środa, 25 lipca 2018

Deszczowy koncert


  
    Zainteresowanie Rafała muzyką wzbudzone zostało przez jego mamę, która uczy w szkole muzycznej i radiowe programy muzyczne, nie koniecznie muzyki łatwej i przyjemnej.
     Kiedy jako mały chłopiec poznał nuty i gdy wyjechał z rodzicami na wieś, i zobaczył na pięciu przewodach elektrycznych gromadę jaskółek, mówił do mamy: – Zaśpiewaj mi tę melodię. Mama śpiewała a Rafał się śmiał i mówił: – Wyśpiewaj też dolatujące nuty. Jaskółki przesiadały się z przewodu na przewód, a Rafał mówił: –Zobacz, one komponują.
     Po kilkunastu miesiącach od ukończenia szkoły muzycznej, Rafał zaczął odczuwać coraz większą potrzebę kontaktu z muzyką, której nie uczył się na lekcjach teorii muzyki i gry na fortepianie,     i nie słuchał na szkolnych koncertach. Zaczął intensywniej, niż zwykle kręcić gałką trzeszczącego radia i szukać utworów, które miały w sobie to, co on lubił: rytm i melodię zreformowanej symfonii i dłuższego traktatu muzycznego, zawierającego bogactwo dźwięków – wykwintnych wrażeń słuchowych i znaczeń burzących dotychczasowe przeżycia estetyczne. To miało być coś silnego, wywracającego smak i oczy pod niebiosa, ale nie mogło nieść w sobie bylejakości, tandety, zbytniej prostoty. Rafał wiedział, że to, co jest łatwe na ogół posiada małą wartość i nie jest w cenie. Szukał w płyt w sklepach muzycznych, słuchał Chopina i Mozarta, ale jednocześnie chciał, aby ci wielcy kompozytorzy zrozumieli w zaświatach, że on chce jeszcze czegoś – muzyki drażniącej słuch w szerokim zakresie – uzbrajającej, usypiającej, wzniosłej i podniecającej, co wydawało się niemożliwe, bo za dużo w jednym.
     Wiedział, że szkoła, którą skończył, to jakby dodatkowe oczy i uszy do nowego świata wrażeń, budujących i unoszących go na dźwiękach, w przestrzeń muzyki wzbogacającej przeżycia. Muzyka stała się nośnikiem myśli, wrażeń i obrazów. Najpierw miał adapter  i komplet płyt, następnie magnetofon taśmowy, by móc nagrywać, później jeszcze doskonalszy adapter i całą szafę płyt analogowych najsłynniejszych zespołów i orkiestr, potem  magnetofon kasetowy, wreszcie odtwarzacz płytowy z zapisem cyfrowym. Na płyty analogowe zbudował z ojcem szafkę na kółkach i drugą na kasety, wykorzystując szczątek miejsca przy drzwiach pokoju – szafkę regałową od podłogi do sufitu.
     W radiowej trójce Piotr Kaczkowski popularyzował dobry rock w muzycznej poczcie ukf, jego odmiany i możliwości wysłuchania całych krążków studyjnych lub koncertowych. Jego propozycje muzyczne wciągały, Rafał chłonął więc aksamitne czy śpiewne dźwięki i wzbogacał się muzycznie, szukał oryginalności w nadawanych utworach i porównywał zespoły według już dość wybrednego gustu i jakości grania. Deszcz mógł szumieć, ściekać z liści drzew i spływać rynnami szemrząc, to Rafała nie zniechęcało, a nawet nie czuł, że moknie gdy był na koncercie i padało. Muzyka była najważniejsza. Jeśli zespół lub utwór zdobył jego serce, nie przeszkadzało mu recenzenckie łzawienie w magazynie muzycznym, jakby płynące z lambrekinowych ozdób dachowych rynien, ostrych jak szpilki, niebezpiecznych na wiosnę. Sople oceny się wypłakały albo zostały strącone, za kilka dni recenzja straciła moc i było po burzy, a muzyka pozostała. Rafał nie czuł się jak zagrożony przechodzień. On stał się fanem nowoczesnej kompozycji i już sam wiedział, jaka muzyka jest dobra..
     Prywatnie rock symfoniczny był rzadziej grany na wysokiej jakości sprzęcie. Rafał posiadający już dość dobry sprzęt odtwarzający i nagrywający, dorobił się sporej fonoteki muzyki rockowej, którą lubił. Były to utwory dłuższe, bardziej złożone muzycznie, rytmiczne, melodyjne, również odpowiednio twarde i ostre, ale nie raniące… Zawsze potrafił znaleźć w niej nowe wartości, potrafił wejść w muzykę głębiej, nie delektował się dźwiękami zbyt łatwo wpadającymi do ucha. Barwa, bogactwo, wymyślne łuki melodyjne, nie płaskość i dodatkowe szmery zakłóceń, psujące efekt przeżywania. Specyficzna melodyjność, rozbudowane kompozycje, to lubił. Są w tej muzyce również spokojniejsze fragmenty, pozwalające na skupienie i jakby wejście w siebie, są chwile dobre i takie, że muzyka spokojna przeplata się z bardziej dynamiczną, o ładnym, miłym dla ucha brzmieniu, ale nie prostackim, na co ma wpływ odpowiedni zbiór instrumentów i niebanalny projekt kompozycyjny.
     Taką muzykę może grać tylko grupa ambitna i pozbierana muzycznie, wyróżniająca się talentem. Właśnie chodzi o taki zespół jak Genesis. Genssis, który objawił się Rafałowi dość niespodziewanie, w tle dźwię-kowego nieba jak tęcza. Trochę się zdziwił. Pierwsza księga biblijnego Pięcioksięgu – oni Księgą Rodzaju? Tak się dali nazwać. Początkowo było to dla Rafała trochę zaskakujące i niepokojące, że można grać i grać, i nikt na to granie nie zwraca uwagi, ale i pocieszające, że potem prawie gwałtownie fala zainteresowań zaczyna wzrastać. Tak się dzieje nie tylko z muzyką, ale i z malarstwem i literaturą…
     Było to w latach kiedy Rafał nie miał jeszcze pojęcia, że istnieje taki zespół. Dopiero dorastał do muzycznych wzlotów i potrąceń w locie.
W 1967 roku pianista Banks, wokalista Gabriel, basista Rutherford i gitarzysta Phillips nagrali w studio pierwszą taśmę i przekazali znanemu piosenkarzowi Jonatanowi Kingowi, który odniósł już sukces, jako producentowi nagrań. Podpisali z nim kontrakt, który poobcinał ich muzyczne ambicje, popchnął w kierunku muzyki przebojowej, co było nieco bolesnym ograniczeniem, ale w ten sposób mieli okazję wyjść z mgły w klarowniejszą przestrzeń. Tak powstała nowa płyta singlowa, która ukazała się w 1968 roku, już z nazwą zespołu Genesis, ale wymyśloną przez Kinga a nie przez nich. Wówczas Genesis, jako kolejny zespół, niemal raptem stał się dla Rafała najważniejszym.                  
