara muzyki była pełna, goście na
Stadionie Olimpijskim
z zadowoleniem i ufnością zebrali się na płycie i na miejscach wokół boiska.
Pogoda była znośna. Wśród fanów barwnie i nastrojowo. Oczekiwanie na wrażenia
słuchowe narastało i wyzwalało niecierpliwość.
Występ przebiegł zgodnie z planem. Program
koncertu, który ich w pełni
satysfakcjonował, Rafał schował głęboko do plecaka i potem nie potrafił go
znaleźć.
Starali się wyssać maksymalnie wszystkie
dźwięki ułożone w piękne muzyczne poematy, poczuli wreszcie zadowolenie z przeżycia
czegoś nadzwyczajnego. Wstawali, mało kto siedział, falowali rękami, publiczności
wydawało się, że śpiewa. Po koncercie długo milczeli i wracali do domu
znajomych jakby przepełnieni. Mieli wrażenie, że koncert trwał za krótko. Nareszcie
stało się...
Wyjeżdżali z Monachium spełnieni, zrealizowani,
niemal... dźwięczni, ukołysani dźwiękami głęboko tkwiącymi w ich pamięci. Samochód
jakby specjalnie ucichł, silnik starał się nie zakłócać w głowach muzycznych
uniesień. Nucili w drodze powrotnej niektóre fragmenty melodii. Nie tylko, żeby
nie poczuli się zmęczeni i śpiący.
Obudził
się w nich też krytycyzm. Po pewnym czasie. Nie wszystko było takie arcy. To
była też okazja, aby poszarpać zespół i muzyków w ogóle, muzyków niesłownych i
kapryśnych, tych z ich ulubionego zespołu, oczekiwanych. Jeżeli kogoś się lubi,
to nie znaczy, że trzeba być ślepym. Nastroje człowiek ma różne. To im się też
należało. Zadra po skonsumowaniu muzycznego piękna, przestała wreszcie kłuć ich
dusze. Dusze zostaną umyte, wyczyszczone.
Ewa swoim
dziewczęcym głosem, jak zwykle uśmiechnięta, powiedziała do Rafała: – Nie
wszystko mi się podoba, co gra Genesis.
W muzyce rockowej łatwo trafić na cegłę. Jeżeli muzyka jest ostra, agresywna,
nie ma w niej melodii, wtedy nie słucham, oddalam się myślami albo zamykam
źródło muzyki, ale jeśli jestem na koncercie, nie wychodzę z koncertu. Widzieliście mnie
obok was? Nie wyszłam. Bo Genesis grał i we mnie. Z innych zespołów lubię Yes, a w
nim wokalistę Johna Andersena. Jeśli chodzi o Led Zeppelin, to już sprawa ma
się gorzej. Oni są zbyt trudno strawni. Wolę coś lżejszego. Lekka jest wata,
ale tą niektórzy zatykają uszy.
–
Ewa, dziewczyno, coś ty… – zaoponował Andrzej, ale nic więcej nie powiedział.
Andrzeja
podniecała kariera finansowa Genesis. – Dochody ich urosły do tego stopnia, że
założyli własne studio nagraniowe. Najważniejsze były albumy, one przynosiły
najwięcej pieniędzy.
Na
początku lat osiemdziesiątych XX w. weszli w drugie dziesięciolecie istnienia.
Już doskonali muzycznie wchodzili albumami na listy ważnych utworów. W 1980
roku sprzedali pół miliona biletów na swoje koncerty. – Chciałbym mieć tę
forsę. To robi wrażenie. To było pod koniec ich tourne, jak policzyli… przed
powrotem do Wielkiej Brytanii. Chyba tak…
– Jak uczęszczałem do podstawówki – mówił
Rafał – napisałem taką prostą melodię i sam sobie zagrałem. W pewnym momencie pomyślałem, że może mógłbym grać i występować…
Chciałbym chociaż ze dwa razy… A w 1983 roku Genesis był na wielkim tournee w
Ameryce, wystąpił ponad siedemdziesiąt razy. Po zawieszeniu stanu wojennego,
jako studenci mieliśmy ograniczone możliwości zajmowania się muzyką w ogóle, nie tylko ze względu
na brak czasu. Wiecie jak było. Dorwanie się do dobrej taśmy było sukcesem.
Wtedy mieliśmy największą ochotę na taką muzykę.
– A my chcieliśmy wystąpić i wystąpiliśmy…
na miejscach dla widzów – śmiejąc się wtrąciła Ewa Andrzeja, prowadząca
samochód. Po chwili powiedziała: – Ich muzyka czasem zbyt gwałtownie naciera na
słuch, chce wyrwać z nas łagodność, przenika do wszystkich zmysłów jako
konstrukcja muzyczna, ale czy jeszcze coś? Można by rzec, że doskonale przewodzi ją deszcz, wtedy
mknie w grzmot i błyskawice, tak uważam.
