Z
Rosomaka z tundry przechytrzę,
choćby mnie przestraszył
i szarpiąc struny zagram na
cytrze,
choćbym się w kniejach zaszył.
Potrafię też grać na violi da
gambo
i na tym, co połowę jajka
przypomina,
cudowna taka muzyka przy winie,
lubię jak ręka w łokciu robi
mambo.
A co powiecie o gitarze?
Gdy targam jej struny
wnet ze skóry wyłażę,
jakbym należał do komuny.
Trójkątne pudło to bałałajka,
rozśpiewana i tęskniąca
zarazem,
melodia płynie jak bajka,
pełna miłości z topazem.
Szwagier gra na mandolinie -
jest zabawny i romantyczny,
a mieszka w Bykowinie.
Co z tego? Bywa makabryczny.
Inny członek zespołu pokochał
lutnię,
która zgina przegub, by
naciągnąć struny
i gra z muzą rzewnie i
pokutnie,
co daje w wyniku piękno i
pioruny.
Jest jeszcze parę sławnych
instrumentów,
w tym ulubione kółko z dyszlem
- banjo,
do zagrania kilku wesołych
wykrętów
i paru facetów poturbowanych na
ranczo.
Dodam jeszcze ciężką harfę,
podniebnej muzyki kusicielkę,
na której gra bogini z szarfą
- miłosnych splotów
wyrazicielkę.
W takim to składzie można już
wznosić
pod niebiosa muzyczne
piękności,
wzruszać i zachwycać, i oczy
rosić,
oddzielając zawiść od
wdzięczności.