     W ich muzyce płynie symfoniczny rock, od elementarnej melodii do rozbudowanej, a nawet rozbudowywanej instrumentalizacji w trakcie wykonywania utworu. To coś nowego i pasjonującego.
Były to jednak lata, że nie było szerokiego dostępu do takiej muzyki i pełnej analizy składu instrumentów, czy oceny głosu solisty i to co oni wyczyniali na instrumentach na scenie lub w studio. Ale Rafał lubił zamykać oczy i wyobrażać sobie jak oni grają. 
     Genesis miał początkowo zestaw instrumentów, składający się z gitary, perkusji, gitary basowej, instrumentu klawiszowego oraz wokalisty, który tylko śpiewał. Rafał dowiedział się, że zanim doszli do ustalenia składu podstawowego, prześcigali się w pomysłach. W końcu ustalili, że w zestawie orkiestrowym będą dwie gitary i gitara basowa, perkusja oraz wokalista czyniący atmosferę muzyczną, w której chce się przebywać. Czasem dodawali jeszcze jednego muzyka z instrumentem klawiszowym. Nie wpatrywali się w orkiestrę symfoniczną, by policzyć instrumenty muzyczne i zwiększyć ich liczbę, ale symfonia była dla nich inspiracją. Oni uważali, że są symfoniczni przy mniejszej liczbie instrumentów wcale nie pasujących do wielkiej orkiestry.
     Rafał doszedł do wniosku, że najlepiej i najpełniej wyraża jego gust muzyka takich zespołów (rockowych), jak: Pink Flojd, Genesis, Yes, King Crimson (Karmazynowy Król) i Led Zeppelin.
Powoli dorastał do muzycznej pełni.  
     Zapamiętał z dzieciństwa, a były to końcowe lata sześćdziesiąte XX w., jak zaczęli stawać się popularni Beatlesi, jak tańczono stojąc i wykrzywiając nogi w kolanach – obserwował tańczących twista i z kolegami naśladował ich; oglądał w czarnobiałej telewizji, która migawkowo pokazywała niektóre zespoły, jak Rolling Stonesi ruszyli w drogę, skandalizowali i zdobywali fanów, a Mick Jagger ukradł mu kawałek pamięci, i grasowali po świecie hipisi, muzyka pop zdobywała słuchaczy, a słabi i ulegli – protestujący przeciwko wszystkiemu, palili haszysz, zaś męski Londyn cieszył się modą minispódniczek, które w mig rozlazły się po starym kontynencie.
     Do pasji muzycznych powoli doszła także ciekawość dziejów zespołów – kim oni są, co robią, gdy nie grają, kiedy się kłócą i gdzie się przygotowują do koncertów.
     Kiedy Rafał już wszedł w środek muzycznej głębi, doszedł do muzycznych egzaltacji, stał się jeszcze dociekliwszy. Szperał, więcej czytał i słuchał. Wokalista Peter Gabriel przed laty odszedł z Genesis. Rafał był ciekaw, dlaczego odszedł i czytał, dlaczego. Dowiedział się, że długo szukali wokalisty aż został nim perkusista tego zespołu, Phil Collins. Póżniej odszedł z zespołu gitarzysta i pozostało ich trzech. Tak więc do następnych koncertów zmuszeni zostali do najmowania muzyków z zewnątrz. Collins grał na perkusji i śpiewał, Mike Retheford grał na gitarze a Tony Banks na instrumentach klawiszowych. Z tego Rafał był zadowolony i czasem miał ochotę napisać do nich, że tak jest okey. A czasem sam chętnie wszedłby w skład ich zespołu. Tony pisał też teksty i komponował muzykę. Bo można nie tworzyć, ale gdy zajdzie potrzeba, może okazać się, że drzemią w człowieku możliwości o jakich mu się nie śniło. I wtedy warto je oczyścić z rdzy i wykorzystać. Czasem wystarczy spróbować, by uchylić drzwi do innego świata. Chodzi oczywiście o stwarzanie bogactwa miłych przeżyć dźwiękowych, łączących słuchacza z tym, co nieuchwytne a cudowne, wyzwalające namiętności, także z przeszłością i niebem i ziemią. Żyć radośniej. Zgrzyty lekceważył.   
     Światła uzupełniają muzykę, tak uważali członkowie zespołu, opierając się na doświadczeniach innych grup muzycznych, więc byli przekonani, że ją wzbogacają, dodają jej jakby skrzydeł, bo światło ich zdaniem ułatwiało rozprowadzanie dźwięków, światło olśniewa i zatrzymuje ruch kołowy, jeśli potrafimy je pobudzać odpowiednio do drgań i wywoływać zjawisko stroboskowe. Światło ułatwia słuchaczom kontakt z zespołem, pozwala na wchodzenie w tę muzykę, wyzwala dodatkowe emocje.
Tak uważali. Muzycy filharmonicy mówią, że to efekciarstwo. Najważniejsza jest czysta muzyka, a nie jakieś dodatki odwracające uwagę od zasadniczego muzycznego tematu. W życiu codziennym wzrok odrywa pierwszorzędną rolę, słuch jest na drugim miejscu, natomiast gdy idziemy do filharmonii na koncert, wzrok staje za słuchem.
     Wpadli też na kolejny pomysł – na uzupełnienie występów przebieraniem się do koncertów albo w czasie występów, co powodowało, że ich gra to na rozłożystej scenie prawie przedstawienie muzyczne, chociaż na pewno nie musical, który raczej ich denerwował niż wyzwalał psychicznie.
     Rafał doskonale już znający zespół, zafascynowany również jego  historią, wybrał się z przyjaciółmi na występy Genesis do Monachium.   
     To było 2 lipca 1992 roku. Sabina i Jakub – przyjaciele z lat szkolnych, mieszkający w Monachium, kupili bilety na występ na Stadionie Olimpijskim, dla siebie oraz Ewy z Rafałem i Ewy z Andrzejem.
     Andrzej pojechał swoim samochodem i dzielnie wytrzymał trudy kierowcy. Podróż mieli dobrą, bez przeszkód, jak na początki demokratycznych przemian w byłych państwach socjalistycznych. Tak im się dobrze jechało i gawędziło, że nawet się nie spostrzegli a już byli na granicy. Na granicach polsko-czeskiej i czesko-niemieckiej nikt ich o nic nie pytał, bagaży nie kontrolowano, nie przypatrywano się ich twarzom w sposób podejrzewający o nielegalny przewóz towarów. Żartowali, że mogliby przewieźć kilka kilogramów narkotyków. Ale to nie był udany żart.