Słuchaczy ogarnia zmysłowe szaleństwo albo upojenie, albo gniew. To może mała przesada,
ale te ułożone w szeregi dźwięki są jak dym, który zajmuje miejsca dla widzów i
wciska się słuchaczom w oczy poprzez światło i dopiero wpada do uszu.
– Dysonans
to niepozorne zakłócenie. Oni programowo doprowadzali do pewnych zaburzeń. Ale jednorazowe
czkawki są do zniesienia. Może to
takie ozdobniki – wyjaśniała Ewa Rafała. – Polifonicznie zdarli się aż do
zaczerwienienia rąk. Taki jest ten zespół. Gra z pasją. Ale obrastają też w
mgiełki i zamglenia.
–
Oczywiście – przytaknął. – Z muzycznego sprzeciwu, podporządkowanego uczuciom,
sterowanym chociaż częściowo świadomością, może powstać ciekawa muzyka, której się chce nie tylko słuchać, ale chce się uczestniczyć
fizycznie w zjawisku, jeśli nie wejść na estradę, to przynajmniej być w pobliżu i gestami, ruchem ciała dawać znać muzy-kom,
że staramy się uczestniczyć w koncercie w sposób czynny, a oni niech grają,
wyrywają nas z krzeseł do postawy stojąc i przenoszą do innego, bywa, że
fantastycznego, nierealnego bytu.
– Rzeczy
odważne mogą być sprzeciwem wobec lichoty codzienności, ale mogą też być
objawem naszej tęsknoty do czegoś jeszcze nieokreślonego, piękniejszego niż ta
gromada dźwięków wzlatujących nad estradę – dodał Andrzej.
– Ulepszeni duchowo możemy stać się
doskonalszymi, służącymi ludziom tuż obok nas – mówiła Ewa Andrzeja.
– Oni jeszcze jako młodzi muzycy byli
zaczynem, tchnieniem, awangardą nacierającego rocka, już umieli zbudować
rockową suitę, wzniecić muzyczny zachwyt. Gdy jakość wykonywania i lotność po
niebie wykonywanych utworów spadała w dół, przeżywali wstrząs i mobilizowali
się ponownie, przebudowując zespół - rzekła Ewa Rafała.
– Genesis
ukształtował więc odkrywcze brzmienie muzyki rockowej. Zgadzacie się ze mną? –
zapytał Rafał. Nie usłyszał „tak”.
– Chcąc
zdobywać muzyczną przestrzeń – mówił dalej – nauczyli się wykorzystywać na
estradzie kostiumy i aktorskie gesty, a zastosowanie doskonałych efektów
świetlnych dało w rezultacie nieznaną jeszcze widowiskową obwolutę programową.
Muzyka brzmiała jakby dopasowana do ich ucharakteryzowanych twarzy i kostiumów,
a kostiumy do muzyki. Śpiewali świetne literacko teksty na tle wymyślnej a
czasem zupełnie prostej dekoracji i stwarzali nieziemski świat, którym
fascynowali się fani zespołu, tak jak my.
–
Myślę, że tak genialnie to znowu nie wyglądało – skorzystała z okazji Ewa Andrzeja i
uzupełniła wypowiedź: – Ale trzeba zaznaczyć, że ich pomysły czasem powstawały
w czasie koncertu. Najbardziej jednak zwracali uwagę na wartość granej muzyki, to
było ich celem, zwłaszcza, że tę muzykę nagrywano na płyty, które nie zawierały
przecież ani scenografii, ani części technicznej czy świetlnej.
– No tak – mówiła Ewa Rafała. – Wyobraźcie
sobie, że w czasie słuchania wyrastają konstrukcje stalowe, pełno ich nad sceną
i zaczynają świecić reflektory… Jeżeli ich muzyka byłaby szkodą dla naszego słuchu,
mogliśmy wyjść z koncertu. Jeżeli światło by nas oślepiało, również moglibyśmy
postąpić w ten sposób. Ale tak nie uciekliśmy. Te konstrukcje potęgowały
wrażenia.
– A
ja niczego sobie nie wyobrażam – powiedział Andrzej. – Śpiewali, trochę
recytowali, tło zapełniali melodyjnymi akordami.
Potrafią
wykorzystać obficie instrumenty klawiszowe i gitary od kilku do dwunastostrunowych,
jak ulał dopasowanych do partii słownej. Tak się gra. Chcą być super i to im
się udaje. To mi się podoba i niczego dodatkowo nie widziałem.