     Aż do momentu, gdy straż graniczna zatrzymała ich pewnie ze sto kilometrów od granicy, już w głębi Niemiec. Wtedy nie uśmiechali się i nie żartowali. Celnicy sprawdzili bagaże, pytali o narkotyki, chociaż pies, który ich obwąchał, niczego nie wyczuł.  

     Już na miejscu okazało się, że Genesis nie będzie grał.
     – Słuchajcie, jest nam przykro, ale Genesis nie wystąpi – powiedziała po przywitaniu zmartwiona Sabina.
     Usiedli nie wypowiadając słowa. Na brzegu tapczanu, na podłodze, na taborecie i krześle miękkim jak poducha. A przecież nie chciało im się  siedzieć. Dość  się  nasiedzieli w samochodzie. Ponad tysiąc kilometrów i zespół nie wystąpi. Ten przykry fakt zwaliłby z nóg także byka. Wybrali się za zespołem taki kawał drogi, a zespół nie wystąpi. Po prostu nie wystąpi. No tak, nie wystąpi! Niech to szlag! Dlaczego?
Nawet się nie rozebrali gotowi natychmiast wrócić, ale przecież przyjechali do przyjaciół.
Odpoczęli, zwiedzili Monachium.
     Kuba pocieszał ich: – Prawdopodobnie za dwa tygodnie znowu się zobaczymy.
     – No, nie wiadomo, nie wiadomo.
     – Musicie się zdecydować – powiedziała Sabina. Bilety na pewno da się sprzedać, ale szkoda by było.
     – Zaczekaj aż wrócimy do domu – odparł Rafał. – Zadzwonię.
     Po dwóch dniach wracali, jadąc z pełnymi głowami muzycznej pustki. Milczeli z pół drogi. Piękno i atrakcyjność miasta nie przesłoniły im do końca zawodu, jakiego doznali przez Genesis. Nie ważny był koncertowy ubiór, jak to u młodzieży. Ubrani swobodnie, w sztruksach i dżinsach, rozpinali koszule i tylko od czasu do czasu coś powiedzieli. Na szczęście nikt z nich nie palił i mieli przynajmniej czym oddychać. Silnik równo pracował, nie trzęśli się na dobrych drogach.
     Wracali. Pędzili, nawet nie zauważyli, że znowu są na granicy.    I nawet nie marzyli, że może jednak kiedyś wysłuchają muzyki tego zespołu. Lepiej nie mieć złudzeń. To w tych długich chwilach, liczonych w godzinach a potem w dniach, było nieważne. Genesis, taki Genesis i nie wystąpił. Po prostu. Niech to cholera. Nie wiadomo czy oni jechali, czy to drzewa się przesuwały, pchając ich w kierunku domów w Chorzowie.
     Nie grał w nich żaden instrument muzyczny z zestawu zespołu. Mieli żal do muzyków, że się nie liczą ze słuchaczami. To świadczy o braku odpowiedzialności. Ale starali się zrozumieć zespół, artyści mają prawo do kaprysów. A poza tym w życiu zdarzają się niepożądane przygody. Właśnie. To nie był kaprys. Bo za dużo by kosztował. Przeszkody techniczne, być może. Nie wierzyli, że to jakaś awaria jak w starym samochodzie. Usprawiedliwiali ich i w ten sposób starali się uspokoić.
     W końcu nie zrezygnowali z koncertu w przyszłości. Nie byli jeszcze pewni czy się zdecydują i w ogóle mieli wątpliwości, kiedy będą ich słuchać, ale powoli wiara zaczęła w nich narastać.    
     Gdy byli już w Chorzowie, Sabina zatelefonowała, że wszystko wie, zna termin koncertu i mają przyjechać za dwa tygodnie.
     Tym razem zespół pozostawił przeszkody na wcześniejszym przystanku i udało się, czara muzyki była pełna, goście na Stadionie Olimpijskim z zadowoleniem i ufnością zebrali się na płycie i na miejscach wokół boiska. Pogoda była znośna. Wśród fanów barwnie i nastrojowo. Oczekiwanie na wrażenia słuchowe narastało i wyzwalało niecierpliwość.
     Występ przebiegł zgodnie z planem. Program koncertu, który ich w pełni satysfakcjonował, Rafał schował głęboko do plecaka i potem nie potrafił go znaleźć.
     Starali się wyssać maksymalnie wszystkie dźwięki ułożone w piękne muzyczne poematy, poczuli wreszcie zadowolenie z przeżycia czegoś nadzwyczajnego. Wstawali, mało kto siedział, falowali rękami, publiczności wydawało się, że śpiewa. Po koncercie długo milczeli i wracali do domu znajomych jakby przepełnieni. Mieli wrażenie, że koncert trwał za krótko. Nareszcie stało się...
     Wyjeżdżali z Monachium spełnieni, zrealizowani, niemal... dźwięczni, ukołysani dźwiękami głęboko tkwiącymi w ich pamięci. Samochód jakby specjalnie ucichł, silnik starał się nie zakłócać w głowach muzycznych uniesień. Nucili w drodze powrotnej niektóre fragmenty melodii. Nie tylko, żeby nie poczuli się zmęczeni i śpiący.
   Obudził się w nich też krytycyzm. Po pewnym czasie. Nie wszystko było takie arcy. To była też okazja, aby poszarpać zespół i muzyków w ogóle, muzyków niesłownych i kapryśnych, tych z ich ulubionego zespołu, oczekiwanych. Jeżeli kogoś się lubi, to nie znaczy, że trzeba być ślepym. Nastroje człowiek ma różne. To im się też należało. Zadra po skonsumowaniu muzycznego piękna, przestała wreszcie kłuć ich dusze. Dusze zostaną umyte, wyczyszczone.
      Ewa swoim dziewczęcym głosem, jak zwykle uśmiechnięta, powiedziała do Rafała: – Nie wszystko mi się  podoba, co gra Genesis. W muzyce rockowej łatwo trafić na cegłę. Jeżeli muzyka jest ostra, agresywna, nie ma w niej melodii, wtedy nie słucham, oddalam się myślami albo zamykam źródło muzyki, ale jeśli jestem na koncercie, nie wychodzę z koncertu. Widzieliście mnie obok was? Nie wyszłam. Bo Genesis grał i we mnie. Z innych zespołów lubię Yes, a w nim wokalistę Johna Andersena. Jeśli chodzi o Led Zeppelin, to już sprawa ma się gorzej. Oni są zbyt trudno strawni. Wolę coś lżejszego. Lekka jest wata, ale tą niektórzy zatykają uszy.