–
Święci nie byli – mówiła Ewa Rafała. – Od czasu do czasu fundowali sobie
alkoholowe nokturny. Potem po koncercie krzyczeli na siebie, aż do śmiechu
włącznie, ciesząc się, że nie było aż tak źle, jak alkoholowa zamieć im się
przedstawiała. Wtedy to nie był rock-and roll – trzęś się i kołysz. Trzęś się i
kołysz.
– Co
ty mówisz. Jeśliby… to nie wiem, czy powinniśmy słuchać ich z takim zaangażowaniem –
powątpiewał Andrzej. – Bywało, że najpierw ulegali muzycznemu wariactwu,
stawali się agresywni, patrzyli na publiczność jak na zgraję narkomanów,
wyrzuconych z nieba, tak jak oni… zwracali się do publiczności słowami
epitetami, atakującymi fanów, nawet rzucali instrumentami muzycznymi, zdaje się
tamburynem i któryś miał taką moc, że rzucił fortepianem, a może gitarą, nie
pamiętam już… Może mi się zdawało. Czuli się zbyt pewni siebie, prawie jak
święci-grzeszni, ale wtedy ich nie słuchałem.
–
Szaleli do czasu aż zmądrzeli – mówiła Ewa Andrzeja. - Aż pojawiła się symfoniczna
dojrzałość. Całe szczęście, bo mogło być źle i nie wiedzielibyśmy, że ono
istnieją. Po nizinach dochodzili do delikatności. Ich oblicze muzyczne długo trudno
był odgadnąć. Tak mi się wydaje. Jakby nie mieli twarzy albo posiadali dwie
twarze, albo ta twarz była ukryta pod podwójnym makijażem. Jak to wśród gwiazd.
Prawdziwe gwiazdy rodzą się i umierają. U nich też się to da zauważyć. Chociaż
bardziej może wśród innych gwiazd. Gwiazdy pop-music powstają i umierają…
–
Oni zdobyli w historii tej muzyki trwałe miejsce – mówił Rafał. Mają
po ponad sześćdziesiąt a jeszcze się odradzają. Jeszcze budują sławę.
Grają tak, że cały czas wiemy, co to za
zespół, rozpoznajemy ich nie widząc. Zawsze mieli charakter – chwalił Rafał .
–
Jak tak długo występowali, a są przecież utalentowanymi muzykami, to kiedyś wreszcie
musiała się uformować pełnia muzycznego kształtu i powstać prawie idealna
technika wykonawcza – mówiła Ewa Rafała. – Zaczęli się szanować i to dało
wspaniały efekt. Zachwyt zespołem był różny w różnych częściach świata. Ale
trzeba też powiedzieć, że nikt się nie nudził na ich występach. Właśnie, czasem
to były występki. Najwyżej fan się wściekał, co też się zdarzało. Niektórzy krytycy
mówią, że oni
stają
się nieśmiertelni bezpośrednio. Nie wiem, co mają na myśli. A niektórzy i tak ich
nie lubią. Normalne.
Ewa popatrzyła na Rafała i rzekła: – Połączyli
wyobraźnię z Salwadorem Dali i muzyką pop. Wciąż posiadają strzeliste zapędy.
Żyją chyba według nierdzewnego kalendarza. Nie zdarza się im co drugi dzień wsypa,
może co trzeci… Żartuję.
– Powiew ich możliwości jest wciąż
odczuwalny. Piszą teksty na komputerze i atrament z ubiegłowiecznego kałamarza nie
plami ich nowych kompozycji – dodała Ewa Andrzeja.
– Ja wam powiem – rzekł Rafał – to nie sztuka
zagrać, ale zagrać akordy i kilka wokalnych harmonii, tak, żeby światło gasło,
to jest sztuka. Ich kariera ma cechy wielkiej muzyki. Ale trzeba też zauważyć,
że oni są już zabytkami. I to nie szkodzi ich graniu. Jeszcze zobaczymy… Gdy 9
lutego 1973 roku wystąpili w Rainbow Theatre, to był najważniejszy koncert na
całym przebytym szlaku. No i Genesis nadal gra jak sprawnie obracająca się
maszyneria. Ale dekoracje, wariacje świetlne, to nie ich pomysł. Lubię jak
muzyka mną szarpie. Ultrafioletowe światło z granicy widzialnego i
zaświatowego dodawało występom dramatyczności, to skupia uwagę fanów. Światło roznieca płomień. Peter kiedyś ubrał na głowę
czerwone pudełko… Pamiętacie? Błaznował i otwierał swoją duszę. Przed nimi znikały
bramy światła. A publiczność została uwiedziona ich muzycznymi możliwościami, akurat
bez ekscentrycznych wybiegów i podskoków, a połączone dźwięki płynęły niemal pierzastymi
obłokami. To była poezja. I na tym zakończmy, bo jeszcze to ktoś nagra, a może
nagrał, oni wysłuchają i staną się zarozumiali. Ale i tak będę ich słuchał.
Jakby przejęli się dogłębnie tym, co
usłyszeli. Poruszyli się recenzencko, poprawili dobrze zapięte pasy. Każdy z
nich chciał coś rzec, ale z kolei Ewa Andrzeja nie dopuściła ich do głosu:
–
Jak kiedyś dolecieli do USA, to Nowy Jork przyjął ich po królewsku… To były
któreś kolejne występy, szereg sukcesów i parcie dumy w piersiach – wykrzyknęła niemal. – To super instrumentaliści,
co pewien czas dodawali wymyślone elementy widowiskowe, żeby więcej zamącić w
widzach. Najlepszy dowód na to, że nasze zdanie nie jest takie jednoznaczne. Chcieli
nadal mówić.
– Każdy może pokazać swoje możliwości i
osiągnąć szczyty i oni to zrobili, szli po nich czasem skacząc i sięgając do
obłoków – udało się powiedzieć Rafałowi. – Ich sukcesy pogasiły w nich poczucie rzeczywistości,
tej powszechnej, rozumicie, wicie…
Gdy się opamiętali, zawrót głowy mijał, stawali się normalni, jednak pełni
pasji i chęci do grania. Niebezpieczeństwo porażki czaiło się w różnych miejscach,
ale muzycy jakby intuicyjnie potrafili je omijać albo wygaszać.
– Wiecie, że przez to nasze gadanie, ja
lepiej czuję ich muzykę – zakończyła Ewa Rafała.
Po
wielu latach, gdy nikt z nich nie przewidywał, że zdarzy się jeszcze raz taka
możliwość, 21 czerwca 2007 roku zespół przyjechał na kilka godzin do Chorzowa.
Pewności nie było, przynajmniej na początku, że dostaną bilety. Zrobił się w
kraju spory szum i trudno było przewidzieć, co dalej. Zadziwiające było to, że
po tylu latach od występu w Monachium oni zdecydowali się wystąpić w Chorzowie.
To tak, jakby specjalnie i podświadomie uczynili to dla nieznanych im osobiście
przyjaciół, bo Sabina i Jakub z Monachium (już mieszkali w Chorzowie) oraz Ewa i
Andrzej też byli z Ewą i Rafałem na tym koncercie.
Ewa Rafała powiedziała: – A może pójdziemy
obejrzeć te zabytki? – wcale nie myśląc o tym, że będzie ich słuchać i oglądać.
Wystąpili tylko w ten jeden wieczór.
Obojętnie jaki on mógłby być, ale tylko raz. Artyści nawet nie nocowali w
Katowicach. Nie dali zarobić hotelarzom ani jednego euro. To fanów nie
interesowało. Kiedy dowiedzieli się
wiele miesięcy wcześniej o występach zespołu, czytając ogłoszenia i notki
prasowe, kupowali drogie bilety w pośpiechu i bez zastanowienia. Ewa i Rafał
zrobili sobie nawzajem niespodzianki.
Burze w tych dniach nie ochłodziły
oczekiwań i nastrojów przed koncertem jak i w czasie grania. Najtrudniejsza
była niepewność, czy czasem nie odwołają koncertu, bo przecież burze straszyły
jak mogły i przewalały
się nad miastem z błyskawicami, grzmotem i obfitym deszczem nie tylko w tym
dniu. Opady
już o piętnastej trzydzieści zmoczyły zapaleńców, atmosfera zaczęła zwisać z
nosów i twarzy czekających na otwarcie bram Stadionu Śląskiego. Już po spacerze
po koronie stadionu albo jak niektórzy gadali: wokół kotła cudów, można było
zająć wyznaczone biletami miejsca. Zmokli wszyscy i dopiero wtopieni w muzykę
przestali sobie zdawać sprawę, że pada. Z chaosu zaczęła się rodzić harmonia. Ludzie
po otwarciu
bram walili między sektory i każdy oceniał, gdzie najlepiej usiąść. O dwudziestej był taki moment
niepewności. Może się nie odbędzie? Odsunęli czarną kotarę i ukazała się scena.
Menager Genesis wyszedł na scenę
zmartwiony gotów zgarnąć tę burzę poza teren koncertu, chociażby rękami, gdyby
to było możliwe.
W
tym dniu o dwudziestej zaczęło się lato.