     – Ewa, dziewczyno, coś ty… – zaoponował Andrzej, ale nic więcej nie powiedział.
     Andrzeja podniecała kariera finansowa Genesis. – Dochody ich urosły do tego stopnia, że założyli własne studio nagraniowe. Najważniejsze były albumy, one przynosiły najwięcej pieniędzy.
Na początku lat osiemdziesiątych XX w. weszli w drugie dziesięciolecie istnienia. Już doskonali muzycznie wchodzili albumami na listy ważnych utworów. W 1980 roku sprzedali pół miliona biletów na swoje koncerty. – Chciałbym mieć tę forsę. To robi wrażenie. To było pod koniec ich tourne, jak policzyli… przed powrotem do Wielkiej Brytanii. Chyba tak… 
     – Jak uczęszczałem do podstawówki – mówił Rafał – napisałem taką prostą melodię i sam sobie zagrałem. W pewnym momencie  pomyślałem, że może mógłbym grać i występować… Chciałbym chociaż ze dwa razy… A w 1983 roku Genesis był na wielkim tournee w Ameryce, wystąpił ponad siedemdziesiąt razy. Po zawieszeniu stanu wojennego, jako studenci mieliśmy ograniczone możliwości zajmowania się muzyką w ogóle, nie tylko ze względu na brak czasu. Wiecie jak było. Dorwanie się do dobrej taśmy było sukcesem. Wtedy mieliśmy największą ochotę na taką muzykę.
     – A my chcieliśmy wystąpić i wystąpiliśmy… na miejscach dla widzów – śmiejąc się wtrąciła Ewa Andrzeja, prowadząca samochód. Po chwili powiedziała: – Ich muzyka czasem zbyt gwałtownie naciera na słuch, chce wyrwać z nas łagodność, przenika do wszystkich zmysłów jako konstrukcja muzyczna, ale czy jeszcze coś? Można by  rzec, że doskonale przewodzi ją deszcz, wtedy mknie w grzmot i błyskawice, tak  uważam. Słuchaczy ogarnia zmysłowe szaleństwo albo upojenie, albo gniew. To może mała przesada, ale te ułożone w szeregi dźwięki są jak dym, który zajmuje miejsca dla widzów i wciska się słuchaczom w oczy poprzez światło i dopiero wpada do uszu.  
     – Dysonans to niepozorne zakłócenie. Oni programowo doprowadzali do pewnych zaburzeń. Ale jednorazowe czkawki są do zniesienia. Może to takie ozdobniki – wyjaśniała Ewa Rafała. – Polifonicznie zdarli się aż do zaczerwienienia rąk. Taki jest ten zespół. Gra z pasją. Ale obrastają też w mgiełki i zamglenia.
     – Oczywiście – przytaknął. – Z muzycznego sprzeciwu, podporządkowanego uczuciom, sterowanym chociaż częściowo świadomością, może  powstać  ciekawa  muzyka, której  się chce nie  tylko słuchać, ale chce się uczestniczyć fizycznie w zjawisku, jeśli nie wejść na estradę, to przynajmniej  być  w  pobliżu i gestami, ruchem ciała dawać znać muzy-kom, że staramy się uczestniczyć w koncercie w sposób czynny, a oni niech grają, wyrywają nas z krzeseł do postawy stojąc i przenoszą do innego, bywa, że fantastycznego, nierealnego bytu.
  – Rzeczy odważne mogą być sprzeciwem wobec lichoty codzienności, ale mogą też być objawem naszej tęsknoty do czegoś jeszcze nieokreślonego, piękniejszego niż ta gromada dźwięków wzlatujących nad estradę – dodał Andrzej.
     – Ulepszeni duchowo możemy stać się doskonalszymi, służącymi ludziom tuż obok nas – mówiła Ewa Andrzeja.
     – Oni jeszcze jako młodzi muzycy byli zaczynem, tchnieniem, awangardą nacierającego rocka, już umieli zbudować rockową suitę, wzniecić muzyczny zachwyt. Gdy jakość wykonywania i lotność po niebie wykonywanych utworów spadała w dół, przeżywali wstrząs i mobilizowali się ponownie, przebudowując zespół - rzekła Ewa Rafała.
     – Genesis ukształtował więc odkrywcze brzmienie muzyki rockowej. Zgadzacie się ze mną? – zapytał Rafał. Nie usłyszał „tak”.   
     – Chcąc zdobywać muzyczną przestrzeń – mówił dalej – nauczyli się wykorzystywać na estradzie kostiumy i aktorskie gesty, a zastosowanie doskonałych efektów świetlnych dało w rezultacie nieznaną jeszcze widowiskową obwolutę programową. Muzyka brzmiała jakby dopasowana do ich ucharakteryzowanych twarzy i kostiumów, a kostiumy do muzyki. Śpiewali świetne literacko teksty na tle wymyślnej a czasem zupełnie prostej dekoracji i stwarzali nieziemski świat, którym fascynowali się fani zespołu, tak jak my.
     – Myślę, że tak genialnie to znowu nie wyglądało – skorzystała z okazji Ewa Andrzeja i uzupełniła wypowiedź: – Ale trzeba zaznaczyć, że ich pomysły czasem powstawały w czasie koncertu. Najbardziej jednak zwracali uwagę na wartość granej muzyki, to było ich celem, zwłaszcza, że tę muzykę nagrywano na płyty, które nie zawierały przecież ani scenografii, ani części technicznej czy świetlnej.  
       – No tak – mówiła Ewa Rafała. – Wyobraźcie sobie, że w czasie słuchania wyrastają konstrukcje stalowe, pełno ich nad sceną i zaczynają świecić reflektory… Jeżeli ich muzyka byłaby szkodą dla naszego słuchu, mogliśmy wyjść z koncertu. Jeżeli światło by nas oślepiało, również moglibyśmy postąpić w ten sposób. Ale tak nie uciekliśmy. Te konstrukcje potęgowały wrażenia.  
     – A ja niczego sobie nie wyobrażam – powiedział Andrzej. – Śpiewali, trochę recytowali, tło zapełniali melodyjnymi akordami.
Potrafią wykorzystać obficie instrumenty klawiszowe i gitary od kilku do dwunastostrunowych, jak ulał dopasowanych do partii słownej. Tak się gra. Chcą być super i to im się udaje. To mi się podoba i niczego dodatkowo nie widziałem.
     – Święci nie byli – mówiła Ewa Rafała. – Od czasu do czasu fundowali sobie alkoholowe nokturny. Potem po koncercie krzyczeli na siebie, aż do śmiechu włącznie, ciesząc się, że nie było aż tak źle, jak alkoholowa zamieć im się przedstawiała. Wtedy to nie był rock-and roll – trzęś się i kołysz. Trzęś się i kołysz.   
     – Co ty mówisz. Jeśliby… to nie wiem, czy powinniśmy słuchać ich z takim zaangażowaniem – powątpiewał Andrzej. – Bywało, że najpierw ulegali muzycznemu wariactwu, stawali się agresywni, patrzyli na publiczność jak na zgraję narkomanów, wyrzuconych z nieba, tak jak oni… zwracali się do publiczności słowami epitetami, atakującymi fanów, nawet rzucali instrumentami muzycznymi, zdaje się tamburynem i któryś miał taką moc, że rzucił fortepianem, a może gitarą, nie pamiętam już… Może mi się zdawało. Czuli się zbyt pewni siebie, prawie jak święci-grzeszni, ale wtedy ich nie słuchałem.
     – Szaleli do czasu aż zmądrzeli – mówiła Ewa Andrzeja. - Aż pojawiła się symfoniczna dojrzałość. Całe szczęście, bo mogło być źle i nie wiedzielibyśmy, że ono istnieją. Po nizinach dochodzili do delikatności. Ich oblicze muzyczne długo trudno był odgadnąć. Tak mi się wydaje. Jakby nie mieli twarzy albo posiadali dwie twarze, albo ta twarz była ukryta pod podwójnym makijażem. Jak to wśród gwiazd. Prawdziwe gwiazdy rodzą się i umierają. U nich też się to da zauważyć. Chociaż bardziej może wśród innych gwiazd. Gwiazdy pop-music powstają i umierają…
     – Oni zdobyli w historii tej muzyki trwałe miejsce – mówił Rafał. Mają po ponad sześćdziesiąt a jeszcze się odradzają. Jeszcze budują sławę. Grają tak, że  cały czas wiemy, co to za zespół, rozpoznajemy ich nie widząc. Zawsze mieli charakter – chwalił Rafał .
     – Jak tak długo występowali, a są przecież utalentowanymi muzykami, to kiedyś wreszcie musiała się uformować pełnia muzycznego kształtu i powstać prawie idealna technika wykonawcza – mówiła Ewa Rafała. – Zaczęli się szanować i to dało wspaniały efekt. Zachwyt zespołem był różny w różnych częściach świata. Ale trzeba też powiedzieć, że nikt się nie nudził na ich występach. Właśnie, czasem to były występki. Najwyżej fan się wściekał, co też się zdarzało. Niektórzy krytycy mówią, że oni
stają się nieśmiertelni bezpośrednio. Nie wiem, co mają na myśli. A niektórzy i tak ich nie lubią. Normalne.
     Ewa popatrzyła na Rafała i rzekła: – Połączyli wyobraźnię z Salwadorem Dali i muzyką pop. Wciąż posiadają strzeliste zapędy. Żyją chyba według nierdzewnego kalendarza. Nie zdarza się im co drugi dzień wsypa, może co trzeci… Żartuję.    
     – Powiew ich możliwości jest wciąż odczuwalny. Piszą teksty na komputerze i atrament z ubiegłowiecznego kałamarza nie plami ich nowych kompozycji – dodała Ewa Andrzeja.
     –  Ja wam powiem – rzekł Rafał – to nie sztuka zagrać, ale zagrać akordy i kilka wokalnych harmonii, tak, żeby światło gasło, to jest sztuka. Ich kariera ma cechy wielkiej muzyki. Ale trzeba też zauważyć, że oni są już zabytkami. I to nie szkodzi ich graniu. Jeszcze zobaczymy… Gdy 9 lutego 1973 roku wystąpili w Rainbow Theatre, to był najważniejszy koncert na całym przebytym szlaku. No i Genesis nadal gra jak sprawnie obracająca się maszyneria. Ale dekoracje, wariacje świetlne, to nie ich pomysł. Lubię jak muzyka mną szarpie. Ultrafioletowe światło z granicy widzialnego i zaświatowego dodawało występom dramatyczności, to skupia uwagę fanów. Światło  roznieca płomień. Peter kiedyś ubrał na głowę czerwone pudełko… Pamiętacie? Błaznował i otwierał swoją duszę. Przed nimi znikały bramy światła. A publiczność została uwiedziona ich muzycznymi możliwościami, akurat bez ekscentrycznych wybiegów i podskoków, a połączone dźwięki płynęły niemal pierzastymi obłokami. To była poezja. I na tym zakończmy, bo jeszcze to ktoś nagra, a może nagrał, oni wysłuchają i staną się zarozumiali. Ale i tak będę ich słuchał.
     Jakby przejęli się dogłębnie tym, co usłyszeli. Poruszyli się recenzencko, poprawili dobrze zapięte pasy. Każdy z nich chciał coś rzec, ale z kolei Ewa Andrzeja nie dopuściła ich do głosu:

    – Jak kiedyś dolecieli do USA, to Nowy Jork przyjął ich po królewsku… To były któreś kolejne występy, szereg sukcesów i parcie dumy w piersiach – wykrzyknęła niemal. – To super instrumentaliści, co pewien czas dodawali wymyślone elementy widowiskowe, żeby więcej zamącić w widzach. Najlepszy dowód na to, że nasze zdanie nie jest takie jednoznaczne. Chcieli nadal mówić. 
     – Każdy może pokazać swoje możliwości i osiągnąć szczyty i oni to zrobili, szli po nich czasem skacząc i sięgając do obłoków – udało się powiedzieć Rafałowi. – Ich  sukcesy pogasiły w nich poczucie rzeczywistości, tej powszechnej, rozumicie, wicie… Gdy się opamiętali, zawrót głowy mijał, stawali się normalni, jednak pełni pasji i chęci do grania. Niebezpieczeństwo porażki czaiło się w różnych miejscach, ale muzycy jakby intuicyjnie potrafili je omijać albo wygaszać.  
     – Wiecie, że przez to nasze gadanie, ja lepiej czuję ich muzykę – zakończyła Ewa Rafała.   
     Po wielu latach, gdy nikt z nich nie przewidywał, że zdarzy się jeszcze raz taka możliwość, 21 czerwca 2007 roku zespół przyjechał na kilka godzin do Chorzowa. Pewności nie było, przynajmniej na początku, że dostaną bilety. Zrobił się w kraju spory szum i trudno było przewidzieć, co dalej. Zadziwiające było to, że po tylu latach od występu w Monachium oni zdecydowali się wystąpić w Chorzowie. To tak, jakby specjalnie i podświadomie uczynili to dla nieznanych im osobiście przyjaciół, bo Sabina i Jakub z Monachium (już mieszkali w Chorzowie) oraz Ewa i Andrzej też byli z Ewą i Rafałem na tym koncercie.
     Ewa Rafała powiedziała: – A może pójdziemy obejrzeć te zabytki? – wcale nie myśląc o tym, że będzie ich słuchać i oglądać.