Była
chyba 20.47, gdy Mike i Phil z Tonym oraz Darylem i Chesterem wyszli na scenę. Rafał
spojrzał na zegarek.
Burza postarała się i dodała pęk efektów wizualnych.
Chociaż deszcz zaszkodził instrumentom. Mogły zachorować na chrypkę. Faceci
jednak się pozbierali i było okey.
Najpierw
w chmurach błyskało słowami z rozterek, aż po pewnym wahaniu wybuchł późnowieczorny,
mokry koncert w Chorzowie na Stadionie Śląskim.
Wszyscy,
którzy wcześniej gromadzili się na murawie i w sektorach przez kilka godzin, a
niektórzy przyjechali z głębi kraju i byli na stadionie już po południu, spacerowali
po rozmokłym parku, a deszcz nie ustawał
i chowali się głębiej pod peleryny i parasole, i siadali na plastikowych
siedzeniach przymocowanych do betonu stadionu, najpierw je starannie wycierając
gazetami, a niektórzy posiadali nawet ręczniki; czytali mokre programy i krótką
historię zespołu aż doczekali się występu. Czuli w sobie ogromną potrzebą
słuchania muzyki i usatysfakcjonowania za pieniądze wydane na bilety. Dwie
godziny przed koncertem nie wyglądało, że stadion będzie pełny. Spoglądali na
wielki ekran o wysokiej rozdzielczości,
umieszczony na tyle sceny, jeszcze ciemny, martwy, a potem rozświetlany
przez miliony diod, i nikt w to nie wierzył, że jest ich tyle… tych diod. Kto niby je policzył. A z prawej i lewej
strony dwa wysokiej rozdzielczości ekrany pokazujące muzyków na scenie i publiczność;
pięć kamer chwytało przestrzeń i spłaszczało ją w obraz telewizyjny.
Tłum na Stadionie Śląskim rozżarzał się
powoli, wciąż chłodzony opadami deszczu, wcale nie żartującego. Ruszali się z
uniesionymi, poruszanymi
nad sobą rękami, niektórzy dodawali do muzyki zespołu swój entuzjazm wyrażany
krzykiem i śpiewem zbuntowanego morza.
Ewa, zawsze chętna do wysłuchania
koncertu, tym razem miała pewne opory. Może nie była w odpowiednim nastroju.
Uznała, że zespół już jakby się starł, poszarzał, że wyblakł i nie odzyska świeżości.
Jakby
zauroczenie mijało. Na pewno aura była w tym pomocna. Musiała mieć coś na
zachętę.
Jeszcze dwa dni przed koncertem Ewa nie
wiedziała o biletach. Rafał na wszelki wypadek
Ewie nic nie powiedział, chcąc sprawić jej niespodziankę,
a potem opowiadał cudy niewidy. – Wiesz, grają dynamicznie. Lepiej niż dotąd.
Ty lubisz taką muzykę. Taki dźwięk zapewniany jest przez aparaturę nagłaśniającą
o mocy 42 tysiące watów, wyobrażasz sobie! A 470 sterowanych reflektorów
umożliwia pokazywanie znakomitych efektów świetlnych, to będzie nie tylko koncert,
ale widowisko. Lubisz światło. Zasilanie zapewnione jest przez 6 agregatów o
łącznej mocy, która mogłaby zasilić w energię elektryczną 2600 domów mieszkalnych,
nie wiem czy nie całe Osiedle Irys, Klimozowie i Tysiąclecia… Usta mu się nie
zamykały. – Nie wiem, może tak, a długość kabli wynosi, wiesz, niesamowite,
prawie osiem kilometrów. Jak z Chorzowa do Katowic. Trudno nie ulec zaskoczeniu
i zadziwieniu. Mówisz czasem agregat. Te agregaty to specjalne zasilacze. A konstrukcja
sceny będzie wysoka na ponad 28 metrów. Nawet nie drgnie, nawet gdyby była zawierucha
burzowo-deszczowa i nie ugnie się w czasie toczenia beczek w niebie, chociaż sięgnie
do chmur.
I
jeszcze dodał: – A wiesz, oni w tym roku odbędą trasę koncertową po Europie o
długości 75 tysięcy kilometrów. To miała być zachęta.
Rafał dotrzymał postanowienia i zrobił
Ewie niespodziankę, i o biletach na koncert powiedział jej dopiero dzień przed
występem zespołu. Kto komu fundował bilety? Rafał posiadał dwa po 160 zł., a
otrzymał za darmo dwa po 500 zł. Swoje sprzedał za pół ceny. Można powiedzieć,
że została nagrodzona jego sympatia do Genesis.
Ewa
westchnęła.
– Nie szkodzi – powiedziała. – I też sprawiła Rafałowi
niespodziankę: – Wiadomo, że chętnie ich wysłucham i obejrzę. Zwłaszcza za taką
cenę. Wezmę namiot – żartowała – albo targowy parasol i ty się pod nim
zmieścisz i ja..
– O, ale wiadomość. Ja pójdę w nieprzemakalnej
kurtce z kapuzą na głowę. Pod kurtki ubierzemy ciepłe swetry. Tobie wystarczy parasol
mniejszy od namiotu. No i tata nas zawiezie.
Fani drżeli, ale nie z zimna, lecz czy
koncert się odbędzie. Bo to wciąż była niewiadoma. Jeszcze przez dłuższą chwilę
nie było pewności, a ktoś próbował zasiać panikę, ale deszcz ją szybko zmył. Na
dłuższe opowieści nikogo nie było stać. Siedzieli cicho jak mysz pod miotłą.
Znowu:
Koncert się odbędzie, nie odbędzie… Czyżby powtórka… Nie myśleli źle, myśleli
pozytywnie.
Oczekiwanie dobiegło do mety. Powiało
muzyką przeszywaną deszczem: rozpoczął swoje występy legendarny zespół muzyczny Genesis, którego trzech
członków miało dopiero po około 65 lat, o czym uszczypliwie ktoś powiedział, ale
warto było przypomnieć, zwłaszcza, że tego w świetle reflektorów, przez szarość
deszczu nie było widać. Rafał od razu przypomniał sobie to, co już kilka razy
wyświetliło mu się w pamięci, że 2 lipca
1992 roku z Ewą i przyjaciółmi Ewą i Andrzejem, jechali na występy Genesis do
Monachium. Wówczas też w sześcioro byli
na koncercie, ale razem, teraz każda para miała inne miejsca. To przecież
wielka przygoda. Właśnie. Tyle już czasu minęło… Teraz ten deszcz. Też się na
przełożenie zanosiło… Już się przysposobili, byli gotowi płynąć na falach
dźwięku i światła. Chcieli posłuchać w sposób nieprzeciętny i nieniszczący
zarazem muzyki rockowej sprzed lat. W tej sytuacji może najczystszy dźwięk
byłby gdzieś w okolicy ostatniego pietra konstrukcji scenicznej zespołu. Dobry
rock jest jak dobry bigos – powiedział Rafał.
– Im
starszy tym lepszy, myślisz. I oni też wydają się być utrwaleni w mistrzostwie. Ewa mimo pewnego niezadowolona
z pogody, pełna była muzycznego ducha. Pomyślała: Można głośno myśleć i nikt
nic i nikogo nie usłyszy.
Muzyka zajmie wszystkie miejsca ciszy, wypełni je i nadmucha maksymalnie. Można
się uśmiechać niczemu nie dziwiąc. Zdecydowałam się i nie będę żałować. Nie
będę.
I Rafał z Ewą usiedli w sektorze dla
VIPÓW. Ojciec Rafała zawiózł ich pod stadion. Sznur samochodów jak w piosence.
Jak Paryż w latach sześćdziesiątych, zupełnie zmoknięty, ochlapany, szarość i
przebitki sodowego światła. Na skrzyżowaniach czerwone, zielone, żółte, przyspieszone,
raczej pospieszne. Fani spieszący ze wszystkich stron, policja regulująca ruch
w dwóch kierunkach. Ręce w kieszeni albo z parasolem. Deszcz nieustannie padał
i moczył ludzi. Może Ewa najpierw nie wykazywała
entuzjazmu, natomiast później była bardzo ukontentowana po staropolsku, a Rafał
wyraźnie podekscytowany i podenerwowany. Z dziećmi został dziadek
Genek, za babcię Danusię, bo babcia poszła na koncert absolwentów szkoły
muzycznej. Po koncercie wróciła i została do następnego dnia. A deszcz padał i
szukał luk przydatnych do zepsucia koncertu.
Tony Banks, Phil Collins, Mike Rutherford
dawali z siebie dużo, ale czy mogli więcej? Oni byli głównymi aktorami na
scenie.
Pod koniec występów burza ponownie pojawiła
się nad stadionem. Wróciła, tak jej się ten koncert podobał. Błyskawice
dodawały emocji i
akcentowały niektóre momenty muzyczne. Muzyka narastała, perkusja coraz
głośniejsza i nagle błyskawica nad stadionem. To robiło wrażenie. W pewnym
momencie Ewa i Rafał zostali pokazani na wielkim ekranie teledimu zainstalowanego
przy estradzie. Ponad 40 tysięcy widzów, również z różnych stron Polski, zobaczyło
nieznanych sobie miłośników Genesis… Błyskawica, grzmot. Akcent. Nowy obraz.