     Wystąpili tylko w ten jeden wieczór. Obojętnie jaki on mógłby być, ale tylko raz. Artyści nawet nie nocowali w Katowicach. Nie dali zarobić hotelarzom ani jednego euro. To fanów nie interesowało.  Kiedy dowiedzieli się wiele miesięcy wcześniej o występach zespołu, czytając ogłoszenia i notki prasowe, kupowali drogie bilety w pośpiechu i bez zastanowienia. Ewa i Rafał zrobili sobie nawzajem niespodzianki.  
     Burze w tych dniach nie ochłodziły oczekiwań i nastrojów przed koncertem jak i w czasie grania. Najtrudniejsza była niepewność, czy czasem nie odwołają koncertu, bo przecież burze straszyły jak mogły i przewalały się nad miastem z błyskawicami, grzmotem i obfitym deszczem nie tylko w tym dniu. Opady już o piętnastej trzydzieści zmoczyły zapaleńców, atmosfera zaczęła zwisać z nosów i twarzy czekających na otwarcie bram Stadionu Śląskiego. Już po spacerze po koronie stadionu albo jak niektórzy gadali: wokół kotła cudów, można było zająć wyznaczone biletami miejsca. Zmokli wszyscy i dopiero wtopieni w muzykę przestali sobie zdawać sprawę, że pada. Z chaosu zaczęła się rodzić harmonia. Ludzie po otwarciu bram walili między sektory i każdy oceniał, gdzie najlepiej usiąść.  O dwudziestej był taki moment niepewności. Może się nie odbędzie? Odsunęli czarną kotarę i ukazała się scena. Menager Genesis wyszedł na scenę zmartwiony gotów zgarnąć tę burzę poza teren koncertu, chociażby rękami, gdyby to było możliwe.  
     W tym dniu o dwudziestej zaczęło się lato.
Była chyba 20.47, gdy Mike i Phil z Tonym oraz Darylem i Chesterem wyszli na scenę. Rafał spojrzał na zegarek.
     Burza postarała się i dodała pęk efektów wizualnych. Chociaż deszcz zaszkodził instrumentom. Mogły zachorować na chrypkę. Faceci jednak się pozbierali i było okey.
Najpierw w chmurach błyskało słowami z rozterek, aż po pewnym wahaniu wybuchł późnowieczorny, mokry koncert w Chorzowie na Stadionie Śląskim.  
     Wszyscy, którzy wcześniej gromadzili się na murawie i w sektorach przez kilka godzin, a niektórzy przyjechali z głębi kraju i byli na stadionie już po południu, spacerowali po rozmokłym parku, a  deszcz nie ustawał i chowali się głębiej pod peleryny i parasole, i siadali na plastikowych siedzeniach przymocowanych do betonu stadionu, najpierw je starannie wycierając gazetami, a niektórzy posiadali nawet ręczniki; czytali mokre programy i krótką historię zespołu aż doczekali się występu. Czuli w sobie ogromną potrzebą słuchania muzyki i usatysfakcjonowania za pieniądze wydane na bilety. Dwie godziny przed koncertem nie wyglądało, że stadion będzie pełny. Spoglądali na wielki ekran o wysokiej rozdzielczości,  umieszczony na tyle sceny, jeszcze ciemny, martwy, a potem rozświetlany przez miliony diod, i nikt w to nie wierzył, że jest ich tyle… tych diod.  Kto niby je policzył. A z prawej i lewej strony dwa wysokiej rozdzielczości ekrany pokazujące muzyków na scenie i publiczność; pięć kamer chwytało przestrzeń i spłaszczało ją w obraz telewizyjny.  
     Tłum na Stadionie Śląskim rozżarzał się powoli, wciąż chłodzony opadami deszczu, wcale nie żartującego. Ruszali się z uniesionymi, poruszanymi nad sobą rękami, niektórzy dodawali do muzyki zespołu swój entuzjazm wyrażany krzykiem i śpiewem zbuntowanego morza.
     Ewa, zawsze chętna do wysłuchania koncertu, tym razem miała pewne opory. Może nie była w odpowiednim nastroju. Uznała, że zespół już jakby  się starł,  poszarzał, że  wyblakł i nie odzyska świeżości.
Jakby zauroczenie mijało. Na pewno aura była w tym pomocna. Musiała mieć coś na zachętę.
     Jeszcze dwa dni przed koncertem Ewa nie wiedziała o biletach. Rafał na wszelki  wypadek  Ewie nic nie  powiedział, chcąc sprawić jej niespodziankę, a potem opowiadał cudy niewidy. – Wiesz, grają dynamicznie. Lepiej niż dotąd. Ty lubisz taką muzykę. Taki dźwięk zapewniany jest przez aparaturę nagłaśniającą o mocy 42 tysiące watów, wyobrażasz sobie! A 470 sterowanych reflektorów umożliwia pokazywanie znakomitych efektów świetlnych, to będzie nie tylko koncert, ale widowisko. Lubisz światło. Zasilanie zapewnione jest przez 6 agregatów o łącznej mocy, która mogłaby zasilić w energię elektryczną 2600 domów mieszkalnych, nie wiem czy nie całe Osiedle Irys, Klimozowie i Tysiąclecia… Usta mu się nie zamykały. – Nie wiem, może tak, a długość kabli wynosi, wiesz, niesamowite, prawie osiem kilometrów. Jak z Chorzowa do Katowic. Trudno nie ulec zaskoczeniu i zadziwieniu. Mówisz czasem agregat. Te agregaty to specjalne zasilacze. A konstrukcja sceny będzie wysoka na ponad 28 metrów. Nawet nie drgnie, nawet gdyby była zawierucha burzowo-deszczowa i nie ugnie się w czasie toczenia beczek w niebie, chociaż sięgnie do chmur.
I jeszcze dodał: – A wiesz, oni w tym roku odbędą trasę koncertową po Europie o długości 75 tysięcy kilometrów. To miała być zachęta.
     Rafał dotrzymał postanowienia i zrobił Ewie niespodziankę, i o biletach na koncert powiedział jej dopiero dzień przed występem zespołu. Kto komu fundował bilety? Rafał posiadał dwa po 160 zł., a otrzymał za darmo dwa po 500 zł. Swoje sprzedał za pół ceny. Można powiedzieć, że została nagrodzona jego sympatia do Genesis.
Ewa westchnęła.
   – Nie szkodzi – powiedziała. – I też sprawiła Rafałowi niespodziankę: – Wiadomo, że chętnie ich wysłucham i obejrzę. Zwłaszcza za taką cenę. Wezmę namiot – żartowała – albo targowy parasol i ty się pod nim zmieścisz i ja.. 