Po występach Rafał myślał: – Genialnie.
Przypomnijmy sobie. Chcesz wiedzieć? Zagrali najsłynniejsze
przeboje „Mama”, „I Can’t Dance”, „No Son of Mine” i „Land of Confusion”, i przy
ostatnich akordach tego utworu niebo zajaśniało, błyskawice rozwarły wrota, stadion
pełen jasności. Grano też utwory z lat siedemdziesiątych, wtedy zespół był
głównym roznosicielem rocka progresywnego.
–
Colins popisywał się na perkusji – mówiła Ewa. – Dobrze to wypadło, gdy
przyłączył się drugi bębniarz Chester Thompson. Nie można powiedzieć, że publiczność dała się
porwać namiętności aktywnego słuchania, ale, ale… Drugim uzupełniającym był
gitarzysta Daryl Stuermer – uzupełniła Ewa.
–
„Home By The Sea” to jeden z najsłynniejszych utworów – dwie części, jak
powiedział Colins „Stragchny dom”.
– Na
ekranie przechadzały się postaci z przebojów i okładek płyt. Raz dniało a raz
atmosfera różowiała. Wysoko nad poziomy ulatywały muzyczne dokonania gitary
Rutherforda i Tony Banksa na keyboardzie, Phil świetnie się popisywał na
zestawie bębnów i talerzy. Czystość dźwięków wysoka, jakby kąpanych w czystej
deszczowej, zachwycająca. Kto ma takie ucho do wyłapywania delikatności, takich
muzycznych niuansów? Ja myślę, że nasz Kubuś...
–
Ciała widzów nagrzewały się od tej muzyki, wysychały koszule, za chwilę znowu
mokły, ale atmosfera muzyczna była niezmienna. Doskonała,
prawie idealna do wtopienia się w dźwięk, do stania się dźwiękiem. Stali z podniesionymi,
poruszanymi w poziomie rękami. To już znany rytuał. Słuchacze byli mocni w
krzykach, ale nie przeskoczyli muzyki zespołu.
– Właśnie.
Jak pamiętam, a wciąż pamiętam, na stadionie olimpijskim pewnie sto
tysięcy gardeł wznosiło swój krzykliwy śpiew w wie-
czorne
niebo. Wypływał z gardeł i ust melodyjny refren a na ekranie pojawiły się dawne
zdjęcia i film zespołu Steve’a Hacketa i Petera Gabriela, zdaje się z lat
siedemdziesiątych XX w.
–
„Trowing It All Awal” i fani rozśpiewali się na całą szerokość płyty boiska i
pod pułap ciężkich chmur, a one unoszone na dźwiękach nie śmiały zniżyć lotu,
by zalać fanów, a wokalista zespołu zachęcał publiczność do rozmowy z nim.
Chciało mu się mówić. Dobry muzyk gra dobrą muzykę i jeżeli meloman umie
słuchać, nic więcej mu nie jest potrzebne. Tak się uważało… Tymczasem on chciał
porozmawiać… Niech idzie do baru – trochę zniecierpliwiła się Ewa. – Co to za
rozmowa… Chociaż na pewno wielu przybliżyła do muzyków, ale mogło być też
odwrotnie. Fani na taki układ się godzili i nikt nie protestował.
–
Następnym hitem koncertu było „Domino”. Nie pamiętasz. Przypomnij sobie. Collins wykorzystał
publiczność do zademonstrowania domina. Utwór porażał, czy też powalał
dynamiką, zmieniał nastroje, zachwycał rytmem i piękną melodią. Jakby się wszystkie
kostki waliły, jedna za drugą, a muzyka płynęła wartkim strumieniem. Galopowałem
razem z instrumentami w utworze „In The Cage”. Heca, stałem się magiem, gdy
słuchałem „Afterglow”. Porażenie zniosłem, jako elektryk…
–
Zagrali też świetny przebój z dawna „No Son Of Mine”… Ale o tym już mówiliśmy. Tak. To był
koncert dla wszystkich. Wszystkich? Ach, także dla nas…
– Oczywiście, się wygłupiasz – stwierdził
Rafał. – A co powiesz o „Mamie”?
– Albo ten pierwszy bis „We Can’t Dance” – powiedziała Ewa.
– Na mnie wrażenie zrobiła również strona
techniczna. Zapadłem się razem z tą maszynerią.
–
Zapadłeś? Tak, rzeczywiście, można się zaprzepaścić w tym żelastwie i
świecących diodach.
–
Chyba nie było rozczarowanych. Mimo wszystko. Było głośno, ale ekstra. Ich
pomysły scenograficznie są kosmiczne. Doprawdy, to było koncertowe
przedstawienie.
– Byli wyluzowani, pozwól, żartowali nie
na żarty.
–
Wokalista Collins potrafił nawiązać z nami kontakt. Ze mną. Widziałeś? Kiwał do
mnie, ja nawet myślałam, że wziął gitarę i uniósł… Gdyby ją rzucił gotowa byłam
ją złapać i zagrać razem z nim. Udawał. Zasiadł za bębnami i śpiewał. Ewa
śmiała się serdecznie.
– Jest
cały instrumentalistą. Powiedział po polsku „deszcz” i stadion wiedział, że
pada deszcz. Zrozumieliśmy. Inaczej nikt by nie czuł, że jest mu mokro.
A jeszcze później: – Po spektaklu przez
godzinę grałem w tym deszczu na wszystkich instrumentach Genesis… Poważnie.
Byłem przejęty do szpiku mówił Rafał. – To znaczy one grały we mnie. Taka
ulewa, a taki piękny wieczór,
do zapamiętania na długo. I deszcz bębnił razem z muzykami. Będzie nam przypominał,
że byliśmy tam, w samym środku słuchając muzycznego początku lata. – Zielona murawa pod nami zachowywała się
przyjaźnie. Widziałam trochę latającego trawnika, ale nikomu nie szkodził. Nie
zbierały się na trawie kałuże wody. Tak na marginesie powiem, że to ostatnie
miesiące zielonej trawki na stadionie. Będzie nowa, trwalsza, podgrzewana. To
będzie! Tę chyba sprzedadzą, przecież to kawał historii piłki nożnej. Teraz
tylko czekać na następny występ, byle nie był na księżycu, bo jeśli w Europie,
ale Europie z naszego sąsiedztwa, to kto wie… – dodała Ewa.
– Przemiany w ich muzyce mają wspólny
mianownik, czyniący ich gwiazdami na kolejne lata, ale można powiedzieć, że
inni muzycy są też do nich podobni, i zupełnie inni, czasem nam się wydaje, że
to zespół całkiem obcy, a po chwili pojawia się w nas nazwa Genesis, nawet gdy
ich nie widzimy i nie ma na niebie napisu Genesis. O charakterze ich muzyki
decyduje w znacznej mierze głos wokalisty. Ważna jest barwa głosu. Powiedzmy
piękniej: tembr. Rozpoznajemy i odróżniamy ich muzykę od muzyki podobnie
grających zespołów, jak tysiące fanów już nieco pomarszczonych, bo słuchamy
tego zespołu na przestrzeni ponad trzydziestu lat, to wielki sukces jednych i
drugich – wyjaśnił Rafał.
–
Kto ją rozpoznawał? Żartuję. Nie był potrzebny żaden detektyw – mówiła Ewa. -
Zmienili się na twarzach, ale i przez twarze są rozpoznawalni. Postarzeli się i
ich słuchacze, ale to w niczym nie przeszkadza. Są jakby przyrośnięci do fanów
z dawnych lat. Ja do tamtych się nie zaliczam, i ty chyba też… Określani jako
meganci pośród innych zespołów rockowych, z wielkim kontem osiągnięć, na pewno
zasłużenie mają czołowe
miejsce w historii tej muzyki. A my powinniśmy się teraz wyspać. Nasze dzieci
niedługo wstaną, razem ze świtem, a my będziemy ziewać – powiedziała Ewa
zamykając oczy. Nie chcę ich rozpoznawać.
Zadzwonił telefon.
–
Rafał, odbierz.
– Słucham, Rafał.
Po chwili Ewa otwarła oczy i zapytała: –
Kto dzwonił?
–
Nie zgadniesz. Tomek, ten z firmy zajmującej się wymianą murawy na Śląskim.
Proponuje kupno fragmentu trawnika z boiska. Będą sprzedawać za kilka tygodni i
powinniśmy skorzystać z okazji.
Cała
murawa zostanie pocięta na kwadraty, będzie ich ponad tysiąc. Za stówkę
będziemy mieli własny, historyczny skwerek – żartował Rafał.
– To nie będzie w ogóle murawy na płycie
boiska? – żartowała Ewa.
– Będzie nowa, lepsza, zwijana,
podgrzewana.
– O! Wiedziałam, ale nie wierzyłam.
– No to co? Kupimy?
– Tak? I zainstalujemy ją może na
balkonie? A może w kuchni na parapecie? Zresztą,
jak chcesz…
– Oczywiście. Żartuję. Ojej, najwyżej
zawieziemy na wieś do rodziców. To żywa pamiątka – powiedział Rafał i też ziewnął.
– Muszę mu oddzwonić.
2007
2007