     – O, ale wiadomość. Ja pójdę w nieprzemakalnej kurtce z kapuzą na głowę. Pod kurtki ubierzemy ciepłe swetry. Tobie wystarczy parasol mniejszy od namiotu. No i tata nas zawiezie.
     Fani drżeli, ale nie z zimna, lecz czy koncert się odbędzie. Bo to wciąż była niewiadoma. Jeszcze przez dłuższą chwilę nie było pewności, a ktoś próbował zasiać panikę, ale deszcz ją szybko zmył. Na dłuższe opowieści nikogo nie było stać. Siedzieli cicho jak mysz pod miotłą.
Znowu: Koncert się odbędzie, nie odbędzie… Czyżby powtórka… Nie myśleli źle, myśleli pozytywnie.
     Oczekiwanie dobiegło do mety. Powiało muzyką przeszywaną deszczem:  rozpoczął  swoje występy  legendarny  zespół muzyczny Genesis, którego trzech członków miało dopiero po około 65 lat, o czym uszczypliwie ktoś powiedział, ale warto było przypomnieć, zwłaszcza, że  tego w świetle reflektorów, przez szarość deszczu nie było widać. Rafał od razu przypomniał sobie to, co już kilka razy wyświetliło mu się w pamięci, że 2 lipca 1992 roku z Ewą i przyjaciółmi Ewą i Andrzejem, jechali na występy Genesis do Monachium.  Wówczas też w sześcioro byli na koncercie, ale razem, teraz każda para miała inne miejsca. To przecież wielka przygoda. Właśnie. Tyle już czasu minęło… Teraz ten deszcz. Też się na przełożenie zanosiło… Już się przysposobili, byli gotowi płynąć na falach dźwięku i światła. Chcieli posłuchać w sposób nieprzeciętny i nieniszczący zarazem muzyki rockowej sprzed lat. W tej sytuacji może najczystszy dźwięk byłby gdzieś w okolicy ostatniego pietra konstrukcji scenicznej zespołu. Dobry rock jest jak dobry bigos – powiedział Rafał.
     – Im starszy tym lepszy, myślisz. I oni też wydają się być utrwaleni w mistrzostwie. Ewa mimo pewnego niezadowolona z pogody, pełna była muzycznego ducha. Pomyślała: Można głośno myśleć i nikt nic i nikogo nie usłyszy. Muzyka zajmie wszystkie miejsca ciszy, wypełni je i nadmucha maksymalnie. Można się uśmiechać niczemu nie dziwiąc. Zdecydowałam się i nie będę żałować. Nie będę.
     I Rafał z Ewą usiedli w sektorze dla VIPÓW. Ojciec Rafała zawiózł ich pod stadion. Sznur samochodów jak w piosence. Jak Paryż w latach sześćdziesiątych, zupełnie zmoknięty, ochlapany, szarość i przebitki sodowego światła. Na skrzyżowaniach czerwone, zielone, żółte, przyspieszone, raczej pospieszne. Fani spieszący ze wszystkich stron, policja regulująca ruch w dwóch kierunkach. Ręce w kieszeni albo z parasolem. Deszcz nieustannie padał i moczył ludzi. Może Ewa najpierw nie wykazywała entuzjazmu, natomiast później była bardzo ukontentowana po staropolsku, a Rafał wyraźnie podekscytowany i podenerwowany. Z dziećmi został dziadek Genek, za babcię Danusię, bo babcia poszła na koncert absolwentów szkoły muzycznej. Po koncercie wróciła i została do następnego dnia. A deszcz padał i szukał luk przydatnych do zepsucia koncertu.
     Tony Banks, Phil Collins, Mike Rutherford dawali z siebie dużo, ale czy mogli więcej? Oni byli głównymi aktorami na scenie.
     Pod koniec występów burza ponownie pojawiła się nad stadionem. Wróciła, tak jej się ten koncert podobał. Błyskawice dodawały emocji i akcentowały niektóre momenty muzyczne. Muzyka narastała, perkusja coraz głośniejsza i nagle błyskawica nad stadionem. To robiło wrażenie. W pewnym momencie Ewa i Rafał zostali pokazani na wielkim ekranie teledimu zainstalowanego przy estradzie. Ponad 40 tysięcy widzów, również z różnych stron Polski, zobaczyło nieznanych sobie miłośników Genesis… Błyskawica, grzmot. Akcent. Nowy obraz.   
     Po występach Rafał myślał: – Genialnie. Przypomnijmy sobie.    Chcesz wiedzieć? Zagrali najsłynniejsze przeboje „Mama”, „I Can’t Dance”, „No Son of Mine” i „Land of Confusion”, i przy ostatnich akordach tego utworu niebo zajaśniało, błyskawice rozwarły wrota, stadion pełen jasności. Grano też utwory z lat siedemdziesiątych, wtedy zespół był głównym roznosicielem rocka progresywnego.
     – Colins popisywał się na perkusji – mówiła Ewa. – Dobrze to wypadło, gdy przyłączył się drugi bębniarz Chester Thompson. Nie  można powiedzieć, że publiczność dała się porwać namiętności aktywnego słuchania, ale, ale… Drugim uzupełniającym był gitarzysta Daryl Stuermer – uzupełniła Ewa.  
     – „Home By The Sea” to jeden z najsłynniejszych utworów – dwie części, jak powiedział Colins „Stragchny dom”.
     – Na ekranie przechadzały się postaci z przebojów i okładek płyt. Raz dniało a raz atmosfera różowiała. Wysoko nad poziomy ulatywały muzyczne dokonania gitary Rutherforda i Tony Banksa na keyboardzie, Phil świetnie się popisywał na zestawie bębnów i talerzy. Czystość dźwięków wysoka, jakby kąpanych w czystej deszczowej, zachwycająca. Kto ma takie ucho do wyłapywania delikatności, takich muzycznych niuansów? Ja myślę, że nasz Kubuś...
     – Ciała widzów nagrzewały się od tej muzyki, wysychały koszule, za chwilę znowu mokły, ale atmosfera muzyczna była niezmienna. Doskonała, prawie idealna do wtopienia się w dźwięk, do stania się dźwiękiem. Stali z podniesionymi, poruszanymi w poziomie rękami. To już znany rytuał. Słuchacze byli mocni w krzykach, ale nie przeskoczyli muzyki zespołu.
     – Właśnie. Jak pamiętam, a wciąż pamiętam, na stadionie olimpijskim  pewnie  sto  tysięcy  gardeł wznosiło swój krzykliwy śpiew w wie-
czorne niebo. Wypływał z gardeł i ust melodyjny refren a na ekranie pojawiły się dawne zdjęcia i film zespołu Steve’a Hacketa i Petera Gabriela, zdaje się z lat siedemdziesiątych XX w.  
     – „Trowing It All Awal” i fani rozśpiewali się na całą szerokość płyty boiska i pod pułap ciężkich chmur, a one unoszone na dźwiękach nie śmiały zniżyć lotu, by zalać fanów, a wokalista zespołu zachęcał publiczność do rozmowy z nim. Chciało mu się mówić. Dobry muzyk gra dobrą muzykę i jeżeli meloman umie słuchać, nic więcej mu nie jest potrzebne. Tak się uważało… Tymczasem on chciał porozmawiać… Niech idzie do baru – trochę zniecierpliwiła się Ewa. – Co to za rozmowa… Chociaż na pewno wielu przybliżyła do muzyków, ale mogło być też odwrotnie. Fani na taki układ się godzili i nikt nie protestował.   
     – Następnym hitem koncertu było „Domino”. Nie pamiętasz.  Przypomnij sobie. Collins wykorzystał publiczność do zademonstrowania domina. Utwór porażał, czy też powalał dynamiką, zmieniał nastroje, zachwycał rytmem i piękną melodią. Jakby się wszystkie kostki waliły, jedna za drugą, a muzyka płynęła wartkim strumieniem. Galopowałem razem z instrumentami w utworze „In The Cage”. Heca, stałem się magiem, gdy słuchałem „Afterglow”. Porażenie zniosłem, jako elektryk…   
     – Zagrali też świetny przebój z dawna „No Son Of Mine”… Ale                o tym już mówiliśmy. Tak. To był koncert dla wszystkich. Wszystkich? Ach, także dla nas…   
     – Oczywiście, się wygłupiasz – stwierdził Rafał. – A co powiesz o „Mamie”?
     – Albo ten pierwszy bis „We Can’t Dance” –  powiedziała Ewa.
     – Na mnie wrażenie zrobiła również strona techniczna. Zapadłem się razem z tą maszynerią.
     – Zapadłeś? Tak, rzeczywiście, można się zaprzepaścić w tym żelastwie i świecących diodach.
     – Chyba nie było rozczarowanych. Mimo wszystko. Było głośno, ale ekstra. Ich pomysły scenograficznie są kosmiczne. Doprawdy, to było koncertowe przedstawienie.
      – Byli wyluzowani, pozwól, żartowali nie na żarty.
     – Wokalista Collins potrafił nawiązać z nami kontakt. Ze mną. Widziałeś? Kiwał do mnie, ja nawet myślałam, że wziął gitarę i uniósł… Gdyby ją rzucił gotowa byłam ją złapać i zagrać razem z nim. Udawał. Zasiadł za bębnami i śpiewał. Ewa śmiała się serdecznie.
    – Jest cały instrumentalistą. Powiedział po polsku „deszcz” i stadion wiedział, że pada deszcz. Zrozumieliśmy. Inaczej nikt by nie czuł, że jest mu mokro.
     A jeszcze później: – Po spektaklu przez godzinę grałem w tym deszczu na wszystkich instrumentach Genesis… Poważnie. Byłem przejęty do szpiku mówił Rafał. – To znaczy one grały we mnie. Taka ulewa, a taki piękny wieczór, do zapamiętania na długo. I deszcz bębnił razem z muzykami. Będzie nam przypominał, że byliśmy tam, w samym środku słuchając muzycznego początku lata.      – Zielona murawa pod nami zachowywała się przyjaźnie. Widziałam trochę latającego trawnika, ale nikomu nie szkodził. Nie zbierały się na trawie kałuże wody. Tak na marginesie powiem, że to ostatnie miesiące zielonej trawki na stadionie. Będzie nowa, trwalsza, podgrzewana. To będzie! Tę chyba sprzedadzą, przecież to kawał historii piłki nożnej. Teraz tylko czekać na następny występ, byle nie był na księżycu, bo jeśli w Europie, ale Europie z naszego sąsiedztwa, to kto wie… – dodała Ewa.
     – Przemiany w ich muzyce mają wspólny mianownik, czyniący ich gwiazdami na kolejne lata, ale można powiedzieć, że inni muzycy są też do nich podobni, i zupełnie inni, czasem nam się wydaje, że to zespół całkiem obcy, a po chwili pojawia się w nas nazwa Genesis, nawet gdy ich nie widzimy i nie ma na niebie napisu Genesis. O charakterze ich muzyki decyduje w znacznej mierze głos wokalisty. Ważna jest barwa głosu. Powiedzmy piękniej: tembr. Rozpoznajemy i odróżniamy ich muzykę od muzyki podobnie grających zespołów, jak tysiące fanów już nieco pomarszczonych, bo słuchamy tego zespołu na przestrzeni ponad trzydziestu lat, to wielki sukces jednych i drugich – wyjaśnił Rafał.
     – Kto ją rozpoznawał? Żartuję. Nie był potrzebny żaden detektyw – mówiła Ewa. - Zmienili się na twarzach, ale i przez twarze są rozpoznawalni. Postarzeli się i ich słuchacze, ale to w niczym nie przeszkadza. Są jakby przyrośnięci do fanów z dawnych lat. Ja do tamtych się nie zaliczam, i ty chyba też… Określani jako meganci pośród innych zespołów rockowych, z wielkim kontem osiągnięć, na pewno zasłużenie mają czołowe miejsce w historii tej muzyki. A my powinniśmy się teraz wyspać. Nasze dzieci niedługo wstaną, razem ze świtem, a my będziemy ziewać – powiedziała Ewa zamykając oczy. Nie chcę ich rozpoznawać.
     Zadzwonił telefon.
     – Rafał, odbierz.
     – Słucham, Rafał.
     Po chwili Ewa otwarła oczy i zapytała: – Kto dzwonił?
     – Nie zgadniesz. Tomek, ten z firmy zajmującej się wymianą murawy na Śląskim. Proponuje kupno fragmentu trawnika z boiska. Będą sprzedawać za kilka tygodni i powinniśmy skorzystać z okazji.
Cała murawa zostanie pocięta na kwadraty, będzie ich ponad tysiąc. Za stówkę będziemy mieli własny, historyczny skwerek – żartował Rafał.
     – To nie będzie w ogóle murawy na płycie boiska? – żartowała Ewa.
     – Będzie nowa, lepsza, zwijana, podgrzewana.
     – O! Wiedziałam, ale nie wierzyłam.
     – No to co? Kupimy?
     – Tak? I zainstalujemy ją może na balkonie? A może w kuchni na parapecie?  Zresztą, jak chcesz…
     – Oczywiście. Żartuję. Ojej, najwyżej zawieziemy na wieś do rodziców. To żywa pamiątka – powiedział Rafał i też ziewnął. – Muszę mu oddzwonić.
                                                                                                              2007
                                                                                                2007